Dunajec moich dziecinnych lat.
Data: 29-04-2010 o godz. 22:10:00
Temat: Bajania i gawędy


Lata 60-te XX wieku; Żabno - tamte okolice. Jeździliśmy tam z ojcem na ryby, na Dunajec. Jakaś wieś - chyba Nieciecza ( jeśli tam jest prom, jeśli tam był prom... ). Świnki błyskały się na dnie pod samym promem. Na spinning uderzył ( pamiętam, bo to była pierwsza ryba jaką widziałem ) ogromny kleń. Gdzieś powyżej była mleczarnia. Zatruwali wodę, masa ryb płynęła wtedy wierzchem. Tylko ta świnka jakoś ostała i chyba ten jedyny kleń. Na brzegu leżały dwa ogromne łososie. Tak, zalewu nie było jeszcze wtedy i te płynęły na tarło w górę Dunajca. Co roku tam jeździliśmy...



... Jeszcze w czasie okupacji byli tam zakwaterowani: mój ojciec wraz z rodziną. Uciekali przed Niemcami ( cała moja rodzina miała wyrok śmierci - trzy Śląskie Powstania ). Jako dziecko pierwszy raz widziałem coś niebywałego- "Przepustka do nieba". Starzy gospodarze tej wioski - rodzina Tarków - w czasie okupacji schowali wielki dzwon, z kościoła, przed Niemcami. Zakopany w kompostowniku ( raczej "gnojok" - to po Śląsku, bo jak to może się nazywać po Polsku- nie wiem ). Po wojnie odkopali ten dzwon i oddali na plebanię. Za to biskup dał im na piśmie "Przepustkę Do Nieba". Kościół, co prawda, był w następnej wsi, ale tam ludzie bogobojni byli. W niedzielny poranek wszystkie karety jechały na sumę ( msza dla dorosłych ).
Pan Tarka miał ogromną pasiekę. W wielkim garze, chyba 100 - litrowym, miał miód. Moja babcia ( jeździliśmy tam z dziadkami ), dużą łyżką, wybierała ten miód i kazała mi "wcinać". Był naprawdę smaczny. W sypialni, gdzie spaliśmy, stał ogromny zegar - wielki jak szafa. Raz w tygodniu był nakręcany i bił co pól godziny. W połowie godziny - raz; o pełnej godzinie bił tyle razy, ile cyfr pokazywały wskazówki. Dźwięk był bardzo spokojny, lekko przytłumiony, ale o wyraźnej tonacji.
Co ranek tata z dziadkiem chodzili na ryby. Ja też miałem swoją wędeczkę i podkładałem świnkom robala. Niestety, nie chciały brać. Nie miałem wtedy o tych rybach zielonego pojęcia. Ojciec z dziadkiem zasiadali z rosówką na grunt. Jak nie było zatrucia, to łowili piękne certy.

Pewnego popołudnia, przyszedłem znad brzegu Dunajca okropnie zniesmaczony, bo ryby mnie zignorowały. Oparłem wędkę o ścianę chaty, a na haczyku dyndał jeszcze robal. Babcia wyniosła miskę, abym się umył i coś zjadł. Tymczasem na podwórku zrobił się rwetes. Moja wędka fruwała za kurą, która skrzeczała, jakby ją obdzierano ze skóry. Nic dziwnego - połknęła mój haczyk. Pani Tarkowa ( zacna kobieta ) złapała tę kurę i powiedziała:

- Nie złowiłeś ryb, ale kurę złowiłeś na obiadek.

Obcięła kurze głowę i dała babci:

- Zrób Geniu taki prawdziwy, Wasz śląski, rosołek.

Musiałem tę kurę z babcią skubać. Co tam skubać, nie dostało mi się! To było wtedy najważniejsze, a dziadek z tatą nic się o tym nie dowiedzieli. Od tego czasu nigdy nie zostawiałem robaka na haczyku.

Nad Dunajec jeździliśmy naszą Syrenką 101. Miala dach koloru kości słoniowej, a od słupków już jasno zielona. Drzwi otwierały się odwrotnie niż w dzisiejszych samochodach. Jak ktoś nie domknął, to w czasie jazdy mogły się otworzyć i wyrwać z zawiasów. Raz takie coś przytrafiło się mamie od strony pasażera. Drzwi nie wyrwały się, ale bardzo naderwały zawiasy. Mój ojciec lubił jeździć na ryby nocą. Wtedy nie było tak ciepło w samochodzie, a my ( czytaj dzieciaki ) nie rozrabialiśmy na tylnym siedzeniu, spaliśmy całą drogę.
Pamiętam, że któregoś lata, przyjechaliśmy grubo przed świtem. Tata z dziadkiem nie chcieli budzić Tarków i wpakowali nas do stodoły - na siano. Rozłożyli jakiś ogromny koc i kazali nam spać. Jak już wszyscy się położyli, zaczął się horror. Zupełnie jak u Stefka Burczymuchy. Coś tam szeleściło, drapało, brzęczało - istne piekło! Jednak woń siana tak nas uśpiła, że zaspałem ranek i nie poszedłem na ryby. Byłem wściekły, że tata z dziadkiem poszli beze mnie. Wyskoczyłem ze stodoły, a na podwórku już babcia szykowała śniadanie. Popatrzyłem na samochód - stoi bez wędek i przyborów wędkarskich.
Do rzeki było ze czterysta metrów. Babcia tylko wskazała mi drogę i powiedziała, że mam ich przyprowadzić, bo zaraz jest śniadanie. Leciałem drogą prosto nad rzekę. Tam własnie stał prom. Liną połączony z drugim brzegiem. Nie miałem pojęcia, jak taki prom ma przejechać na drugą stronę. Nie ma tutaj silnika. Kilka już metrów od brzegu, wielki nurt i niezła głębokość. Z prawej strony, lekko poniżej, zobaczyłem niewielki półwysep, na którym siedzieli i dziadek i tata. Podbiegłem do nich i przekazałem wiadomość od babci. Widziałem siatkę w wodzie i aż mnie rozpierało, żeby zobaczyć co złowili. Wiedziałem jednak, że jak dziadek nie pozwoli siatki ruszyć, to nic nie zobaczę.
Dziadek łowił staromodnymi sposobami - zero nowości technicznych. Twierdził, że jak ryba głodna, to i tak zje. Tata zaś szedł z duchem czasu i to właśnie on miał to większe szczęście, jak twierdził dziadek, na rybach. Jak łowili szczupaki na żywca, to dziadek miał zazbrojoną okropnie grubą stalówkę. Tata zaś bez stalówki. Prawda była taka, że dziadek nie miał brania, a tata siedem brań, w tym cztery ucięcia żyłki. To był właśnie argument. Według dziadka, tata zmarnował cztery szczupaki, bo gdyby miał stalówki, to szczupak by nie obciął. Przykładów takich na 'szczęście do ryb ' mojego ojca można wiele pisać, ale wróćmy do tej zamoczonej siatki.
Powiedziałem o śniadaniu i przykucnąłem obok siatki z rybami. Wtedy nie były one z obręczami i raczej można było dopatrzeć się ryby. Tym razem coś mi nie pasowało. Jakieś dziwne ryby były w niej uwięzione. Nie były małe, ale jakieś wąskie. Kleń przy nich to prawdziwy garbus. Kolor miedziano-złotej łuski wyjątkowo pięknie się błyskał. Przyglądałem się tym rybom i wiedziałem, że jeszcze takich nie widziałem. Dziadek spod oka mnie obserwował i wreszcie powiedział:

- No zobacz, zobacz, tylko uważaj, żeby Ci nie uciekły.

Wyjąłem siatkę, dość ciężką i zobaczyłem coś dziwnego, przypominającego kiełbie. Te jednak miały inne łuski i były ogromne. E, co tam będę Wam pisał, przecież wiecie co tam było.
W okolice Żabna jeździliśmy czasem i dwa razy w roku. Raz z dziadkami, a raz z mamą, siostrą i bratem. Więcej sobie zawsze połowiłem, jak byłem sam z tatą. On pokazał mi jak się łowi świnki - to była zabawa!

O Żabnie przypomniał mi jeden z userów, który na forum chciał się czegoś o tej okolicy dowiedzieć. Pewno dzisiaj jest już tam zupełnie inaczej. Nie wiem, czy ładniej, czy nie. Pewno trzeba tam będzie pojechać. Może z wnukami?

Old_rysiu







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1994