Majówka muchołapa.
Data: 03-05-2010 o godz. 15:40:00
Temat: Muszkarstwo


W odpowiedzi na zachętę ze strony redakcji naszego portalu, postanowiłem opisać moją majową przygodę z muchówką.
Aż wstyd się przyznać, ale pomimo tylu lat spędzonych z Wami, dopiero teraz zdecydowałem się na napisanie czegokolwiek.



Z racji debiutu proszę więc o wyrozumiałość....

1 maja.

Ze snu wyrywa mnie dźwięk budzika. Rzut oka na tarczę zegara, jest 4.00 nad ranem. Zamroczony snuję się bezmyślnie po mieszkaniu - bez kawy się chyba nie obejdzie. Następnie szybkie co nieco na ząb, jeszcze rzut oka na pogawędkowe forum: nic nowego od wczoraj, więc mogę się pakować. Nie ma tego wiele, torba z drobiazgami, wędka, kołowrotek i można ruszać.

Niestety nie dorobiłem się jeszcze własnych czterech kółek, więc nad rzekę idę pieszo. Ten wypad to chyba siódmy w tym roku, dotychczas nie miałem nawet kontaktu z rybą i tym razem nie liczyłem na cuda, choć jeszcze poprzedniego wieczoru, siedząc na czacie byłem pełen nadziei. Dotychczasowe niepowodzenia właściwie mnie nie dziwiły. Ten sezon zdecydowałem się poświęcić muchowaniu - metodzie, która zawsze mnie fascynowała, a o której nie miałem zielonego pojęcia i jakieś frycowe musiałem przecież zapłacić, toteż wszystkie dotychczasowe porażki przyjmowałem z pokorą, bez specjalnego podpalania się.
Około 5.30 jestem na miejscu. Staję na kładce, aby przyjrzeć się rzece. Woda już w normie, choć wciąż jest dość mocno trącona.

Idę kawałek w górę rzeki, rozwijam sprzęt i jazda. Na początek zakładam małego streamerka ze srebrną lametą. Cierpliwie obławiam dziurę za dziurą, co jakiś czas robiąc sobie przerwę na odczepianie mojej muszki z drzew, krzaków i innych obiektów, znajdujących się za moimi plecami w momencie wymachu - ot moja muchowa codzienność. Kieruję się w górę rzeki, brzeg powoli przechodzi w leśny, stromy i trudnodostępny, co dodatkowo utrudnia mi życie. Rzutem klasycznym znad głowy wiele tutaj nie zwojuję, a rolowanego jeszcze nie opanowałem, więc postanawiam odpocząć i trochę poćwiczyć. Po kilkudziesięciu próbach zaczynam łapać o co chodzi - nie taki diabeł straszny, myślę sobie. Z każdym rzutem idzie mi lepiej, coraz delikatniej i dalej udaje mi się położyć muchę. Jestem z siebie zadowolony, kolejna lekcja odrobiona. Niebo początkowo ołowiane, zaczyna się przejaśniać, robi się naprawdę ciepło i parno. Wszystko dookoła nabiera kolorów, kwiaty, drzewa, nawet ptaki zaczynają radośniej śpiewać. Zafascynowany tym widokiem łapię za aparat i cykam.

Nawet ślimak stawił się na plan zdjęciowy!

Ale dość tego - wędka w dłoń i ruszamy dalej. Dobrze znam ten odcinek rzeki, więc namierzenie miejscówek nie sprawia mi problemu, jednak ryby nie chcą współpracować. Co chwilę dowiązuję coraz to innego streamera do mojego przyponu; mam ich może z 10, więc jest w czym wybierać. Ostatecznie pozostaję przy takim zonkerze.

Jest już prawie 10-ta, więc chyba czas zacząć wracać, bo o 11-tej mam autobus. Wracając obławiam jeszcze szybko co ciekawsze dziury. W końcu zatrzymuję się w miejscu, gdzie rzeka wymyła kawałek brzegu tworząc niewielką wnękę.

Patrzę na zegarek, mam jeszcze chwilę czasu, więc postanawiam spróbować. W piątym rzucie czuję mocne uderzenie. Jestem chyba bardziej zdziwiony niż ryba, bo nie wiem, za co mam się złapać. Czy mam zwijać linkę kołowrotkiem, czy może wybierać ręką?! Stawiam na to pierwsze, wybieram luz młynkiem i zaczynam hol. Ryba w międzyczasie robi świecę, na szczęście się nie wypięła. Teraz muruje do dna, a ja nie za bardzo mogę tym miękkim kijem ją od niego oderwać. Wreszcie się udaje - ryba już zmęczona, bez większego problemu daje się podciągnąć pod brzeg. Przy próbie podebrania, zjeżdżam po trawie do wody mocząc buty, ale co mi tam. Ważne jest teraz tylko to, aby bezpiecznie podebrać rybę. Po chwili mam ją w rękach. To pstrąg, jest piękny! Szybko gramolę się z rybą na górę i robię szybką fotkę.

Cholera, nie wziąłem z domu miarki, ale wygląda na jakieś 40-42 cm. Nie umiem opisać mojego szczęścia. To moja pierwsza ryba złowiona na muchę i to jaka! Po krótkiej sesji, zwracam pstrąga rzece. Jest wyczerpany, więc ustawiam go pod prąd, aby się dotlenił.
Po chwili ryba z głośnym pluskiem odpływa - może jeszcze kiedyś się spotkamy?

Wracam na górę i siadam na trawie, aby ochłonąć po emocjach. Wreszcie spełniło się moje marzenie! Pakuję sprzęt i lecę do domu, już nie mogę się doczekać, by wieczorem na czacie pochwalić się rybą Yariemu.

2 maja.

Dzisiaj odpuściłem sobie wczesne wstawanie. Ojciec zobowiązał się zawieść mnie nad rzekę około 7.00. Przyjechał pół godziny wcześniej, więc musiałem szykować się w popłochu. Wędka, młynek, jeszcze muchy, które suszyły się na parapecie i biegiem na dół.

Jedziemy na ten sam odcinek co wczoraj, z tym, że dzisiaj dla odmiany będę schodził w dół rzeki. Szybko docieramy na miejsce, wyskakuję z auta i ruszam w stronę rzeki. Przechodzę przez pola rzepaku, już kwitnie, a to podobno jak mówił Yari – mój muchowy guru - czas rojenia się jętek. Trawa jest mokra i buty momentalnie mi przemakają = gdzie ja rano miałem głowę?! Szybko docieram nad rzekę, rozwijam sprzęt, no to zaczynamy. Dzisiaj, chyba uniesiony wczorajszym sukcesem jestem pełen optymizmu, nawet rzuty wychodzą mi lepiej.
Na tym odcinku woda płynie wartko, jest tu sporo powalonych drzew, a na dnie zalegają spore głazy.

Ciężko mi się tu łowi. Wysokie brzegi, wąziutkie przejścia i raczej mało miejsca na wymach sznurem. Obskakuję tylko co dostępniejsze miejscówki, na pozostałe przyjdzie czas w następny weekend, gdy przyjdą do mnie zamówione przed świętami spodniobuty. Schodzę kilkaset metrów niżej - tu już jest lepiej, można sobie powywijać.

Obławiam przybrzeżne rynny, od czasu do czasu rzucając nieco powyżej mojego stanowiska i prowadząc streamera przez środek rzeki - niestety nic nie chce połakomić się na podawaną przeze mnie przynętę. Około 10-tej dostrzegam na wodzie pojedyncze małe owady - co to jest? Wychodzi słoneczko, robi się coraz cieplej, a rzeka zaczyna wręcz spływać setkami popielatych muszek. Jedną udaje mi się złapać, robię jej parę fotek - to chyba jakaś jętka, a może chruścik, nie mam pewności.

Pierwszy raz mam okazję obserwować taki spektakl, dotychczas jako spinningista, nie zwracałem najmniejszej uwagi na latające wokół mnie owady, a teraz jestem nimi zafascynowany. Uważnie przyglądam się rzece, nie widzę żadnych zebrań, najmniejszej nawet aktywności ryb przy powierzchni. Co jest? Przecież to podobno czas, gdy można dosłownie policzyć rybostan w rzeki, coś przecież powinno oczkować?! Niestety, nic się nie dzieje. Mimo wszystko chyba nie mam dzisiaj czego szukać ze streamerkiem, więc zakładam mokrą muszkę którą staram się dobrać tak, aby była możliwie najbardziej podobna do tego, co właśnie niesie woda. Ale jak tym łowić?

Nie mam zielonego pojęcia. Coś tam kiedyś czytałem, ale za bardzo nie pamiętam. Muszkę próbuję spławiać z nurtem, dosłownie spod kija, do dyspozycji mam tylko sznur w 3-ciej klasie tonięcia. Pływającego nie dorobiłem się jeszcze i nie za bardzo wiem, jak miałbym dostrzec ewentualne branie ryby.

Około 11.30 rójka ustaje. Nad wodą latają już tylko pojedyncze owady, ale wciąż w zastoiskach pod brzegami zalegają setki martwych, którym nie udało się opuścić powierzchni wody. Moje pseudomuchowe poczynania nie przynoszą rezultatów i po godzinie daję za wygraną. W drodze powrotnej sączę jeszcze zimnego Żywczyka - smakuje wyśmienicie i tak mnie rozleniwia, że ledwo zdążyłem na powrotny autobus.

Mimo wszystko ten wyjazd, jak i cały majowy weekend uznaję za bardzo udany, a to, czego byłem dzisiaj naocznym świadkiem z pewnością zaowocuje podczas kolejnych muchowych zmagań. Napiętego sznura i do zobaczenia nad rzeką!

Salmiak







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1996