W poszukiwaniu straconego czasu
Data: 14-12-2007 o godz. 18:15:00
Temat: Spinningowe łowy


Kolejny słoneczny, sierpniowy poranek dobiegał końca. Po drugiej stronie zatoki dostrzegłem znajoma sylwetkę. Tak, to Pan Piotrek, spinningista z mojego kola. Człowiek, który na zawodach kołowych albo jest pierwszy albo plasuje się w ścisłej czołówce - na pudle bądź tuż za nim.



Na wszelki wypadek wolę się jednak upewnić:

- Panie Piotrku to Pan???? - w odpowiedzi dostaję twierdzące skinienie ręką.
- Mógłbym się zabrać z Panem do domu???
- Jasne - tylko, że ja niedługo się zwijam.
- OK, już biegnę.

Mija pół godziny i siedzę już w jego jeepie. Dusza towarzystwa, wygadany, sympatyczny pan Piotrek od razu proponuje przejście na "Ty". A jednak różnica wieku i szacunek, jaki mam do jego umiejętności, nie pozwalają mi się łatwo przestawić. W drodze powrotnej gadamy o rybach, od czasu do czasu poruszając tylko bardziej poważniejsze, życiowe tematy. Myślę sobie, korzystając z okazji podpytam go o sandacze. W końcu stary wyjadacz. Cały czas mam w pamięci swoje nocne wyprawy, gdzie branie sandacza czuję w dolniku, a serce podchodzi do gardła.

Ech, uwielbiam ten moment. Z pewnością sztywny, dobrze przenoszący drgania kij o c.w. 10-40 gram o szybkiej akcji i progresywnym ugięciu, gruba żyłka, a także bliska odległość sandaczy mają tu niebagatelne znaczenie.

- Tyle się naczytałem i nasłuchałem o delikatnych braniach sandaczy i powiem Panu, że nie do końca jest to zgodne z moimi doświadczeniami. Wg mnie sandacz bierze przynętę dość agresywnie, w końcu jest drapieżnikiem, nie wierzę w żadne trącanie przynęty ogonem, podbijanie jej pyskiem itp. itd.

W odpowiedzi usłyszałem ciekawą historię.
- Słuchaj - mówi - była kiedyś na ul. Leszczyńskiej taka świetlica dla młodzieży. Prowadził ją pan Zbyszek (imię mogłem pomylić - przyp.autora), notabene świętej pamięci, niesamowity człowiek, pasjonat m.in. wędkarstwa. Takich ludzi już nie ma - z żalem wspomina Piotrek. Miał tam olbrzymie akwarium, w którym trzymał m.in. sandacze. Kiedyś z kumplami obserwowaliśmy, jak wrzuca im martwe uklejki. Wrzucał je nie pod pysk, tylko z boku ich ciała. Gdy uklejka zbliżała się na wysokość sandacza, ten nie zmieniając swojej pozycji nieruchomo stał ciągle przy dnie i tylko oko podążało dokładnie za ruchem uklejki. Chwilę potem rybka błyskawicznie znikała w pysku drapieżcy. Atak był natychmiastowy…
Oczywiście warunki akwariowe to co innego i sandacz żyjący w dzikiej wodzie może mieć inne zwyczaje, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić sandacza, który smakuje przynętę jak lin przeżuwający rosówkę. Poza tym temperament ryba ma w genach i nie jestem pewien, czy jest on zależny od innych czynników.
Bombel mówi: "Powyżej uszu mam neofitów-gówniarzy, którym to się wydaje". A ja się pytam, czego w wędkarstwie można być pewnym??? Chyba tylko pasków na grzbiecie okonia i tego, co jest pod łódką, gdy wpatrujesz się w echosondę.
Zdecydowana większość wędkarskich spostrzeżeń czy wniosków opiera się na przypuszczeniach. Wiem jedno: sandacz inaczej podejdzie do przynęty leżącej nieruchomo na dnie albo unoszącej się bez ruchu tuż nad nim, a inaczej zareaguje na wabik żwawo poruszający się mniej więcej w linii poziomej, ale to jest przecież normalne.

Początek września...

W czasie kilku ostatnich wypraw sandacze biorą wręcz koncertowo. Dwie, trzy wyprawy pozwalają mi stwierdzić, że nocny żer zaczyna się ok. godz. 21.00. Co z tego, gdy są to najczęściej podrostki 45-50 cm. Zresztą do końca roku zbytnio to się nie zmieni.

Tym razem jadę na ryby z Adrianem.

Nad woda jesteśmy coś kolo 18. Trzy godziny mijają dość nieciekawie.

- Adrian zobaczysz teraz się zacznie - mówię zachęcająco. Wybija 21.00, Adrian łowi pierwszego łobuza, o ile dobrze pamiętam coś kolo 50-52 cm i chyba ze dwóch brań nie przycina, a ja podobnie - w ciągu 15 minut mam zdaje się 1-2 brania.


Adrian.

Nocka zapowiada się rewelacyjnie; tylko te chmury nad naszymi głowami zwiastują nieunikniony kataklizm. Ni stąd, ni zowąd lekki wiaterek zmienia się nagle w potworne wietrzysko, do tego oczywiście zaczyna padać jak z cebra. Czar nocy letniej prysł jak banka mydlana. Idziemy zjeść coś ciepłego, wypić po bronku i obgadać strategię na najbliższe godziny.

- Cholera, źle to wygląda. Ale może przestanie za dwie, trzy godziny?
Decydujemy się zostać. Po dwóch, trzech godzinach kolejna narada:
- To co, jak żeśmy wytrzymali tak długo, to wytrzymamy do rana. Może nad ranem się rozpogodzi i chociaż ze dwie godziny uda się jakoś porzucać. Co prawda wolałbym się zbierać do domu, ale jest mi już wszystko jedno. Coraz bardziej zmarznięci, przewiani, telepiemy się z zimna, próbując znów zamknąć oczy i po raz ostatni zdrzemnąć się na drewnianych lawach w pobliskiej tawernie. I znowu słychać tylko deszcz wściekle bijący o blaszany daszek. Jezioro szaleje...

Budzimy się rano i cosik mi nie pasuje. Aaaaa, już wiem, beczkowe rusztowanie pomostu, które jeszcze wieczorem spoczywało sobie nie przywiązane na brzegu teraz pływało na środku jeziora! Po prostu woda w ciągu tej nocy podniosła się jakieś 1-1,5 metra. Byłem zszokowany i zły na siebie - jak można być takim upartym debilem? Zdrowy rozsadek przegrał definitywnie. W strugach deszczu wracamy do domu, doszczętnie przemoczeni.

Nastała krótka lecz intensywna pora deszczowa... Padało bez przerwy, zdaje się 3 dni i 3 noce. Niestety ilość deszczu, jaka spadła w tym czasie była wystarczająca do tego, by woda w calusieńkim jeziorze przybrała kolor kawy z mlekiem. Rzeka Biała przepływająca przez centrum Bielska wylała.

Po raz kolejny mamy do czynienia z jesienną powodzią. Żywiecki korespondent wędkarski, znany kobieciarz i imprezowicz, niejaki Tiur, oznajmia nam, że stan wody w jeziorze jest prawie taki, jak w '97. No to się porobiło... Żegnajcie sandacze.

Kolejne dni mijały na oczekiwaniu..."Olaboga" - lamentowali wędkarze. Jeden z najlepszych wędkarsko i najpiękniejszych miesięcy jest kompletnie stracony. Co prawda od czasu do czasu słyszało się, że ktoś tam coś złowił. Na spinning padały ponoć jakieś pojedyncze szczupaki, sandacze, okonie, ale co z tego. Tak czy siak, wybrałem się ze dwa razy z kumplami, co było jednak do przewidzenia, efekty okazały się żadne.

Byłem przekonany, że z każdym dniem woda będzie odrobinę czyściejsza. Brak opadów i nieduża falka (o tafli można było zapomnieć), miały przyspieszyć ten proces. Myślałem, ze w 2-3 tygodnie będzie po sprawie.

Pewnego razu zawitał nad wodę Bartek. Było to chyba w drugim tygodniu "nieurodzaju". Odbieram telefon:

- Cześć, słuchaj jestem nad jeziorem, woda jest straszna, normalnie gnojówka.
- Coooo? Jak to gnojówka, nie żartuj?
- No mówię ci, straszna.

Następnego dnia dostaję MMS-sa i wszystko jasne.

Pogrążyłem się w smutku.
Do licha - ile czasu ten zbiornik będzie się jeszcze klarował? Na to pytanie niewielu znało odpowiedź. Prognozy wielu starszych wędkarzy okazały się błędne.


Ujście Żylicy.

W końcu po upływie ok. 5 tygodni zarzuciliśmy wędki ponownie. Niestety przejrzystość wody jaką zastałem w październiku, to w dalszym ciągu nie była przejrzystość, jaką pamiętałem z okresu przedpotopowego. Cóż, woda o przejrzystości 0,5-1 metra nadawała się do spinningu, ale nie tego oczekiwałem po ponad miesięcznym okresie wędkarskiej posuchy.

Skończyły się nocki, zaczęły polowy dzienne. Okazało się, że rybki są równie głodne co wędkarze spragnieni widoku pulsującej szczytówki. Przez cały październik, listopad i grudzień będę zabierał nad wodę mój ukochany Mikado Matrix 777 5-20 gram – wędkę, której jak dotąd używałem głównie do połowu okoni i która wg mnie jest bardziej delikatniejsza, niż wskazywałby na to ciężar wyrzutu. 10-15 gramowe główki będziemy rzucali na jakieś 25-35 metrów, branie często będzie następowało między 1 a 5 opadem, większość brań z odległości ponad 20 metrów i z głębokości 5-8 metrów. Rzeczywiście w takim przypadku zassanie gumy przez mętnookiego było sygnalizowane delikatnym, krótkim, bo 0,5-1 centymetrowym wychyleniem szczytówki. Często było to ledwo zauważalne dla oka pstrykniecie albo nienaturalne wyprostowanie, odgięcie. Brania są delikatne, ale tylko dlatego, że swoje robi tutaj odległość, głębokość i żyłka, która podczas opadu nie jest w 100% napięta, a raczej lekko zwiotczała, więc sygnał o pochwyceniu przynęty dochodzi z opóźnieniem i w dodatku po drodze jest "wygłuszany".

Puk, puk - to ja sandacz, ach te sandaczowe puknięcia... Satysfakcja biorąca się z wykorzystania takiego brania jest przeogromna. Już samo branie jest fantastycznym uczuciem. Tutaj zatrzymam się na momencik, by podzielić się z wami moją teorią. O łapaniu sandaczy na "miękko" i "twardo" można napisać ciut więcej, ale ta kwestia była już poruszana tyle razy w prasie czy w Internecie, że podzielę się więc tylko jednym, pewnie dla wielu, kontrowersyjnym poglądem. Otóż w mojej opinii nawet jeśli będziemy dysponować najlepszym chemicznie ostrzonym hakiem, który przywiążemy do najlepszej plecionki albo innego szpagatu, a zacięcie wykonamy sztywnym jak miotła kijem na dorsza z pomocą bicepsów Pudzianowskiego, to i tak możemy nie zaciąć sandacza. Pojedynczy hak wystający z gumowej przynęty ma to do siebie, że nie zawsze trafi w pysku na miejsce odpowiednie do wbicia i nie kwestią sprzętu jest czy go zatniemy, czy nie. Mało podatny na rozciągnięcia zestaw na pewno zwiększa szanse, ale z drugiej strony nie gwarantuje w 100% skutecznego zacięcia. Kilka razy łowiłem ramię w ramię z wędkarzem, często znajomym, używającym sztywnego wędziska w połączeniu z plecionką. Co się okazało: taki zestaw wcale nie był tym złotym środkiem. Zauważyłem też, że więcej ryb spadło mi ze sztywnego kija. Czasami zastanawiam się, czy w ogóle możliwy jest tu do osiągnięcia jakiś kompromis. Sztywnym kijem niby lepiej zatniemy, zatrzymamy przed ucieczką w zaczepy, szybciej wyholujemy itd. itp., ale z kolei amortyzacja walczącej ryby jest dużo gorsza, a ryba w czasie holu może spaść w każdej chwili. Nie wiem czy w ogóle istnieje idealny, pozbawiony wad kij na sandacze. Seryjnie produkowane wędziska np. Dragona ze sztywnym, prawie na całej długości blankiem, o szybkiej akcji i z delikatną szczytówką chyba nie rozwiązują do końca problemu. Co chwilę słyszy się, że owa szczytówka pękła czy to przy rzucie, czy przy zacięciu , więc ja dziękuję za takie konstrukcje.
Z drugiej strony bardzo możliwe, że to wędkarze popełniają zwyczajnie błędy zapominając, że węgiel to nie włókno szklane, a wędki te są w sumie dobrym pomysłem dla łowców sandaczy, tak czy siak, jedna wędka w moim przypadku, gdzie łowię na dwóch kompletnie różnych łowiskach to jest za mało. Z kolei 5 wędek to również przesada, póki co 2 kije stanowią optimum. Poza tym przekonałem się, ze sandacze można łowić wędkami o skrajnie różnych parametrach. I tu i tu, nie zawsze uda się przyciąć, i tu i tu ryba może się wypiąć, zanim znajdzie się dłoniach wędkarza. Wiadomo - łowiąc "na twardo" reakcja na branie musi być szybsza. Łowiąc "na miękko" czyli kijem wolniejszym, parabolicznym zacięcie musi być wykonane ciut mocniej. Tak czy siak można nauczyć się łowić tym, czym dysponujemy. Niekoniecznie inwestując w wędzisko, które z definicji ma nam zapewnić lepsze efekty. W przyszłym roku z Łukaszem pewnie przesiądziemy się na plecionkę, ale i bez tej można się obyć.

No dobra, czas przejść do naszych listopadowo-grudniowych połowów. Cel numer jeden - sandacz. Gdyby podliczyć wspólne wyprawy jakie odbyłem w towarzystwie moich szanownych ziomali: Łukasza, Mirka, Bartka, Adriana wyszłoby, że razem z nimi spędziłem nad woda 9 dni. Dni, z których jestem naprawdę zadowolony mimo, że ryby nie powalały wcale wielkością. W międzyczasie, począwszy od października do grudnia, wykonałem także sporo samotnych, całkiem udanych eskapad. Tym razem jednak skupię się na krótkim opisie połowów ramię w ramię z kumplami.

A więc w telegraficznym skrócie...

Pierwsza ekspedycja zaczęła się z lekkim poślizgiem. 9 listopada o godzinie 6.40 wychodzę z bloku i z daleka dostrzegam, że czekający przy aucie Łukasz kręci coś nosem.
- Złapałem kapcia - słyszę na powitanie. Eee tam, 15 minut i problem z głowy. Nie widzę wśród nas żadnej blondynki. No niestety, wstyd się przyznać, ale nie możemy poradzić sobie z wyciągnięciem kola zapasowego, które twardo przymocowane jest do podwozia. Pierwszą godzinę spędzamy więc na parkingu. W końcu jest po kłopocie i ruszamy nad wodę. Jak zwykle różnimy się co do tego, gdzie rozpocząć łowienie. Jak zwykle cenne minuty mijają nam na wypracowaniu jakiegoś kompromisu.
- Łukasz - wyjąłem tu 3 sandacze, ale to o niczym nie świadczy. Mówię ci: jedno branie na 1-1,5 to jest cienizna. To miejsce jest bez potencjału - ciągnę uparcie.
Łukasza to nie przekonuje. Twardo obstaje przy swoim, mimo że jeszcze tutaj nie łowił. Wchodzimy na pomost i w pierwszym rzucie czuję jakże przyjemne pukniecie. Po chwili ląduje w podbieraku szykowny 30-stak.

- Rzeczywiście kiepskie to miejsce... - śmieje się Łukasz.
- No mowie ci to jest przypadek. Okoni tu jak na lekarstwo. Po chwili Łukasz, jakby chciał mi zrobić na przekór, wyjmuje szczupłego ciutkę powyżej wymiaru.

Dzień zapowiada się świetnie. Obławiamy kolejne miejscówki. Łukasz zaczyna swój koncert, co jakiś czas na końcu jego zestawu dynda albo szczupaczek albo sandaczyk. U mnie cichutko. 5 do 1 dla Luka i zaczynam się niepokoić. Leje mnie, aż przykro. I nagle role się odwróciły - zaczynam zmniejszać przewagę. Doławiam 3 sandaczyki takie 35-40 cm, jednego ciutkę większego...

i już lepiej się czuję. 5:5.
Przejeżdżamy na ostatnią dobrze rozpracowaną miejscówkę. Po pół godzinie Łukasz wyjmuje w końcu całkiem przyzwoitego sandała, 61 cm.

- Nie no, kurde, nie po to goniłem wynik, by przegrać rzutem na taśmę. W dodatku Łukasz musi już wracać. Nie mogę się z tym pogodzić.
Kończymy sesję fotograficzną, łapię za kij i oddaję ostatnie rzuty.
- Dobra Łukasz. Ty jedź, ja jeszcze pól godziny zostanę.
Co się okazuje - Łukasz ma dzień dobroci dla swojego kompana i zgadza się na lekkie przedłużenie łowienia. Nie pamiętam dokładnie, ale góra w 3 rzucie mam branie. Ale jaja!!! Takiego obrotu sprawy nawet Nostra Adamus by nie przewidział. Skromne bo skromne, ale 51 centusiów ląduje na brzegu, a po chwili wraca do wody.

A zatem 6:6 ze wskazaniem na Luka.
Powoli się ściemnia, wracamy do domu. W drodze powrotnej planujemy kolejną wyprawę.

Mija 10 dni i spotykamy się nad wodą ponownie. Tym razem to Adrian będzie gwiazdą wieczoru, a raczej pięknego zimowego listopadowego poranka.

O tej porze roku nie widać już jego boleni, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi... sandacze, jak mówi ludowe przysłowie. A tak poważnie: Adriano nie należy do żółtodziobów. 19 listopada o godz. 10.00 podnosi poprzeczkę. Znowu zaczynamy od nielubianego przeze mnie pomostu i znowu dzień zaczyna się na prawdę optymistycznie. Łukasz wyciąga 50-taka,

Adrian też, tyle że z rodziny szczupakowatych.

Co chwilę na śniegu ląduje jakiś małoletni sandaczyk albo szczupaczek. Chłopaki zaczęli dużo lepiej ode mnie, trza im to oddać. Ale już się przyzwyczaiłem - raz na wozie, raz pod wozem - jak to w życiu. Wiedziałem, że los może się jeszcze do mnie uśmiechnąć.

Po ponad godzinie idziemy dalej. Przed nami moje ulubione miejscówki... Rzucamy plecaki, łyczek herbaty i można kontynuować. Nie mija pół godziny i słychać Adriana. Jak na żywieckie, brzegowe standardy tym razem holuje całkiem ładnego klocuszka.
- Ale przywalił... - emocjonuje się Adrian - ... ale muruje. Dajcie podbierak!!! - brzmi notatka głosowa. Udało się. Sandacz niczego sobie, pora na sesję.

Następnie łowię szczupaczka, a Łukasz sandaczyka. Brania są rzadkie, ale coś się dzieje. Adrian zmienia miejscówkę. Na końcu doławiam jeszcze wymiara, cale 52 centy, i to by było na tyle.

24 listopada w końcu udaje się wyciągnąć na ryby zapracowanego Bartka. Niestety jest z nami tylko na chwilę. Łukasz, Bartek i Adrian rozpoczynają od rana. Około południa dojeżdżam nad wodę z Mirkiem.
Już w ciągu pierwszych 20 minut każdy ze wspomnianej trójki łowi prawie wymiarka. Ryby ocierające się o wymiar ochronny czyli 0,5 metra to jak już mówiłem standard. Łukasz i Bartek zacinają coś w tej samej chwili i tym sposobem Adrian jest świadkiem tzw. holu synchronicznego.

Adriano łowi sandaczyka...

Parę chwil później przybiega do Łukasza i roztrzęsiony oznajmia, ze miał na kiju przez 2-3 minuty niezłą pytę, a konkretnie szczupaka. Niestety tym razem poskromiciel boleni tylko z jemu znanych powodów nie założył stalowego przyponu. Skutek jest oczywisty. Bywa i tak... zostaje żal. Ważne, by wyciągnąć wnioski, naprawdę banalne. Łukasz łowi okonka...

Bartek powoli będzie się zwijał do domu (stary, mam nadzieję, że w przyszłym roku wygospodarujesz ciut więcej czasu!!!). Nad wodą pojawia się makabryczne silna ekipa w postaci mojej skromnej osoby i pana Mirka. Niestety Miruś tym razem nie zapozuje do zdjęcia. Po raz kolejny czwórka maniaków wpatrywała się w mniej lub bardziej delikatne szczytówki, wstrzymując oddech przy każdym opadzie. Tego dnia ryby nie brały jakoś fenomenalnie, ale brały. Na dowód tego Tomuś79, na samym końcu, tj. około godziny 16.00, w jednym z ostatnich rzutów zacina 57-kę.

Tym samym kolejna tułaczka po kamiennych opaskach przechodzi do historii.

Czas szybko leci, zrobił się grudzień...

1 i 4 grudnia nie były dla mnie udane. Luk750 wyrwał za to dwa mętnookie: 59 i 53 centy.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia, Łukasz się coraz bardziej nakręcał, już nie mógł doczekać się kolejnej wyprawy. Aha, zamiast ryb mieliśmy wielką frajdę z … kotkami.

Kiedy Łukasz pracował, ja, znany ze swojej dyspozycyjności, jadę ponownie 6 grudnia z Adrianem.

Niestety wyniki są słabe - 4 sandaczyki i jeden szczupaczek 51 cm. Adrian łowi 49-tkę i 2 sandaczyki.
W sobotę, 8 grudnia, znowu jestem nad wodą w asyście Mirka. I znowu witają nas przesympatyczne kocurki. Po upływie ok. 2 godzin i zdaje się 1-2 braniach nie wykorzystanych łowię nareszcie 55-tkę...

Mirek ma obcinkę szczupłego i 1 brania nie przycina.
Zmieniamy miejsce, jedziemy na druga stronę jeziora z ciut głębszą wodą. W pierwszych kilku rzutach urywamy kilka przynęt na skalnym spadzie...

...a że większość czasu schodzi na wiązaniu nowych zestawów, przenosimy się do naszej zatoczki. Tutaj prowadzę gumę z płytszego na głębsze, długi opad nad stokiem to jest to, co lubię. W 5 rzucie rejestruję puknięcie lecz niestety zacięcie nie kończy się rybą.
- Cholera, a przecież jestem taki uważny, czas reakcji na branie jak żeśmy wspólnie ocenili z Łukaszem to jakieś 0,2 sekundy. No trudno... Za chwilę Mirek holuje szczupłego. Brawo - cętkowane 56 cm jest w podbieraku.

Pytanie zasadnicze brzmiało: czy w końcu uda nam się zrealizować złowienie kompletu??? Wystarczy dołowić tylko po jednym. Czy to jest tak dużo??? Słońce szybko zachodzi, między 15 a 16 powinny skubać lepiej niż kolo południa, tak właśnie było zazwyczaj. Dochodzi 16, a kompletu jak nie było, tak nie ma. Trzeba się z tym pogodzić. Kierunek: dom - wracamy. Mirek zastanawia się głośno nad późnojesiennymi bojami snując teorie, że gdyby nie wrześniowa powódź, ryby żerowałyby dużo gorzej o tej porze roku. Generalnie na wyniki nie możemy bowiem zbytnio narzekać. No cóż, bardzo możliwe... - pozostaje mi tylko przytaknąć.

10 grudnia jadę z Łukaszem najprawdopodobniej po raz ostatni w tym roku. Cały czas marzę o fotce z dubletem sandaczy. Jest szansa, może w końcu się uda. Łukasz do tej pory rzadko chwalił się swoim przeczuciem, tym razem mówi, że połowimy (!!!), z pewnością podbudowany swoimi ostatnimi osiągnięciami.
Niestety!!! Żeby połowić będę musiał poczekać kilka miesięcy. Tego dnia trafiam raptem 4 sandaczyki do 45 centusiów, 2 szczupaczki, okonia i chyba ze trzech brań nie przycinam, a Łukasz musiał zadowolić się 3 sandaczykami, do tego notuje dwie spinki. Finito!!!

Na 99% jest to dla nasz koniec sezonu.

W przyszłym roku weźmiemy się za bolenie - trzeba w końcu poczuć to słynne kopnięcie. Boleń boleniem, ale już teraz, w pierwszej kolejności myślę tylko o jednym. Nawet nie wiecie jak bardzo tęsknie do tych ciepłych lipcowych nocy i pełni księżyca... I ten dreszcz, jaki przeszywa człowieka, gdy gumę pochwyci nocny drapieżca...
Nic to, pora odłożyć sprzęt...

Teraz będzie wystarczająco dużo czasu, by któryś z zimowych wieczorów poświęcić na przesmarowanie...

W wolnej chwili można też dorwać jakąś książkę o fotografii, skumać zasady optyczne i trochę poeksperymentować w plenerze, gdy biały puch pokryje drzewa. Zwracam się tu głównie do młodych, którzy jeszcze mają ku temu chęci. Niech nasze fotki będą milsze dla oka. Nie zawsze trzeba dysponować super lustrzanką - czasami wystarczy kompakt z ustawieniami ręcznymi, a czasem i cykając na "Auto" można skadrować piękne ujecie, żeby tylko światło dało nam taką możliwość.
Nie wiem jak wy, ale ja setki razy wracam do zdjęć, które zrobiłem w czasie sezonu. Tak sobie przeglądam, jak mi się zachce. Z upływającym czasem, każdy uwieczniony na "kliszy" moment będzie coraz cenniejszy, powrócą wspomnienia.

Tymczasem nadchodzą święta.

Wszystkim Pogawedkowiczom życzę po pierwsze zdrowia, pod drugie: czasu na ryby, po trzecie: samozaparcia. Polskie wody chyba nigdy nie zbliżą się rybostanem do szwedzkich czy innych zachodnich łowisk. Prędzej tamte łowiska zaczną przypominać nasze, ale jest i dobra nowina - co trudniej przychodzi, lepiej smakuje!!!

Dziękuję tym, którym zechciało się przeczytać tę relacyjkę, "taką se relacyjkę", o takich sobie sandaczach.....

Pozdrawiam...

Tomek79
Foto: Bartek (zuzz), Luk750, Mr_zed, Tomek79







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1707