Jedno branie
Data: 26-02-2008 o godz. 16:50:00
Temat: Karpiomania


Buch! - wywalił się kilka metrów od trzcin. Nie mogąc iść dalej, musiał się podnieść siłą, którą walczył ze mną. Chyba go nie widziałem - było wtedy zbyt ciemno - ale dostrzegłem falę przy trzcinach.



Chciałbym Was prosić, abyście troszkę cofnęli się w czasie i potowarzyszyli mi w pisaniu relacji z połowu życiowego karpia. Przyznam, że męczę ten tekst już ponad cztery miesiące i pewnie gdyby nie zielonkawe pączki pojawiające się na drzewach za oknem, nigdy bym go nie dokończył. Wszystko zaczęło się na początku września.
Bywały wtedy dni, że udawało się wyciągnąć nawet po 8 - 10 karpi. Nie - ich wielkość nie przerażała. Trafiały się najczęściej małe dwukilówki, rzadko dwucyfraki. Amok brań był efektem długiego nęcenia, bez którego nawet tygodniowa wizyta nad tą wodą nie przyniosłaby pojedynczego brania. Zresztą było to prawie jedyne miejsce na całym jeziorze, gdzie w ogóle miałem kontakt z karpiem. Próbowałem czasami stawać w wielu innych, często książkowych miejscówkach, lecz zupełnie bez wyników. Złościłem się, nienawidziłem tej bezrybnej wody.

Dziesięć odjazdów w osiem godzin to było trochę za dużo dla miejscowych, którzy cały sezon polując z puszką kukurydzy na tamtejsze karpie, w pozostałych miejscach nie doczekali się ani brania. Cały czas śmieszyły mnie dobiegające zza trzcin lamentacje i inwektywy po każdym pisku moich sygnalizatorów. Czułem, że to długo nie potrwa. Zamiast podjąć walkę o przetrwanie i stanąć w okropnym i niebezpiecznym miejscu, ale przede wszystkim się czegoś nauczyć, miejscowi wybrali patriotyczne rozwiązanie - choć sami nie połowią, to innym też nie dadzą. Myślę, że najbardziej nie mogli znieść faktu, że niemal wszystkie te ryby wróciły do wody.

Koniec końców, za wstawiennictwem miejscowych, dzierżawca zabronił łowić na mojej ulubionej miejscówce. Ewidentnie było to celowe działanie.


Ostatni dzień w ulubionym miejscu.

W języku ludzi kulturalnych nie ma słów, którymi można by opisać ludzką zawiść. Gdy człowiek wreszcie do czegoś dojdzie, znajdzie właściwe miejsce i właściwą taktykę, to tylko inni mu zazdroszczą - w tym nawet dzierżawca wody. Miejscówka, którą zamknięto, była bezapelacyjnie najlepszym miejscem na tym zbiorniku. Znaleźć takie miejsce - o to właśnie chodzi w wędkarstwie gruntowym! Było tam wszystko - łączyły się tam chyba wszystkie rodzaje dna, była roślinność, muł i piach, był spadek dna i trzciny. Przysiągłem się zemścić.

Poszukiwanie nowego miejsca w zbiorniku, gdzie średnia głębokość utrzymuje się na poziomie 15 metrów, najgłębsze miejsce dochodzi do 32 metrów, a we wrześniu woda miesza się tak, iż jej temperatura przy powierzchni nie przekracza 15, zaś przy dnie przez cały sezon 4 - 10 stopni, to dość trudne zadanie. Wydaje mi się, że chyba mu nie do końca sprostałem.

To polodowcowe jezioro jest znanym w całej okolicy rajem dla płetwonurków, którzy upodobali sobie szczególnie ten zbiornik ze wszystkich na pojezierzu. Uchodzące z dna sznury bąbli o średnicy piłki pingpongowej to częste zjawisko. W takich zbiornikach pasjonaci akwalungu są cennym źródłem wielu wskazówek dotyczących struktury dna. Biorąc pod uwagę otrzymane od nich informacje oraz własne spostrzeżenia, ostatecznie stanąłem niedaleko plaży. Moją miejscówkę stanowił przesmyk pomiędzy brzegiem, a rozciągającym się od plaży po środek jeziora głębokim 32 metrowym rowem. Miejsce to było dość specyficzne z jednego powodu - ryby rzadko tu zaglądały.

Jest to oczywiste, bowiem miejsce to odgradzał z jednej strony brzeg, a z drugiej głęboki rów, którego ryby nie przemierzały. Dostęp do tego miejsca znajdował się jedynie od strony lewego brzegu, wzdłuż którego karpie mogłyby tu przypływać, ale nawet i od tej strony stała przeszkoda w postaci 17 metrowego uskoku. Ryby jednak miały tu czego szukać. Rosła tam bowiem od strony brzegu dość rzadka na tym zbiorniku roślinność, wśród której stacjonowały nieliczne kolonie małży - karpiowy przysmak. Głębokość w tym miejscu waha się w przedziale 15 - 20 metrów. Jeśli stado spłoszyłoby się i uciekło przesmykiem, to na następne branie przyszło by czekać co najmniej kilka dni, nim ryby znów przypłynęłyby ostrożnie wzdłuż brzegu. Dlatego po pierwszym braniu i pierwszym holu, nie było tam czego szukać. Ot, miejsce jednego odjazdu.

Po co stawać w takim miejscu? To proste - tu pachniało okazem - a od czasu, gdy nastały chłodne dni i plaża opustoszała z krzykliwych wczasowiczów, ryby chętniej zapuszczały się w ten rejon zbiornika.

Łatwo było od razu powiedzieć, że potencjalna zdobycz tuż po zacięciu zacznie uciekać w stronę brzegu. Przygotowałem sobie wcześniej drogę na prawo od miejsca, gdzie zamierzałem stać, aby tuż po braniu właśnie tam pobiec i próbować odciągać rybę od brzegu. Postanowiłem też wyprowadzić karpie jak najdalej od przybrzeżnych zawad ścieżką zanęty. Główną jej porcję umieściłem około 20 metrów od zawad i jedynie 60 metrów od miejsca, gdzie planowałem stać. Niestety nie mogłem szykować miejsca bardziej oddalonego, gdyż trójkąt odległości nie dawałby żadnych szans w trakcie holu.

Tak przechadzając się dwa dni wcześniej brzegami skąpanego w słońcu zbiornika planowałem sobie taktykę.

Następnego dnia uszykowałem wiadro kukurydzy z dużą ilością konopi, aby mieć pewność, że niezależnie od liczebności stada, które wpłynie, przemiana materii u ryb będzie szybka i będą one chętnie żerować. Być może kukurydza to nie najlepszy wybór, liczyłem jednak po cichu na spotkanie z amurem - prawdę rzekłszy - one częściej bawiły tu z wizytą.
Zanętę umieściłem dzień wcześniej o godzinie 9.30, czyli na 20 godzin przed zasiadką. Wydawał mi się to najlepszy czas - wystarczający, by ryby odnalazły ziarno i jednocześnie zbyt mały, by je wyjadły lub raczej odpłynęły mając pewność, że nic już nie zostało.

Tej nocy nie spałem...
Żadna nowość. Podobnie zresztą jak to, że i tak zaspałem, bo zamiast przeżywać zbliżającą się dużymi krokami jednodniową zasiadkę na grubego zwierza, wolałem oglądać kreskówki...

O 4.20 zmusiłem się do wyjazdu. Było bardzo ciemno – pamiętam dobrze - bo niebo zasnute chmurami niczym nie rozjaśniało okolicy. Nocne dojazdy nad wodę to najwspanialsze wspomnienia. Nocą wszystko wygląda inaczej - zupełnie, jakby świat istniał tylko w miejscu, w którym się stoi i znikał zaraz za krawędzią samochodowych świateł przesiąkających przez jesienne mgły cukrowej waty zawieszone nad jezdnią.

Krajobraz jak z bajek na dobranoc. Bojąc się, by nie zasnąć za kierownicą, zacząłem śpiewać… Otrzeźwiałem dopiero, gdy przyszło zapłacić za kolejne zezwolenie.

"10 złotych?! Za zamkniętą miejscówkę i zmarnowane 2 tygodnie nęcenia? Phi!"

Szkoda było w ogóle gadania. Powolnymi ruchami wypakowywałem sprzęt, mając nadzieję przedłużyć choć o kilka minut tę chwilę i opóźnić wymarsz w czarną maź szumiącego lasu. To żadna przyjemność ruszać w las, gdy jest tak ciemno. Nocą w lesie człowiek nie tyle lęka się tego co słyszy, lecz bardziej boi się coś usłyszeć. A jednak w dzisiejszych czasach jest to najbezpieczniejsze miejsce na świecie.

W miarę kolejnych kroków czerń zamienia się w granat, wszystko zdaje się świecić błękitnym blaskiem. Wśród korony drzew dostrzegłem niewielkie przejaśnienie na niebie. Z tego małego skrawka czystego od chmur nieba patrzyła na mnie Wenus, Gwiazda poranna - wyznaczając drogę. Poczułem się jakoś wyjątkowo. "Może to dziś jest ten wielki wędkarski dzień" - uśmiechnąłem się sam do siebie, żartując z tej pozornie wzniosłej chwili.

Na miejscówce zjawiłem się około 5.10. Panował więc półmrok. Posiłkując się latarką z wyczerpanymi bateriami zmontowałem zestawy z pamięci, zupełnie jak recytuje się powtarzany codziennie pacierz. Przynętą nie mogło być nic innego, jak tylko odkrycie sezonu - cudowne jacentowe kuleczki.

Zestawy? Najprostsze z możliwych - rurka, krętlik, ciężarek i kulka. Tak, prawdę rzekłszy, nawet nie wiem, jaki miałem haczyk, bo oba przypony zawiązałem w ubiegłym sezonie i łowiłem na nie już 2 lata.

Zarzuciłem oba kije - wystarczyłby jeden kij, bo i tak wiadomym było, że jeśli weźmie, to na pewno na ten leżący od strony lewego brzegu.

Gdy już przynęty moczyły się we wodzie, zabrałem się za klejenie kul zanęty. Dobrze, że dodałem do nich trochę konopi. Dużo łatwiej dają się lepić, choć to zależy od kukurydzy. Małe ziarenka lepiej wpijają wodę. Te duże i piękne, prawie wcale. Lepiej więc uważać z konopiami, jeśli kukurydza jest dobrej jakości. Klejenie kul to też machinalna czynność, więc zacząłem rozglądać się po okolicy. Wciąż panował półmrok, z którego wynurzał się powoli naprzeciwległy brzeg. Tego dnia nie było nikogo na pomostach. Poczułem najwspanialszy wymiar samotności. Chłód poranka wdzierając się przez ubranie zdawał pytać, czy warto było przyjeżdżać. Po nieprzespanej nocy miałem spore wątpliwości, więc wolałem nie odpowiadać, tylko przytaknąłem w myślach: "Nie będzie łatwo wysiedzieć."

Od kilku dni wiatr nie zmieniał kierunku i dął wprost w brzegi mojej nowej miejscówki, natleniając w niej wodę i nęcąc największe ryby. Gdy jeszcze szedłem przez las, korony drzew huśtały się w jego objęciach, a teraz nagle zastygły jakby na czyjś rozkaz i zamilkłszy, nasłuchiwały moich ruchów. Poczułem się przez to niepewnie. Tafla wody wyprostowała się jak wyszlifowany parkiet i tylko mglistymi pajęczynami zaczęła wypełniać zimniejsze od siebie powietrze, które zarastało nimi ponad ścianę lasu. To wszystko działo się bardzo szybko. Wiatr zdawał się na coś czekać, a nagła cisza wpędzała w obłęd rodząc chore podejrzenie, że nie byłem tam sam.

Czułem wtedy, że w tym roku cieplej nie będzie, a zimne dni jesieni szybko nadejdą. Chłodne ostatnimi czasy poranki zachęcały karpie do energicznego żerowania. One również musiały przeczuwać nadchodzącą zimę. Ciśnienie rozgrzewało optymizmem, bo od kilku dni obserwowałem prostą jak ściana kryształu kreskę na wysokości dokładnie 1000 hPa. Pogoda na zamówienie.

Mechanicznymi ruchami kleiłem ostatnie kule. Żadnej jednak nie zdążyłem jeszcze wrzucić. Było wpół do szóstej. Minęło dokładnie dwadzieścia godzin od wczorajszego nęcenia. Innymi słowy miejscówka powinna być już oczyszczona z zanęty, a karpie penetrując jałowe dno mogły trafić już tylko na przynętę albo odpłynąć. Czas, pogoda i miejsce były bezbłędne, jakbyś je z książki wyczytał. Tak wszystkie te zmienne zdawały się powoli redukować, wzajemnie prowadząc to trudne równanie do rozwiązania.

"Pip" - usłyszałem pojedyncze pisknięcie. Nerwowo spojrzałem na podpórki. Faktycznie, lampka lewego sygnalizatora świeciła się zielonym światełkiem pamiętając branie, a pomarańczowy swinger podwieszony pod sygnalizatorem wydawał się być podniesiony o dosłownie 1 cm i - słowo daję - ani milimetr więcej względem drugiego. Zamrożony w bezruchu jedynie merdał wesoło łańcuszkiem, który go mocował. Zatrząsłem się rezonansem nerwowych uderzeń serca i zamarłem czekając, ale nic się więcej nie działo. Poczułem tylko nagły oddech wiatru, który powoli znów napędzał korony rosnących za plecami pokracznych drzew, jak gdyby to, na co czekał, stało się.

"Branie? Po 15 minutach? Leszczyk. Zacinać? Zupełnie nic się nie dzieje".

Minęło tak wiele sekund, ale z ciekawości podniosłem jednak kija z podpórek i badawczym ruchem postawiłem spokojnie w pion. Opór narastał. Początkowo miękki i absorbowany przez rozciągliwą żyłkę z czasem przybierał kształt czegoś twardszego, jakby z kamienia. Szczytówka wędziska z lekka zawahała się z lewej strony na prawą trzymana sztywno na smyczy przez coś ciężkiego i zatopionego głęboko na dnie zbiornika. Lodowaty wiatr zagwizdał fałszywą, minorową nutę na napiętej żyłce i jednym silnym uderzeniem zmroził twarz i posrebrzył wodę.

"Coś jest, chyba coś dużego! Myślę, że nawet coś bardzo..."

Wruuuuuuum! – wykrzyczało sprzęgło nie dość mocno dokręconego hamulca, a kołowrotek wyrzucił z siebie kilka metrów czterdziestki. Kij wyrywał się z rąk, więc musiałem je mocno zacisnąć, bo chłód odebrał w nich czucie. Jedną rękę trzymałem nad kołowrotkiem, drugą metr niżej na końcu dolnika. Wędzisko kopało jak zużyty silnik, rysując w powietrzu kształt rogala, a kołowrotek wrzeszczał, grzejąc się obrotami szpuli.

Odbiegłem w prawo, w kierunku plaży, by od razu odciągać rybę jak najdalej od rosnących po lewej stronie trzcin. Nieważne gdzie płynął - byleby tylko uciekać w prawo. Próbowałem pompować, ale każde podciągnięcie powodowało tylko szybsze obroty szpuli. Dokręciłem, ale to nie pomogło. Karp przyspieszał i wybierał kolejne metry z maksymalnie już dokręconego kołowrotka. Chwyciłem za szpulę.

Buch! - Wywalił się kilka metrów od trzcin. Nie mogąc iść dalej musiał się podnieść siłą, którą walczył ze mną. Chyba go nie widziałem - było wtedy zbyt ciemno - ale dostrzegłem przy trzcinach falę.

Poczułem się zawiedziony. Tak misternie zaplanowałem sobie taktykę walki, by tylko nie dać rybie szans na ucieczkę w trzciny, a tymczasem nie minęło nawet 10 sekund, a on już tam był. Poczułem się tak mały, jak nieporadne zwierzęta, które wrzeszczą przeraźliwie na widok drapieżnika w nadziei, że go zmęczą hałasem. Tak jak one krzyczałem wściekłe myśli, jakbym próbował swego przeciwnika wystraszyć: "No? Połam kija! Zerwij żyłkę! Wyrzucić hak! Zrób to, bo inaczej nie pójdziesz dalej!". Było to dość zabawne przez to, że było przede wszystkim żałosne.

Karp walczył o życie całym sobą, by pokonać siłę, która nie pozwalała mu uciec w zawadę. Cały czas trzymałem szpulę, żeby przeciwnik nie ukradł już ani centymetra. Zmęczyliśmy się obaj, bo to jak trzymać wiadro wody na czterometrowym ramieniu. Zawody w przeciąganie liny i myśli, które krzyczałem sprawiły, że zacząłem doceniać przeciwnika, a wręcz poczułem z nim jakąś więź - z pewnością nieodwzajemnioną.

Cały dzień szykowałem się do tej walki, a on działał z marszu - od razu wiedział, jak walczyć. Wydawał się być kimś roztropnym i doświadczonym. A przy tym - choć mniejszy - to dorównywał siłą człowiekowi. Poczułem się naprawdę podle, jakbym wyrządził komuś wielkie zło.

Po chwili opór zaczął maleć, ale tak stopniowo prostując niemrawo coraz to cięższe wędzisko. Przeciwnik zawrócił i zaczął płynąć na głęboką wodę w stronę najgłębszego rowu.

A jednak nie dało się go pompować. Przemierzał tylko dno oddalając się od brzegu i schodząc na coraz to większą głębię, zabierał ze sobą kolejne metry linki z kołowrotka. Szedłem za nim przekładając żyłkę nad rzadkimi w tym miejscu trzcinami. Kijek 3,90 metra znów zarobił punkty. Napięta jak struna fortepianu żyłka cięła bryłę wody, a rosnący w ciężar kij od czasu do czasu pulsował.
Po kilkunastu sekundach przeciwnik wprowadził mnie na plażę, gdzie dokończyć się miał pojedynek. Sam zaś chodził w głębokim dole tuż za płytkim żwirowym blatem plaży. Sytuacja była niepewna, bo niezbyt szeroka plaża kończyła się pasem drzew, trzcin, krzaków - nie dając najmniejszych szans na dalszy hol. A ja nie byłem w stanie w żaden sposób podprowadzić ryby do brzegu.

Przestraszony myślami znów więc chwyciłem za szpulę i rękoma z ołowiu próbowałem podciągnąć kij, jakbym pompował. Nie dało się, po prostu się nie dało. Czterometrowe ramię nie pozwalało powstrzymać ryby, która gdy hamowałem szpulę, najzwyczajniej w świecie powoli wciągała koniec kija do wody.

"Ręce opadają".

Kij trzymałem już prawie poziomo. Stanąłem w bezruchu zdziwiony wyjątkowością tego holu i zacząłem się zastanawiać, z czym właściwie mam do czynienia. Bałem się cofać, żeby nie wyrwać haczyka z pyska, bałem się iść do przodu, by ryba nie płynęła w krzaki. Karp musiał być wtedy gdzieś na głębokości 25 metrów. To oznaczało, że prędzej czy później będzie musiał odpocząć. Dlatego wreszcie odczuł zmęczenie i zatrzymawszy się zrobił to, co zwykle robią "głębinowe karpie" - położył się na dnie i umarł. Przez chwilę nic się nie działo, mijały sekundy. Od chwili gdy wziął, minęły długie minuty. Było już prawie jasno. Trzeba go było przeczekać - po prostu. Wydaje ci się, że uciekł w zawadę i niecierpliwie chcesz to sprawdzić, ciągnąć na ryzyk-fizyk. Ale on tylko leży na dnie, po prostu odpoczywa zmęczony. Usiadłem wraz z nim i zwolniłem żyłkę zostawiając tylko niewielkie naprężenie.

I gdy tak obaj odpoczywaliśmy, wpadły mi między uszy ni stąd ni zowąd setki internetowych komentarzy na temat etyki, na temat postępowania z przeciwnikiem, deklaracji, obelg, krytyk i przechwałek. A w praktyce wszystko zbiega do punktu, że człowiek jest sadystą, bo czerpie radość z cierpienia żywego stworzenia. To było wtedy naprawdę proste.

I żadne maty, worki, regulaminy, zasady tego nie zmienią. Jeśli je stosujemy to nie po to, by nasze ryby dobrze się miały, lecz byśmy my dobrze się mieli, łowiąc coraz to więcej coraz to większych ryb. I wtedy, gdy trzymałem wędkę, na końcu której zaczepiony był zmęczony do granic możliwości, leżący na dnie przeciwnik, wszystko to było bardzo proste.

Po kilku minutach podniósł się i sam zaczął przybliżać do brzegu, podpływając jednocześnie ku powierzchni. Uzupełniałem kolejne metry na szpuli, ale to trwało nim wreszcie wpłynął na płyciznę.

Gdy widziałem, że zaczyna zbliżać się do przybrzeżnych zarośli, przestałem nawijać i zwolniłem żyłkę. Pomogło - zawrócił jak dziecko, na które nie wolno krzyczeć, gdy płacze. Ujrzałem wir - półtora metra dalej żyłka wchodziła do wody.

Karp zanurkował i poczułem okrutne szarpnięcie na kiju - ledwo zdołałem je skompensować, bo dzieliła nas już niewielka odległość. Gdy zszedł na głębokość dwóch metrów, zobaczył czubki trzcin. Od razu zmienił kierunek i bardzo przyspieszył, niczym drapieżnik goniący wolniejszą od siebie ofiarę. Mogłem tylko nawijać odzyskiwane metry, bo nie było ucieczki przed tym, co postanowił. Zupełna bezsilność. Ten hol należał do niego - bezsprzecznie wygrywał na punkty, a teraz kończył walkę nokautem.

Na chwilę przed pasem trzcin wykonał jeszcze pojedynczy obrót na znak radości, świadomy zwycięstwa, niczym sportowiec mający przewagę drażniącym krokiem dreptał do mety, gdy pozostali wyciskają ostatnie poty, walcząc o drugie miejsce. I zaraz po tym wjechał w rzadkie badyle, kładąc falisty pas, jak gdyby przeszła tamtędy pijana kula armatnia i nie wybuchła lecz usnęła, cicho kończąc szelest i trzask łamanych trzcin.

Trzciny były tam rzadkie, a plaża płytka. Twarde dno pozwoliło poczuć się pewnie. Ujrzałem zestaw - rurka wraz z ciężarkiem wisiały na trzcinie prawie dwa metry nad wodą. Haczyka nie widziałem. Karpia też nie. Próbowałem go odnaleźć po żyłce - sznur kropel bielił się na niej w mglistym, rozproszonym świetle poranka. Żyłka znikała jednak w labiryncie trzcin. Trwało to dość długo, więc w głowie zrodziła się najgorsza myśl. Problemem było to, że szukałem czegoś dużo mniejszego i dosłownie przeoczyłem kłodę, którą tak sprytnie omijałem ruchami baletnika, próbując wejść jak najdalej. Karp był za mną - właściwie to leżał na trzcinach, prawie na brzegu – przedobrzył próbując się schować i to był jego jedyny błąd. Otwarłszy kabłąk, wyszedłem z trzcin i położyłem kij na piasku.

"Podbierak... Został na stanowisku. Kolejny błąd… Trudno, trzeba będzie sobie poradzić bez niego".

Chwyciłem karpia rękoma. Wściekł się. Zimna woda przesiąkła przez spodnie i bluzę. To nic. Powtórzyłem chwyt, prawa ręka pod głowę, lewa za płetwą odbytową i hop… Nie mogłem go podnieść. Ręce chyba zmęczone po holu…
Odwrotnie - prawa za płetwę, a lewa pod głowę. Zaparłszy się w sobie przytuliłem go do skórzanej kurtki i z nadętymi policzkami wyniosłem na brzeg dość daleko od wody.

Jedyne, co mogłem teraz sensownego zrobić, to po prostu pójść po aparat. Taki stwór po 15 minutach czekania! Nie było potrzeby go ważyć, ledwo mogłem go unieść. To był ten największy, poza tym też przepiękny kształtem - długi, jakby wysportowany.
Sapaliśmy obaj. Powietrze głośno gwizdało niskimi tonami w otwieranych i zamykanych przez niego pokrywach skrzelowych. Musiałem odpocząć, żeby w ogóle zrobić jakąś fotkę. Kolor twarzy oddawał dramatyzm sytuacji.

Posłałem sms-a Jacentemu: ALE LUJ!!. Jacek zaczął mnie znów męczyć pytając, czy wziąłem wagę. Kusiło, ale postanowiłem, że go nie zważę ani nie zmierzę. Byłoby to wręcz nieludzkie. Zwykłe urzeczowienie. Nieważne, ile ważył - to nie był przedmiot.

Wiatr nie dawał za wygraną, więc podejmując walkę o przetrwanie próbowałem się rozgrzać drepcząc tam i z powrotem. Zwiedzając miejscówkę znalazłem po raz pierwszy w życiu kolonię gwiazdoszy rudawych.

"O, nie, nie, nie! Nie zamierzam tutaj siedzieć, podczas gdy w lesie pełno grzybów!” - ogrzałem się w myślach nowym zamiarem.

Opróżniwszy wiadro z zanęty, zapakowałem graty i wrzuciwszy je do samochodu uciekłem przed wiatrem w las, by otuliwszy się w jego drzewa, zorganizować kolację. Opłaciło się. To był naprawdę wspaniały dzień.

Prawie do końca września czyli przez 3 tygodnie stawałem jeszcze wiele razy w tym miejscu, jednak nie doczekałem się ani leszczowego pisknięcia. Widać, było to miejsce jednego brania i jednej ryby, a jej złowienie po prostu czystym przypadkiem albo matematycznym fenomenem. Bardzo możliwe, że źle wybrałem nową miejscówkę, skoro zupełnie nic się na niej nie działo. A może to znów sprawka ciśnienia albo po prostu tak miało być i już nic więcej nie wymyślę.

Ale wtedy przemyślałem sporo. Przede wszystkim na temat pokory i szacunku do stworzeń, które męczę, czerpiąc z tego przyjemność. Nie potrafię powiedzieć słowa o wypuszczaniu ryb, bo każde słowo brzmi żałośnie w ustach kogoś, kto cieszy się z cierpienia żywego stworzenia. Mówię Wam - żałosne i kłamliwe są wszystkie te wypowiedzi, dyskusje i spory w ustach wędkarza. Wiem, że nie przestanę łowić ryb, bo jestem egoistą. Dlatego zamiast krytykować się wzajemnie, ścigać o to, kto złowi większą rybę i kto jest przy tym bardziej etyczny cieszmy się, że nasze dzieci nie mają nas za sadystów.

Szacunek to twardy argument, by już nigdy nie potraktować przeciwnika jak liczbę, nie zamienić na centymetry albo kilogramy, nie potraktować żywego stworzenia jak przedmiotu, który można wycenić w kilogramach, a następnie odłożyć na półkę wypuszczając do wody, by po jakimś czasie znów przyjść i przymierzyć. I znów odłożyć, mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1733