Marseille.
Data: 15-05-2010 o godz. 08:15:00
Temat: Morskie opowieści


Cztery dni, to niezmiernie mało by nadrobić dziesięcioletnią nieobecność.
Rodzinne spotkania zdominowały moje wędkarskie zapędy - mimo tego, kije i młynki różnego kalibru podróżowały ze mną przy każdej okazji.



Widok zachmurzonego miasta, w którym słońce świeci 330 dni w roku, tym razem nie zjeżył mi włosów na ciele.
Nie próbowałem domyślać się, jaki scenariusz tej wizyty napisze życie, bowiem apetyt i tak przerastał realne możliwości.

Pierwszy dzień, a właściwie jego zakończenie po ośmiogodzinnej podroży, zwiastował dyktando rodzinnych obiadków. Na pierwszy taki składała się wizyta u mojej siostrzenicy, która na pewno przez dobry przypadek jest w narzeczeństwie z chłopakiem, dla którego wędkarstwo jest mottem życiowym. Wędkarstwo, Aureliene (bo tak ma chłopak na imię) to przede wszystkim duży, spasiony karp. "Tony" sprzętu wypełniają przydomową komórkę.

Zanęty, kulki, a nawet atraktory zapachowe wytwarza sam. O jeden z jego wynalazków ubiega się spora rzesza kolegów po kiju. Jest to mieszanka małży, krewetek, krabów i ziół prowansalskich. Smród nieprawdopodobny, ale ponoć bardzo skuteczna mikstura.

Jako że nie tylko karpie są przedmiotem jego wędkarstwa, robiłem z nim wywiad w temacie, co w morzu i tutejszych rzeczkach piszczy. Jako że nasza wizyta wypadła w dość niefortunnym czasie, nie mógł mi towarzyszyć i jedynie kilka cennych rad musiało wystarczyć mi w samotnych zmaganiach. Odwiedziłem zatem pobliską rzeczkę i umówiłem się z jedną taką czaplą na jutrzejszy seans.

Nazajutrz wizyta u mojej siostry w Aix en Provance. Miejscowość około 40 km na północ od Marsylii. Nie byłem tym rozgoryczony zwłaszcza, że opodal płynie rzeczka L’Arc.
Znana mi z wcześniejszych lat jednak na zupełnie innym odcinku. Nie przypominała tej, nad brzegiem której teraz stałem. Kiedyś łowiłem w niej piękne węgorze, liny i niewielkie karpie (ok. 3 kg) Dzisiaj ze "spinnem" miałem zamiar spenetrować jej zawartość.

Przeszedłszy ledwie kilkadziesiąt metrów brzegiem stwierdzam wspólne cechy z moimi alzackimi rzeczkami. Jednak nie czuję tu ogromnych kabanów. L’Arc jest tu płytszy niż L’Ill i dużo bardziej rwący od znanych mi na moim terenie łowisk. Sposób łowienia nasuwa się sam. Tylko powierzchniowo i lekki "spinn". Po następnych kilkudziesięciu metrach napotykam starszego pana z jeszcze chyba starszym sprzętem do wędkowania. Widząc obcą twarz na swoim terenie starszy pan pierwszy prowokuje konwersację. Człowiek historia. Potwierdza moje pierwsze obserwacje dotyczące sposobu łowienia. Jednocześnie dowiaduję się rzeczy chyba najmniej oczekiwanej: ryb w rzece jest teraz dwa razy więcej niż przed sześćdziesięciu laty. Przeważa jednak kleń. Sporo jest pstrąga z zarybień, ale nie są to okazy - po te trzeba jechać jeszcze kilkadziesiąt kilometrów na północ nad Durance. Jeszcze bardziej popadam w zdziwienie: słyszałem, że ta rzeka skazana jest na zagładę - wysycha. Nic podobnego, mimo wielu zniszczeń spowodowanych stawianiem zapór, trwa akcja jej ratowania. To cieszy.

Bywałem nad Durance przed laty, była to dla mnie"rzeka lunatyków". Po wiosennych powodziach trudno było rozpoznać, w jakim miejscu znajdowałem się jakiś czas wcześniej. Pytam, spoglądając na spinning starszego pana, o markę wędki i kołowrotka. Nie potrafi odpowiedzieć. To klejonka, ma już przynajmniej sześćdziesiąt lat, wszystkie napisy są już niewidoczne. Młynek to prawdopodobnie "Forelle", ale pewien nie jestem. No, ale dość gadania - trzeba pomachać. Rozstajemy się z wędkarskim pozdrowieniem "bonne peche".

Kilka metrów dalej znajduję spowolniony nurt za bystrzyną, która nie przyniosła kontaktu z rybą. Obce, a jakże znajome miejsce - pierwszy rzut i "kopniak". Ryba spada zakłuta, nie powtórzy już ataku. Ale z miejsca gdzie stoję jest jeszcze kilka możliwych kryjówek do obłowienia. Drugi rzut i siedzi.

Wiem już, że nie ma tu "sześćdziesiątaków" i muszę zadowolić swoje ambicje ledwie czterdziestkami. Nie szkodzi - jestem na południu Francji w uroczym miejscu, może nie nad właściwą rzeką, ale łączę przyjemne z pożytecznym oraz co by nie mówić, obowiązkiem odwiedzenia rodziny po tylu latach. Zwłaszcza Mamy, która czekała jak Mama cierpliwie.
Nie zatrzymywała mnie, kiedy stojąc z wędką w przedpokoju gotowy do wyjścia miałem chyba "iskry" w oczach i myślami byłem już nad rzeką.
Teraz byłem nad wodą, a myślami z Nią… Przemierzałem kolejne setki metrów rozmyślając…

Jeszcze trzy razy klenie "kopniakami" zaznaczały swoją obecność, jeden z nich spadł po krótkim holu: nie był duży, tutejszy standard. Drugie uderzenie było znacznie mocniejsze, ale ryba nie zapięła się jak powinna. Szkoda - była większa. Dwudziestaki atakowały woblera co jakiś czas. Uwalniałem je w wodzie szybciutko.

Powrót do Marsylii i nadzieja na trochę morskiego łowienia z brzegu. Z nie byle jakiego brzegu. Praktycznie całe wybrzeże Mediterane w Marsylii to klif. Ostre skały i spora głębia pod nimi.

Po rozmowie z Aureliene, w której stwierdził, że morze jest"złe" rosła nadzieja na kontakt z tutejszym "morskim sandaczem", to moje określenie na "Loup", w innych częściach Heksagonu nazywanym "Bar". Ciągle pochmurne niebo i wzmagający wiatr tylko potęgował obrazy grasujących w przybrzeżnych partiach drapieżników uganiających się za łatwym łupem drobnych skalnych rybek i Anchois. Ostatnie upalne lata na Morzem Śródziemnym sprawiły, że pojawiły się tu gatunki wcześniej rzadziej spotykane. Między innymi barakuda.
Trudno powstrzymać wyobraźnię wobec takich nowinek.

Po kolejnym rodzinnym spotkaniu umawiam się na wieczór z moim starym druhem od wypraw wędkarskich i nie tylko. Roman i Ula byli naszymi sąsiadami w czasach, kiedy raczkowałem w marsylskiej egzystencji.

Bardzo dużo im zawdzięczamy. Zawsze stanowili oparcie, nigdy nie zostawili bez opieki i wskazówek, które w owym czasie były bezcenne. Nasze dzieci dorastały razem, razem dzieliliśmy radości i smutki. Chociaż tych pierwszych zawsze było więcej, bo to ludzie wielkiego optymizmu i ogromnego serca. I tym razem jesteśmy serdecznie ugoszczeni. Zanim jutro wybierzemy się z Romkiem na mały wędkarski rekonesans, do późnego wieczora raczymy podniebienia znajomymi trunkami. Ula serwuje placki ziemniaczane w postaci, której dotąd nie znałem. Dwa, jeden na drugim, połączone w środku rodzajem ostro przyprawionego gulaszu mięsnego. Na wierzchu gęsta śmietana z siekaną pietruszką. Pałaszuję dwie porcje. Niebo w gębie.

Rano nie spieszymy się przesadnio. Romek ma duże doświadczenie - od ponad dwudziestu lat łowi w śródziemnym i dobrze wie, czego można spodziewać się w dowolnym czasookresie. Z okien jego mieszkania rozpościera się rozległy widok na morze i Marsylię. Nie raz kiedyś, w milczeniu, z wyraźną satysfakcją malującą się na obliczu wręczał mi lornetkę, bym obserwował, jak grupujące się ławice anchois atakowane są przez stada mew. Co działo się pod wodą?
Niewiele mi podpowiada, a to świadczy, że sceptycznie, choć wyrozumiale podchodzi do moich zapędów. Wie co prawda, że nie nastawiam się wyłącznie na żmudne biczowanie - ot spacer poranny z wędką i aparatem. I tak właśnie wygląda to moje pierwsze po latach "spinningowanie morskie".

Przemieszczamy się z miejsca na miejsce, Romek patrzy i wdycha jod, nie wziął ze sobą kija, mnie zostawiając walkę i również, dlaczego nie… wdychanie jodu.
Wędkarzy na brzegu niewielu, sztuk jedna. To też o czymś świadczy.

Pomimo niewielu sugestii z jego strony jedna jest bardzo ważna - sposób podawania przynęty. Trzeba ją umieścić około metra przed strefą, gdzie woda po rozbiciu się o skały tworzy wyraźnie białą spienioną plamę. Tam zazwyczaj czai się drapieżnik, czekając na odepchnięte silnym prądem rybki, które z kolei czatują na spadające do wody obmywającej skały drobne skorupiaki i inne przysmaki tej tylko pozornie ubogiej skalistej pustyni.

Postępuję trochę wbrew temu, co mi radzi i staram się niemal dosięgnąć skal po to, by wobler przepłynął już w pełni swojej akcji przez domniemane pole rażenia. Bez sukcesów. Ponadto, w którymś rzucie przynęta grzęźnie w ostrych krawędziach skały. Taka pułapka równa jest praktycznie zerwaniu przynęty. Tym razem miałem szczęście - plecionka wcześniej oplątała wobler i jakimś cudem odstrzeliłem zaczep.

.

Musimy wracać przed południem - Romka wzywają obowiązki zawodowe. Mnie kolejne odwiedziny. Mimo tego, po drodze zatrzymujemy się jeszcze popatrzeć na znane nam widoki. Wspominamy, ale nie ma w tych wspomnieniach żalu. Życie musi toczyć się dalej. Romek wybrał piękne miejsce na ziemi i już tam wrósł. Mnie gnało gdzie indziej i chociaż mogę żałować decyzji to wiem, że uciekanie przed przeznaczeniem kończy się połamaniem nóg.
Obiecujemy sobie prawdziwy wypad przy kolejnym spotkaniu. Mamy jeszcze jednego kompana takich wypraw z tamtych czasów. Leszek, byłby na pewno zainteresowany kolejnym wspólnym wędkowaniem. Może kiedyś, jakaś dzielna łódka, trzech żądnych przygód zapaleńców… Jeżeli zdrowie i okoliczności pozwolą…

Żegnam się z wybrzeżem, z miastem, w którym tylko pozornie nic nie zostawiłem. Jest tu kawałek mnie, część mojego serca na pewno ma tu swoje miejsce.

Alexander Dumas uwięził tu ducha hrabiego Monte-Cristo, który błąka się gdzieś po Chateau D’If. Czy podejrzewał, że duch każdego człowieka, który raz spojrzał na to miasto na zawsze zostawi tu część swojej duszy?
Nie ma dwóch takich samych dni w Marseille...

Robert







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1999