Pierwsze polowanie
Data: 03-02-2003 o godz. 17:51:32
Temat: Bajania i gawędy



Ta historia ma tyle wspólnego z wędkarstwem, ze wydarzyła się na wyspie jednego z jezior. W 1993 roku zdałem egzaminy uprawniające do polowań ( to było moje drugie podejście). Czuję się trochę usprawiedliwiony, gdyż - jak się okazało – za pierwszym razem egzaminu takiego nie zdaje nikt. Tak więc, razem ze swoim znajomym Kanadyjczykiem - oficerem RCMP (Royal Canadian Mountian Police) - po pierwszej porażce pomyślnie przeszliśmy powtórny egzamin, dzięki czemu znaleźliśmy się w trzydziestoprocentowej grupie szczęśliwców, którym, z ogółu zdających, ta sztuka się udała...

W połowie listopada zaczyna się w Kanadzie sezon na gęsi. Mój znajomy namówił mnie do wstąpienia do Kanadyjsko-Polskiego Klubu Myśliwskiego. Jednak, zanim zgłosiłem swój akces do tego stowarzyszenia, postanowiłem spróbować swoich sił w praktyce. W rezultacie zostało rzucone hasło: jedziemy na gęsi. Rejon operacji został dobrany na podstawie poprzednich wyjazdów dwóch moich znajomych: Marka i Tomka.

Wyjeżdżamy w niedzielę przed południem. Zgodnie z planem czeka nas prawie 800 km jazdy. Mamy zamiar przenocować w motelu przy autostradzie, po czym zostaje nam już tylko trzydziestokilometrowy odcinek drogi, po przebyciu którego mamy znaleźć się na wyspie.

Przez całą drogę słucham opowieści moich kompanów o polowaniach. To doświadczeni myśliwi, polują już parę lat i mają na rozkładzie po kilka jeleni, po łosiu; Tomek zaliczył nawet jednego miśka a Marek dwa. Podoba mi się to, ale raczej do ssaków bym nie strzelał - tak myślałem wtedy. Jak się okazało, pojechałem na niedźwiedzia. Na moje nieszczęście bądź szczęście nie spotkałem wtedy żadnego misia, chociaż podczas wyjazdów na ryby miałem czasem wrażenie, że niedźwiedzie łażą za mną stadami. Ale to temat na inną opowieść

Podczas jazdy dowiaduję się o zwyczajach towarzyszących myśliwskiemu debiutowi. Po ustrzeleniu pierwszej zwierzyny smaruje się takiemu szczęśliwcowi twarz krwią ubitego zwierza, po czym musi nieborak (myśliwy, nie zwierzę) wypić co najmniej setkę wódki wlewanej do szklanki przez nieczyszczoną lufę broni, z której zwierzyna została ubita. W klimacie tego typu historyjek docieramy do hotelu, w którym kończymy wieczór opowieściami o rybach i polowaniach a naszą fantazję wspomagamy wysokoprocentowymi napojami.

Na drugi dzień po śniadaniu, na które pałaszujemy nieśmiertelną, kanadyjską jajecznicę z dużymi plastrami smażonego boczku, zasmażanymi ziemniakami, tostami i plackami z syropem klonowym, wyjeżdżamy na polowanie. Dwie godziny przed świtem mijamy zaspaną mieścinę i kierujemy się szutrową drogą w stronę jeziora. Co parę kilometrów widać w oddaleniu od drogi zewnętrzne światła przed farmami. Ostatnia z nich jest jakieś 3 – 4 km od jeziora. Trafiamy bezbłędnie i na miejscu jesteśmy około 1,5 godziny przed wschodem słońca.

Przy świetle jednej latarki przeprawiamy się na wyspę. Trudno to w zasadzie nazwać wyspą: od lądu dzieli ją nie woda a bagno. Na szczęście w tym trzęsawisku nie jest tam głębiej niż do bioder. Sama wyspa jest szeroka na 60 - 70m a wychodzi w wodę na prawie kilometr. Porośnięta jest trzciną, wysoką na 2-2,5 m. Żeby rozpocząć polowanie musimy dotrzeć na sam koniec wyspy i czekać. Gęsi, nocujące na wodzie z drugiej strony jeziora, codziennie 30 - 40min po wschodzie słońca przelatują nad tą wyspą i udają się w stronę okolicznych farm.

Siadamy na końcu wyspy. Marek z lornetką na czubie, my po jego obu stronach, 10 - 15m od niego. Rozmawiamy półgłosem, palimy ostatnie papierosy - po wschodzie słońca już palić nie będzie wolno. Odzywać można się tylko szeptem i to też w wyjątkowych przypadkach. Nadchodzi pora gęsich przelotów. Marek lornetujący jezioro rzuca teatralnym szeptem: kaczki lecą. Szlag jasny!!! Teraz orientujemy się, że trzeba przeładować bron, bo śrut na gęsi rozniósłby kaczkę w puch. Kaczki siadają na wodzie 200 m od nas. Mija parę minut i znó słychać Marka: gęsi lecą. Co robić? Znowu przeładowujemy broń. W tym momencie słyszymy półgłos zdenerwowanego Tomka: cholera, naboje mi wpadły do błota. I w tym momencie słyszymy za sobą głos, który mówi najczystszą polszczyzną: kolbą je, k..., kolbą".

Eksplozja naszego śmiechu, który poniósł się echem po tafli jeziora, spowodowała gwałtowną ucieczkę ptactwa. Oczywiście, o polowaniu można było zapomnieć. Okazało się, że ten tajemniczy głos należał do pewnego amatora gęsich piórek, który przyjechał tu z Toronto na tydzień do swojego stryja, na polowanie. Samochodu nie słyszeliśmy i nie widzieliśmy, bo jego stryj był właścicielem ostatniej, mijanej przez nas farmy, dzięki czemu nasz nowy znajomy przyjechał na polowanie na rowerze.

Tę nietypowo zapoczątkowaną znajomość zakończyliśmy na stryjowej farmie. Pojedliśmy tam gęsiny, pogościliśmy się. A na koniec dostaliśmy po kaczce i ruszyliśmy z powrotem do domu. No cóż, ominęły mnie więc atrakcje pierwszego polowania. Nie oddałem nawet strzału. Za to popróbowałem pysznych, gęsich udek. To też ważne.

Sacha







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=200