Mój Esox
Data: 16-02-2010 o godz. 22:18:47
Temat: Bajania i gawędy


Dnia 05.12.2009 obudziłem się około godziny 7:00. Wystawiłem głowę przez balkon i wyjrzałem co się dzieje dookoła na tym bożym świecie. Było pochmurno, ale przynajmniej nie padało i temperatura około zera też nie wydała mi się jakaś groźna. Decyzja zatem zapadła.



Telefon do kolegi, krótka narada, męska decyzja (czyt. bardzo szybka) i już sprawdzam o której mam autobus do Warszawy. Tam tylko jeszcze dwie przesiadki i jestem w Jabłonnie o godzinie 9:10. Chwilkę jeszcze musiałem poczekać na Patryka, lecz koło 10.00 maszerujemy już w stronę królowej naszych serc- Wiśle.
Do przejścia mamy koło 1kilometra. Od wału część drogi wiedzie przez chaszcze i gąszcz krzaków, przez które trochę ciężko było się przebić. Po trudach udało nam się stanąć nad brzegiem dołu żwirowni. Zbiornik może nieduży, ale prowadzi od niego kanał od Wisły, więc podobno bardzo rybny. Faktycznie, po przyjściu zauważyłem polującego szczupaka. Złożyliśmy spiningi. Krótka lekcja teori o łowieniu z opadu i do dzieła.

Na dzień dobry posyłam do wody kopyto motor oil na 7- gramowej główce. Tak jak gdzieś czytałem, rzucam najpierw w lewo, później w prawo, na koniec w środek. Zastanawiam się, czy ma to jakiekolwiek znaczenie, ponieważ z doświadczenia wiem, że jeśli ryba nie żeruje to można jej soli na ogon nasypać, a i tak nie będzie brała.
Biczowaliśmy wodę koło godziny zmieniając wisiorki na końcu przyponu (kopyta, wirówki, wahadłówki). Kolega miał tylko jedno podbicie, lecz po za tym nic.
Po chwili zastanowienia podjęliśmy decyzję, że przenosimy się na teren portu koło żwirowni. Znowu konieczność przebijania się przez tę dzicz, ale w sumie jakże piękną. Tym razem trochę szybciej. Przypuszczam, że chęć złowienia dzisiaj jakiejś ryby pchała mnie do przodu. Kumpel szybko wybadał gdzie mogę bezpiecznie stanąć, ponieważ miałem na nogach adidasy i na śliskim, mokrym terenie wiślanym mogłem łatwo "wywinąć orła".
Po 4-5 rzucie Patryk zacina i rozpoczyna hol. Dość szybko na brzegu melduje się 44- centymetrowy sandałek i obaj jesteśmy zaskoczeni. Kolega tym, że złapał w tym miejscu sandacza twierdząc, że nie jest to miejsce sandaczowe. Ja z kolei tym, że po raz pierwszy widziałem tę rybę na żywo i miałem możliwość oglądania jej holu.
- Ha - myślę sobie, że jednak coś w tej wodzie żyje więc i jaj mam szansę coś złowić.
Szybkie, uradkowe spojrzenie na co i już szukam w swoim pudełku perłowego twistera na główce 20 gram. Niestety nie mam tego w swiom skromnym, na razie, arsenale. Zakładam seledynowe kopyto Relaxa i dawaj biczować wodę, ćwicząc przy okazji sztukę opadu. Po około pół godziny zaczyna mi to nawet wychodzić, tak przynajmniej stwierdził kumpel. Nic się nie dzieje, wiec zaczynam się troszkę martwić, że raczej wrócę o kiju. Zerkam do pudełka kolegi i o mało zawału nie dostałem. Leży na wprost mnie taki sam kiler na jakiego dopiero co został wyjęty sandał.
- Hm - to na pewno jakaś tajna broń. Z narażeniem życia, przynajmniej tak mi się wydaje, sięgam chciwie po to "wunderwaffe" i już mam je w ręku, gdy słyszę żebym to odłożył i wziął sobie to na 20- gramowej główce, gdyż ta ma 12 i będzie trochę za lekka.
Ale, kicha. Przyłapany na gorącym uczynku zaczynam się tłumaczyć, ale Patryk się tylko śmieje i mówi, że ma tego jeszcze zapas i mogę śmiało wziąć sobie dwie sztuki, a za przypał na gorącym uczynku po rybach lecę po piwo. Zgadzam sie ochoczo i zapinam na przyponie moją cudowną broń.
Zaczynam i ... nic. Nie poddaję się jednak i rzucam dalej i ... nadal nic. Cudowna i tajna broń okazała się w moich rękach niewybuchem.
Po kolejnym, dalekim rzucie przed siebie prowadzę twistera opadem, gdy czuję przytrzymanie.
- Cholera, na dodatek zaczep - myślę sobie. W tym momencie błysk w łepetynie i kolejna myśl
- Ty ośle, prowadziłeś już tam gumę wcześniej i nie ma tam przecież żadnego zaczepu!
Zacinam- mało kija nie połamię. W tym momencie ryba daje w długą i słyszę śpiew hamulca kołowrotka. Po krótkim odjeździe udaję mi się podholowć rybę do siebie ale nie na długo, ponieważ zaraz jest kolejny odjazd- tyle, że dłuższy i zakończony wyjściem ryby do powierzchni. Było to na tyle szybkie, że nie zdążyłem dobrze zobaczyć przeciwnika a już znowu słyszę dźwięk hamulca. Staje. Ściągam go troche do siebie, ale on jeszcze nie daje za wygraną. Patryk krzyczy do mnie, że jeżeli już pompuję to mam uważać na luz żylki, a tak w ogóle to ma go nie być. Krzyczy jeszcze że to szczupły i to już nie mały.
W końcu mogę podciągnąć rybę bliżej brzegu i mam możliwość jej ujrzenia. Patrzę i widzę faktycznie szczupcia i to takiego powyżej 60cm. Nogi mi zaczynają mięknąć, a ręcę dygoczą jak w gorączce. Wpadam w panikę i idiotycznie się pytam co mam dalej robić, na co kumpel mądrze odpowiada, żebym się jeszcze rozpłakał do kompletu i będzie cacy.
- Dawaj ją jełopie delikatnie do brzegu, a ja ją już podbiorę - słyszę za plecami kumpla (kwestia mojego obuwia).
Powoli i delikatnie- jak tylko mogę- podprowadzam szczupaka w ręce kolegi, który pewnie wynosi go na brzeg. Stoję jak ta jełopa i nie mogę się ruszyć z miejsca. Przepełnia mnie duma i niedowierzanie zarazem, że to moja zdobycz. Podchodzę powoli i niepewnie do tego cuda leżącego na piasku. Delikatnie biorę go i wypinam mu haczyk z boku pyska. Otwiera groźnie paszczę i demonstruje swoją demoniczną zbójeckość

Krótka sesja zdjęciowa i trzeba się z nim pożegnać. Łowimy jeszcze około godziny ale bez skutku. Żeby było śmieszniej twister, na który go złowiełem w ostatnim rzucie, zrywa sie razem z przyponem i ląduje w wodzie. Widocznie tak miało być. Po powrocie poleciałem z jeszcze większą ochotą po piwo. Trzeba było uczcić mój sukces.

Jest to, jak na razie, moja życiówka- 69 cm / 3.20 kg. W tym roku może uda mi się ją pobić, gdyż nastawiam się od lipca na wiślane sumy.

Dap







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1975