Wspomnienia połamańca - kolejne dzieje
Data: 14-01-2008 o godz. 16:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Pod koniec dnia siadał przed oknem i obserwował krzątaninę zziębniętych ptaków na parapecie, gdzie wykładał im ziarna i inne frykasy, umożliwiające przetrwanie mroźnej zimy. Zawsze przed wieczorem zlatywała się ich tu cała masa na łatwą kolację.



Ptaki, to jego drugie hobby - tuż za wędkarstwem. Lubił je za wesoły świergot co rano na swoim balkonie. Ale wędkarstwo kochał i poświęcał mu niemalże każdą wolną chwilę. Od dawna już był samotny, bo żona nie potrafiła zrozumieć jego miłości do ryb. Odeszła z takim, co nie miał żadnego hobby. Może i lepiej, bo nie potrafił podzielić swej miłości między żonę a wędkarstwo, a może ... nie kochał jej wcale?

Chwila refleksji, która go naszła już minęła i pomyślał o jutrzejszym wypadzie na lód. Mróz trzymał już kilka dni, a temperatura spadała w nocy nawet do - 15. Tafla lodu powinna być już gruba na co najmniej 15 cm, co umożliwiało bezpieczne poruszanie się po niej w poszukiwaniu ryb. Wciąż miał w pamięci przygodę z ubiegłego roku, kiedy złamał nogę wpadając stopą do przerębli. Ten nieszczęśliwy wypadek uniemożliwił mu dalsze wędkowanie w tamtym sezonie. Był zły na siebie wiedząc, że takie coś może się przydarzyć, ale biegł i nie myślał o tym. Jedyne co mogło usprawiedliwić jego gapiostwo to to, że biegł ratować tonącego chłopca. Było minęło…

Wędki jak zawsze miał przygotowane. Zanęty tym razem nie miał, bo wybierał się ze sztucznymi przynętami na okonie. Dostał kilka ciekawostek od Hromehuntera - kolegi z Kanady. Gumowe mikro raczki, jakieś kolorowe "landrynki" i inne silikonowe cudactwa. Dołożył do tego kompletu kilka swoich blaszek i uznał, że wystarczy. Nigdy nie zabierał na łowisko dużo przynęt, wystarczało mu po kilka sztuk blaszek i mormyszek.
Na takie gumowe cudactwa jeszcze nigdy nie łowił. Wzdrygnął się. Cisza, która zapanowała za oknem wyrwała go z rozmyślań. No tak - zapadający zmrok wygonił ptaki do ich nocnych kryjówek. Zdecydował, że i na jego sen nadeszła już pora. Wyłączył telewizor, w którym wciąż trąbiono o polityce i innych, niemających nic wspólnego z życiem szarych ludzi pierdołach i poszedł spać.

Obudził się jak zwykle tuż przed dzwonkiem budzika. Zawsze tak się działo, kiedy miał raniutko jechać na ryby. Do pracy może by i zaspał, ale na ryby nie zdarzyło się to nigdy. Zadzwonił telefon - to Marek - kolega, z którym najczęściej jeździł na ryby. Dzisiaj też mieli zaplanowane wspólne wędkowanie. Wybierali się na "ich" jezioro, gdzie łowili od najmłodszych lat. Znali je na pamięć. Każdą górkę, każdy dołek i blat. Dzisiaj postanowili obłowić pewną małą, ale za to dosyć głęboką zatoczkę. Zawsze zaczynali zimowy sezon od tego miejsca.
Jesienią w tej zatoczce gromadziła się drobnica, co ściągało na łatwy żer sporo dużego okonia. Samochód zapalił pomimo mrozu za pierwszym razem i powoli wyjechał z podwórka, kierując się w stronę domu kolegi.

Marek był już gotowy. Zresztą nigdy jeszcze się nie spóźnił na wspólne wędkowanie. Wsiadł i pojechali nad "swoje" jezioro. Zaparkowali na parkingu tuż przy brzegu. Parking istniał od jesieni. Wyznaczono słupkami teren, gdzie można stawiać samochody, postawiono kosze na śmieci. Dawniej był tu bałagan - walały się puszki po piwie i torby po zanętach.

Weszli na lód, sprawdzając wcześniej jego grubość. Tak jak przypuszczał tafla była dosyć gruba - miała ponad 10 cm i można było śmiało wejść. Skierowali swoje kroki w stronę drugiego brzegu, gdzie zawsze można liczyć na sporo okonia. Starym zwyczajem wykuli kilka dziur i zaczęli łowienie. Brań było sporo, ale ryby raczej małe.

Po dwóch godzinach łowienia postanowili przetestować kanadyjskie "gumisie". Przynęty wykonane były z materiału, który tonął i nie trzeba było dociążać ołowiem. Gumowe mikro raczki tonęły powoli i ładnie kolebały się na boki, co czyniło je niezwykle atrakcyjną przynętą dla ryb do tego stopnia, że pierwsze brania mieli już metr pod powierzchnią wody. Tym razem jednak to nie były już małe okonki - popularnie zwane frytki - lecz takie trzydziestaki. Zdziwienie było tym większe, że prawie za każdym razem nie trafiały się już małe. Brania się skończyły i postanowili zmienić miejscówkę. Nie odchodzili daleko - zaledwie kilkanaście metrów. Wykuli nowe otwory i od nowa zaczęli łowienie gumkami. Sytuacja się powtórzyła i znów na gumki brały trzydziestaki. Ech te nowinki z dalekich krajów -tylko ryby się nimi rozbestwia i później nie biorą na rodzime przynęty. Zaczynało to być nudne, więc zrobili sobie małą przerwę na herbatę i kanapki. Zjedli, popili i tradycyjnie zaczęły się wspomnienia.

Rozmawiali z godzinę przypominając sobie przygody, jakie przeżyli nad tym jeziorem. A to suma co potargał całą wędkę, a to znów kaczkę, co na nocnej zasiadce zaplątała się w żyłki wędek przepływając obok ich miejscówki. Mieli też przygody z nietoperzami, które uderzały w napięte żyłki gruntówek, powodując piszczenie sygnalizatorów, a oni biegali do wędek myśląc, że to brania, dopóki nie domyślili się, o co chodzi. A ostatniego lata zagnała ich maciora z małymi warchlakami do wody, gdzie siedzieli po same szyje kilka godzin, bo z dzikami nie ma żartów i bali się wyjść na brzeg. Szczęście, że jeszcze nie zdążyli nic rozpakować z samochodu, bo dopiero przyjechali i zeszli ze skarpy na brzeg szukać dogodnego zjazdu.
Przygód wspólnie przeżyli tyle, że można by napisać kilka książek.
Ale starczy historii - pora brać się za wędkowanie. Ponownie zaczęli kuć dziury, ale sporo dalej od brzegu w miejscu, gdzie był spory spadek dna.

Tradycyjnie pojawiło się kilkanaście otworów i tym razem blaszki domowej roboty poszły do wody kusić ryby. Jednak tym razem brań o dziwo nie było. Próbowali na wszystkie sposoby, a to delikatnie podszarpywali blaszkę z dna, a to znów stukali nią po kilka razy o dno, żeby następnie powolnym ruchem podnieść ją ponad metr do góry. Nic nie skutkowało. Znów wykuli kilka dziur w stronę głębszej wody, aż doszli do końca spadku. Dalej już nie było sensu się wysuwać w głąb jeziora. Zmienili metodę i zaczęli te miejsce obławiać od strony brzegu. Przyszła kolej na dziury położone najdalej, praktycznie już nad końcem spadku dna. Opuścił blaszkę do dna i ostrożnie ją podniósł. Zauważył kątem oka delikatne drgnięcie cieniutkiej szczytóweczki własnoręcznie wykonanej wędki. Było tak maleńkie, że zawahał się i nie zaciął nie będąc pewnym, czy to czasem nie podmuch wiatru spowodował ten ruch. Ale nie, ponownie szczytówka drgnęła, co skwitował mocnym zacięciem.

Kij niesamowicie się wygiął, zadźwięczała napięta żyłka. Maleńki kołowroteczek płynnie oddał spory kawałek linki prosto w dziurę w lodzie, gdzie pod nim zaczęła swoje harce uwięziona na haku ryba. Wiedział od razu, że to nie okoń, ani często trafiający się szczupak. Czuł, ze to jest właśnie ona, ryba, którą darzył szacunkiem za jej płochliwość, ostrożność i przebiegłość, bo przecież dzięki temu była prawie nieuchwytna. Szalała pod lodem już dłuższą chwilę, nie dając żadnej możliwości podciągnąć się łowcy nawet o kawałek bliżej dziury. Zaczęła kręcić wielkie koła, aż żyłka zaczęła szorować po krawędziach przerębli. Aby zmniejszyć ryzyko przetarcia żyłki włożył koniec wędeczki do wody, ale dodatkowy hałas znów pobudził rybę do szaleńczej walki o życie. Kolejny odjazd, ale już sporo słabszy i dłuższa chwila przerwy w szarpaniu się ryby dała mu szanse na odzyskanie kilku metrów żyłki. Jeszcze jeden krótki zryw i kolejne podciągnięcie w stronę dziury. I już widział blask srebrzystych łusek w przerębli, dzieliło go od ryby jedynie kilkanaście centymetrów i zbyt wąski otwór, aby ją przez niego podebrać. Coś zimnego przebiegło mu po plecach i żal ścisnął gardło. Wiedział, że może zrobić tylko jedno, bo rozkuwanie dziury trzymając rybę na napiętej żyłce nie wchodziło w rachubę. Wyjął szybko z plecaka osękę i zaczął ją wsadzać do wody, kiedy coś go tknęło i pomyślał, że to nie fair i nie tak powinna ta piękna i już coraz rzadsza ryba skończyć swój żywot. Widział ją przez niezbyt gruby i całkiem przeźroczysty lód, a była naprawdę imponujących rozmiarów.
Krzyknął do Marka, żeby szybko przybiegł. Kolega zrobił kilka zdjęć rozmazanej lekko przez taflę lodu postaci, a on po chwili zluzował żyłkę i stało się. Ryba jego życia mogła spokojnie odpłynąć.

Czy żałował tego co zrobił? Teraz tego jeszcze nie wiedział, ale na pewno na sercu było ciężko. Po wszystkim usiedli na lodzie, dziwnie na siebie spoglądając. Taka sytuacja zdarzyła się mu pierwszy raz. Dopili herbatę, pozbierali swoje wędkarskie manele i nie odzywając się do siebie wrócili samochodem do domu.

Długo nie mógł zasnąć, myśląc o dzisiejszej przygodzie. Wiedział już, że zaczęła się dla niego nowa droga w jego hobby. Dzisiaj był to przypadek, ale następne ryby będzie już świadomie wypuszczał, a natchnieniem do tego stała się piękna i ogromna sieja. Ryba, na którą polował bezskutecznie od lat.

W różnych miejscach i o dziwnych porach dopada wena twórcę. Nie zabijajmy przyrody, ale ją twórzmy. Ryby też chcą żyć...

Zamker







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1722