Dzień grubego
Data: 24-05-2008 o godz. 21:12:18
Temat: Spinningowe łowy


Ostatnio jestem jakiś leniwy, przez co ciężko jest mi się zerwać z łóżka i ruszyć rowerem na ryby, w dodatku z samego rana. Podobnie jak ostatnimi razy także teraz z domu wyjechałem, gdy słońce świeciło już wysoko nad horyzontem.



Czwartek. Wydawałoby się, że jest to kolejny zwykły dzień tygodnia, ale nie. Po raz kolejny przyszedł czas na wyprawę na zaroślowe szczupaki. Dzień przywitał mnie mokrymi chodnikami po nocnych opadach deszczu i ponurym szarym niebem. Patrzę na drzewa – super, nie ma wiatru, listki są tylko kołysane przez delikatne powiewy powietrza, nie sposób usłyszeć szelestu liści.

Nad wodę dojeżdżam kilka minut przed godziną dziewiątą. Kaczki poderwały się do lotu i zatoczyły wielkie koło nad głową, jakby chciały powiedzieć – witaj koleżko! Jest pięknie. Nad szklaną powierzchnią wody unosi się jeszcze para wodna a samej tafli nie marszczy nawet najmniejsza fala. Wymarzone warunki na zaroślowce. Podobnie jak ostatnio zaczynam od "czwartego".

Tym razem zaczynam od białego predatora nr 3 z niebieskim grzbietem. Pierwsze 20 minut bez kontaktu z rybą, ale wcale się tym nie zrażam, bo nie jest to najlepszy odcinek. "Kominek" jeszcze nigdy nie dał mi wymiarowego i obławiam go raczej tak dla zasady, podobnie zresztą jest z najbliższymi stanowiskami, których nie darzę zbytnio jakimś szczególnym zaufaniem. Dopiero za pierwszą brzozą mogę wejść do wody i stojąc w niej niemal po krawędź woderów czesać najlepsze miejsca. Teraz aż do końca stawu będę szedł wzdłuż brzegu i obławiał najciekawsze rewiry gdzie spodziewam się zębatych. Zmieniam kopyto na fioletowe z brokatem. Pierwszy rzut jest pusty. Drugi przynosi efekt w postaci brania 20-30 metrów od brzegu. Jak się za chwilę okazało, na skraju roślinności i czystej wody stał tylko mały pistolecik. Sekunda w mojej dłoni i już wraca straszyć drobnicę. Myślę sobie, że jest dobrze i za chwilę będzie można liczyć na następne branie. Niestety chwila przemienia się w długie minuty.

Pół godziny mija na bezowocnym biczowaniu wody. Już jestem jakieś 15 metrów od "właściwej" brzozy. Kolejne rzuty spod szczytówki niemal spadające na jej gałęzie i nic. Nawet pięćdziesiątaka. Prowadzenie cały czas utrudniają różne trawy i ziela pływające na powierzchni, których nie sposób ominąć. W większości są niewidoczne i skutecznie nabieram je na plecionkę i przynętę. Kolejne zmiany wabika nie dawały rezultatów. W końcu na agrafce zapinam perłowego predatora. Kilka rzutów i jest branie... zacięcie!!! Było błyskawiczne, ale na niewiele się zdało, bo po kilku sekundach holu ładny szczupak spada.

Tego już za dużo. Co robię źle, że nie mogę wyciągnąć tych dużych szczupaków, które zawsze muszą się jakimś cudem uwolnić??? Biczuję najbliższy obszar, gdzie było branie, i nic. Rozszerzam pole działania. Rzut w lewo pomiędzy rzadką roślinność. Atak jest natychmiastowy, ale równie szybkie moje zacięcie, które za chwilę poprawiam. Jest duży, czuję, że z nim nie będzie tak łatwo. Ciągle się obawiam, że mój siedemdziesiątak pójdzie z haka, dlatego hol jest pewny i w miarę delikatny. Ciągle myślę, żeby nie popełnić żadnego błędu. Widzę kociołek na powierzchni a zaraz cętkowany ogon. Czuję na kiju jak szczupak bije w dno i próbuje wytrzepać z pyska przynętę. Ciągnie w ziele a ja pozwalam mu się samemu pogrążyć. On jeszcze tego nie wie, ale tym posunięciem strzela gola do własnej bramki. Roślinność jest delikatna i słabo ukorzeniona, wystarczy mocniej pociągnąć, aby wyrwać największą nawet kępę. Stanął. Już nie wyciąga linki, już nie słychać najpiękniejszej melodii dla wędkarskiego ucha. Przytrzymuję szpulę palcem i wyciągam garść ziela. Gdzieś pod nią jest mój przeciwnik, rywal na jakiego czekałem od początku sezonu. JEST!!! Już go widzę. Szczupak jest zdezorientowany przez otaczającą go gęstwinę. Jeszcze się szamocze, próbuje walczyć, ale to już koniec. Pewny chwyt za kark i już jest nad wodą. Drugą ręką łapię jeszcze za plecionkę i podnoszę cały zbędny balast, który niewątpliwie jest moim sprzymierzeńcem w takich sytuacjach. Zwabiony zamieszaniem, znajomy wędkarz przychodzi akurat w momencie, gdy ze szczupakiem w górze gramolę się przez jeżyny na brzeg. Proszę o zrobienie zdjęcia. Jeszcze sprawdzam, czy faktycznie się zapisało na aparacie, (jest!)... i zanoszę go do wody.


67 cm cętkowanego szczęścia

Odpływa od razu, bez zastanowienia, wiedział skąd przyszedł. Chwilę rozmawiam z Panem Heńkiem, w międzyczasie wypatrzyliśmy 2 ataki...

Wracam do łowienia, pierwszy rzut i szok!!! Kolejny duży szczupak poszedł za gumą. Nie odpuszczam tego miejsca i przez dobre 40 minut bombarduję wodę. W tym czasie mam dwa delikatne brania tego skubańca, których nie wykorzystuję oraz dwa pójścia za gumą. Co się stało, że nie uderzył, co mu nie pasuje? – myślę sobie. W międzyczasie zmieniałem gumy. Zniechęcony dalszym brakiem zainteresowania decyduję się przejść dalej, za brzozę. Na agrafce wisi białe kopyto z czerwonym grzbietem – tak, tak predator numer 3. Już w pierwszym rzucie spod kępki poszedł wał wody i poczułem walnięcie. SIEDZI!!! Nie jest już taki duży. Z drugiej strony taki najmniejszy też nie jest. Krótka walka, parę kociołków, dwa nurkowania w ziele i na koniec świeca ... już przygotowuję aparat do zdjęcia. Ustawiam go na pieńku, włączam "pstryka" i po 10 sekundach obie mordeczki na zdjęciu

Ten ma 57,5 cm i dał mi równie wiele radości co pierwszy, no... może ciut mniej . Wracaj do wody braciszku! Popłynął.

Dwie serie i idę dalej. Dalej mam tylko jedno niewykorzystane branie i tyle. Zabrakło koncentracji. Prowadziłem gumę po czystej wodzie i zamiast ją kontrolować patrzyłem na miejsce, gdzie czaił się "nieuchwytny". Gdy odwróciłem głowę widziałem tylko jak plecionka jedzie w bok, na kiju nie było czuć najmniejszego nawet puknięcia. Zacięcie wykonałem najszybciej, jak tylko mogłem, ale zamiast poczuć pulsujący ciężar na wędce, zobaczyłem tylko wir wody w miejscu, gdzie była akurat guma. Drugi raz nie wziął. Doszedłem jeszcze tylko do połowy stawu. Dalej nigdy nie złowiłem nic wymiarowego, jedynie jakieś pistolety.

Pojechałem na "drugi" i "pierwszy". Na "drugim" kicha. Przechodzę na pierwszy i już w początkowej fazie prowadzenia jest atak. Tym razem nie trafił w żółtą gumę. Kilka rzutów i zmiana na taki sam wabik z czerwonym grzbietem. Drugi, trzeci, czwarty rzut i nic. Za piątym czuję branie z opadu. Zacięcie jest skuteczne. Wywiązała się walka, krótka walka, którą przegrałem. Był już jakieś 5 metrów od brzegu, kiedy się wypiął, szedł po dnie i nawet go nie widziałem


Stał pod samym brzegiem, prawie na piasku

Wracałem po niego dwa razy, ale nic to nie dało.

Macham dalej, decyduję się po raz pierwszy założyć woblerka własnej roboty. Przeczucie kazało właśnie dzisiaj sięgnąć po pudełko z rękodziełami. Był to strzał w dziesiątkę.... 15 minut później moim przeciwnikiem stał się 64-centymetrowy zębacz. Stał na samym stoku stromo opadającego brzegu. Walkę wygrałem, więc i fotki mogłem wykonać ku uciesze swojej.

KOMPLET!!! Mało tego, to już trzeci z rzędu. Nie wierzę. W dodatku taki komplet po raz pierwszy w życiu. Najmniejszy miał 57,5 cm, największy blisko 10 cm więcej.

Trochę się zamyśliłem a szczupak wciąż leży i czeka na odhaczenie. Po chwili znika w wodnej toni. Obławiam staw dookoła, jednak już bez efektów. Zresztą, czego chcieć więcej?? Swoje złowiłem. Na zakończenie wracam na "czwarty", mam jeszcze godzinę łowienia. Od razu idę w kierunku drugiej brzozy. Pół godziny później cieszę się z czwartego szczupaka. Ten był najmniejszy, mierzył sobie 55 cm. Fotka i... do wora

Trochę z żalem, ale "musiałem" go wziąć do domu. Major strasznie narzekał, kiedy powiedziałem mu o puszczonym siedemdziesiątaku.

Po tym szczupaku skończyłem wędkować tego dnia. Jeszcze dobrze się nie zwinąłem i złapał mnie piękny deszczyk. Cały mokry zameldowałem się w domu. Mokry, ale i szczęśliwy.

Milan







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1750