Rzuć i zwiń. Na luzie o moim łowieniu.
Data: 19-09-2010 o godz. 19:10:00
Temat: Spinningowe łowy


Nie była to miłość od pierwszego wyjrzenia, przetrwała jednak wszystkie nawałnice i wierny jak wilk trwam w przekonaniu, że moja pasja będzie nadal nagradzana, a kto wie, może kiedyś nadejdzie spełnienie wszystkich oczekiwań. Wtedy w spokoju odstawię kijek w kąt pod ścianę, by… w wolnej chwili ponownie porwać go i popędzić nad wodę…



Początki mojego spinningu nie były słodkie i zaręczam, że były chwile, kiedy dość miałem bezowocnego machania, wielogodzinnych marszów, kończących się zmęczeniem i kompletnym zniechęceniem.

Pierwsza iskierka nadziei przyszła dość niespodziewanie, kiedy zacząłem łowić zimą spod lodu na mormyszki. Okazało się, że kawałek blaszki pieczołowicie dopracowanej zimowym wieczorem kusiło ryby? Wiosną jednak kolejne rozczarowania i kolejne chwile zwątpienia w swoje możliwości. Przełom nastąpił dużo później, bo aż w obcym jeszcze wtedy kraju. Zmęczony wielogodzinnymi morskimi połowami kongerów nocą, chociaż w wyśmienitym towarzystwie, zapragnąłem samotnej wyprawy gdzieś nad turkusową rzeczkę południa Francji. Trafiłem nad "Durance". Tu po raz pierwszy poczułem jak smakuje spinning. I chyba wtedy, (chociaż pierwsze okonki nie byty olbrzymami) poczęła rodzić się pasja.

Zadziwiające było, w jak krótkim czasie można było złowić kilka czy kilkanaście ryb, posługując się jedynie niezmiennym ruchem bez dodatkowych czynności i przygotowań związanych z innym rodzajem wędkarstwa. Jeszcze w tym okresie niedoświadczenie nie pozwalało mi na ocenę sytuacji… i dobrze, bo gdybym domyślał się, że ryby łowię przez dobry przypadek, kto wie, jak potoczyłaby się dalej ta historia.

Jak bowiem znaleźć jedyną i słuszną receptę, by łowić w każdych warunkach i na każdym łowisku skutecznie? Takiej recepty dać nie potrafię. Są natomiast zasady, które na każdym chyba łowisku mają zastosowanie i stanowią podstawy zmagań i pełni szczęścia w chwili udanego holu wymarzonej ryby.

Niby wszystko jest jasne, ale jak w praktyce zachowuję się, kiedy zaobserwuję atak drapieżnika. Czy zamiast przemyślanych ruchów, poddany napływowi adrenaliny gnam w owe miejsce, by w rezultacie po kilku podaniach przynęty odejść zniechęcony? Prawdy to oczywiste, ale jakże często o nich zapominam. Moją generalną zasadą przy podejściu każdego drapieżnika jest wtopienie się w krajobraz, by stać się niewidzialnym dla ryby. Kiedy łowię w zakrzewionych miejscach nie jest to takie trudne - pozostaje mi ostrożne stąpanie i wykorzystanie terenu. Co jednak, gdy wokół najmniejszego krzaczka, dzień słoneczny, i na dodatek bezwietrzny, godziny przedpołudniowe?

Pierwsza rzecz to wykorzystanie słoneczka. Staje się ono ponownie wielkim sprzymierzeńcem, kiedy czuje jego cieple promienie na plecach i karku. Unikam strony brzegu, na którym słońce świeci mi w twarz. Co prawda nie rzucam wtedy cienia na wodę, który jest najmniej wskazany przy podejściu ryby, ale sam jestem ładnie doświetlony. Jak również ograniczam swoje pole widzenia nawet mając na głowie kapelusz.

Jak zatem radzę sobie z własnym cieniem, by nie wzbudził panicznej ucieczki wszystkiego, co w wodzie żyje. Zanim pojawi się na wodzie razem z moim nadejściem z większej odległości określam domniemane stanowisko przebywania drapieżnika. Sugestie na podstawie przebywania drobnicy nasuwają mi właściwe miejsce. W tym wypadku zajmuję stanowisko w taki sposób, by z bezpiecznej odległości dorzucić przynętą we właściwy rejon.

Oczywiście sporo zależy od pogody, charakteru łowiska, jakości wody. Jeżeli woda niesie dużą ilość iłów i jest nieklarowna znacznie ułatwia to moje podchody. Równie przyjazny jest wiaterek, który marszczy powierzchnie wody, załamując kąt widzenia rybiego obrazu.

Spełniłem powyższe warunki, podszedłem do łowiska najostrożniej jak potrafię i… Minuty, godziny mijają, a ja ciągle bez kontaktu z rybą, widzą mnie czy co?
Co one właściwie widzą? I w jaki sposób. Naukowcy twierdzą, że ryba widzi monokularnie i binokularnie. Poniżej rysunek.

Najczęściej nie mam wątpliwości, że tak właśnie jest zwłaszcza, kiedy nic nie idzie.
Przeglądając wiadomości na ten temat natknąłem się na pracę naszego Kolegi Gismo-KLIKNIJ. Doskonale i czytelnie przekazane. No może z wyjątkiem obliczeń, których nad wodą (i nie tylko) nie jestem w stanie przeprowadzić. Daje mi to jednak dodatkowy zakres świadomości, jak bardzo widoczny jestem dla ryby w momencie, kiedy przekonanie o możliwościach "czapki niewidki" przytłacza mój zdrowy rozsądek.

Powiedzmy, że udało mi się rozwiązać kwestię ostrożnego podejścia do łowiska, ryby mnie nie widzą. Spokojnie mogę koncentrować się na precyzyjnych rzutach przynętą.

W dalszym ciągu staram się być jak najmniej widoczny i jeżeli to możliwe, preferuję równoległe do wody zarzucanie przynęty. Nie traktuję tego jako konieczność, bowiem rzuty z nad głowy bywają dłuższe i precyzyjne, ale w warunkach, kiedy mam ograniczoną swobodę działania (mając na myśli wszystko, co rośnie wokół mnie) bardziej skutecznie udaje mi się wykorzystać boczny rzut by osiągnąć cel. Zarzucanie spod nóg niestety nie jest moją mocną stroną a szkoda, bo w wielu przypadkach zalety tego typu rzutów mogłyby okazać się bardzo skuteczne.

Stół zastawiony nikt nie chce jeść, jakie to mało oryginalne, ale jak w wielu przypadkach znamienite. Mogę się pokroić na części, a wszelkie perswazje pozostają bez echa. Nie smakuje i już. Pierwszym cieszącym sygnałem jest zachowanie drobnicy. Jeżeli jest aktywna, ściga przynętę (dwa razy większą od siebie), znak to dla mnie, że mam sporą szansę na spotkanie drapieżnika. Ze zdwojoną uwagą obserwuję wodne otoczenie. Każdy ruch na wodzie w zasięgu rażenia mojej przynęty jest istotny. Każda nienaturalna fala na ustalonej powierzchni wody, każde zawirowanie wody, gdzie z natury nie występuje, jest sygnałem.
Aktywna drobnica to moje pierwsze grube procenty udanego połowu.

W którymś z artykułów pana Jacka Józwiaka poświęconemu spinningowi wyczytałem, iż biczowanie wody w sytuacjach, kiedy nie widać najmniejszej aktywności drapieżnika mija się z sensem. W pierwszej chwili uznałem to za pewnik jednakże, co zrobić, kiedy na rybach jestem od święta i trafiam właśnie na takie bezrybie. Z reguły nie rezygnuję nawet, kiedy moje działania skazane są na fiasko. Dawno temu w Wiadomościach Wędkarskich trafiłem na inny artykuł poświęcony temu zagadnieniu. Autora nie pomnę, natomiast radę zapamiętałem do dzisiaj. Raz działa raz nie, ale co mamy do stracenia w takiej sytuacji?

Pewnego dnia na początku moich nadreńskich zmagań znalazłem się nad jego brzegiem i z zapałem przystąpiłem do łowienia. Po około godzinie bezowocnego miotania całym arsenałem przynęt, które posiadałem zacząłem tracić jakakolwiek nadzieje na kontakt z rybą.

Przyglądając się harcom dość odległego stadka drobnicy - prawdopodobnie uklei - bezradnie usiadłem nad brzegiem. W pewnym momencie uwagę moją zwrócił wolno przepływający tuż pod nogami kawałek korzenia o dość ciekawym kształcie. A że akwarium było również wtedy moim hobby wyciągnąłem go z wody. Około 35 cm, ale kształt dość banalny.
Przypomniałem sobie jednocześnie prasową radę. Bez namysłu i wiary cisnąłem ten kolek w sam środek baraszkującej drobnicy. Rozprysła się na wszystkie strony, a ja zawstydziłem się nieco "chuligańskiego" postępowania i swojej naiwności wobec słowa pisanego. W rezultacie pomyślałem, iż nie wszystko, co wypisuje się w prasie należy brać serio. Zacząłem już układać "graty" w pudelku przygotowując odwrót, gdy nagle głośny gejzer wody z jednoczesną paniczną ucieczką ryb obwieścił nadejście "króla" tej wody. Drżącymi rękoma zapinałem już wobler i po chwili ponownie obławiałem rejon "rażenia". Po kilku minutach tępe, ale jakże rozkoszne zatrzymanie pracy woblera z jednoczesnym odjazdem…

Po następnych kilku minutach widok 80 cm szczupaka szczęśliwie wyholowanego rozpromieniło moje lico. Nie zapomniałem tej lekcji, ale też nie niszczę natury w poszukiwaniu 30 cm "kołków". Zakładam największego woblera, jakiego mam w pudelku i w podobnej sytuacji najpierw nim rozpraszam beztroską drobnicę. Czasami pomaga, czasami nie. W każdym razie jest to dla mnie jakaś alternatywa na ruszenie ospałego szczupaka.

Inny "szatański" pomysł zrodził się długo później nad zarośniętym gęsto brzegiem L’Ill. Wtedy jednak byłem już bardziej okrzepłym wędkarzem i moje świadome wyprawy po klenia z reguły przynosiły sukcesy. Być może moja pewność siebie zgubiła mnie tego gorącego lipcowego popołudnia - dość rzec, że w moim łowisku pewniaku kleń stał, ale nie miał ochoty na spotkanie ze mną. Łowisko w tym miejscu bez żadnego wysiłku można by przerzucić na drugi brzeg 5 gramową przynętą. Trochę sfrustrowany postawą klenia tego dnia posyłałem coraz bardziej niedbale niezawodną Aglię Long nr. 2, by wreszcie powiesić ją na przeciwbrzeżnych zaroślach. No tak, koniec łowienia. Teraz zacznie się szarpanie zestawem i w rezultacie pozostanie tylko zmiana łowiska. Pierwsze ruchy by uwolnić jak najdelikatniej przynętę nie przyniosły rezultatu - w zamian tego na wodę posypały się z krzewów listki, kwiatki i co tam jeszcze… I to właśnie stało się przedmiotem zainteresowania, odpoczywającego gdzieś w najgłębszym dołku leniucha. I to nie uszło mojej uwadze, ale co dalej, jak uwolnić przynętę. Żadne odstrzeliwanie nie przyniesie oczekiwanego rezultatu - napiąłem więc niemalże w poziomie przytrzymując za szpulę cały zestaw i począłem cofać się w głąb brzegu. Miałem szczęście i mocną plecionkę - gałązka strzeliła i błystka z impetem przeleciała prawie na drugi brzeg, przy okazji dostarczając nowych spiżarnianych zapasów mojemu kleniowi. Przewiązałem szybciutko osłabiony zestaw. Pierwsze podanie w punkt i kopal aż nadgarstek wyrywa. Noo! Hol, mierzenie, +50 i … Złota, a zarazem "szatańska" myśl…

Mam w pudelku blachy, których nigdy nie wykorzystam, obciążają tylko moją skrzynkę. Czy może poświęcić je, jako kluczyk do spiżarni? Ten pomysł zostawiam jednak sobie, nie jest godny polecania z wielu względów.
Chociaż rzeczywiście skuteczny, to jednak w przypadku nadmiernej presji na przybrzeżne krzewy mogłyby okazać się nieekologiczny, a wręcz niebezpieczny dla wędkarzy z przeciwległego brzegu.

Zawarte w tych wynurzeniach informacje być może nikomu na nic się nie przydadzą a być może ktoś wykorzysta je w swoim łowieniu.

Spinning dla mnie jest sztuką obserwacji. Na pewno każda technika łowienia tego wymaga. Rzecz jednak w tym, że każda inna technika łowienia wymaga uprzedniego przygotowania terenu, łowiska. Mój spinning rządzi się innymi zasadami. Kreuje go chwila i czas, w którym znajduję się nad wodą. Kreują go setki godzin obserwacji wody.
Kreują go setki godzin bezowocnego biczowania pozornie bezrybnej wody, by w rezultacie wrócić do domu ze spuszczoną głową. Kreuje go chwila, kiedy trzymany w rękach okaz staje się przedmiotem spełnienia i potwierdzenia wszystkich moich doświadczeń.

Przy następnej okazji postaram się jednak o bardziej precyzyjne ujęcie tematu odnośnie wybranego łowiska, z jednoczesnym opisaniem jego charakteru oraz metod, jakimi się na nim posługuję. Zatem do następnego "Rzuć i zwiń".

Robert







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=2014