Redakcja się przedstawia - adalin - życiorys wędkarza
Data: 14-01-2003 o godz. 18:00:00
Temat: Nasza publicystyka


adalin napisał:

Życiorys wędkarza... Jak to brzmi... Brzmi tak dumnie, że nie bardzo śmiem pisać o sobie. Bo jaki tam ze mnie wędkarz? Nie złowiłem żadnych ryb, których fotografie mogłyby zdobić wędkarskie rankingi rekordów. Nie zjechałem połowy świata w poszukiwaniu ryby życia. Nie posiadam sprzętu z "górnej półki" i nawet nie znam się na nim. Nie startuję w zawodach choćby dlatego, że moje szanse na jakikolwiek sukces byłyby raczej znikome. Nie znam tysiąca różnych węzłów, z których każdy przeznaczony jest na inną okazję. Ryby też: czasem coś złowię, czasem nie. Czasem wrócę do domu w glorii chwały, częściej chyłkiem rozpakuję sprzęt w piwnicy. Więc jaki tam ze mnie wędkarz? A może jednak? Może wędkarz znaczy coś więcej? Nie wiem. Wiem tylko tyle, że jak daleko wstecz nie sięgałbym pamięcią, szczególnie do tych najmilszych chwil, zawsze gdzieś tam towarzyszy mi połyskująca w słońcu jeziorowa tafla i szumiące trzciny kryjące w sobie małego chłopca na zmurszałej kładce...

Dzieciństwo

Siedzę na pomoście. Za mną, tupiąc bosymi piętami, bądź człapiąc rozdeptanymi klapkami, co chwilę przechodzi roznegliżowany plażowicz. Czuję na sobie uważne spojrzenie Wujka, który w pomarańczowej czapeczce siedzi na wieżyczce ratowników. W ręce trzymam świeżo wycięty, leszczynowy kij, na końcu którego sterczy tęczowa pętelka z przywiązanej żyłki. Na wodzie kołysze się kawałek ułamanej kory.
- Biorą? - jakiś owłosiony dowcipniś z przyciętą na pazia grzywką staje obok mnie na szeroko rozstawionych nogach. - Uważaj mały, bo rekina tu złapiesz - dodaje po chwili i odchodzi radośnie rechocząc.
Zaciskam z wściekłości zęby. Do oczu napływają mi łzy. Gdybym mógł pójść na tę kładkę, przy której cumują kajaki i gdzie woda nie sięga mi do pasa, pokazałbym im wszystkim. Zostaję. W chwilę później kawałek kory jakby drgnął, raz i drugi. Podnoszę kij do góry i natychmiast wstaję. Na końcu żyłki błyska w słońcu trzepocząca się uklejka. Rozglądam się. Nie widać już mojego dowcipnisia. Trudno.
- Wujeeek! - krzyczę z całych sił. - Zobacz! Jeeest!!!

***

Powietrze drga. Wchodząc do lasu od strony ugorów cichnie łąkowy rejwach, ustępując miejsca dostojeństwu smukłych sosen, które płaczą żywicznymi łzami. Jest gorąco, bardzo gorąco. Palący piach kurzy aż po kolana, przelewając się falami przez bose stopy. Szur, szur, szur... Trzymając w rękach wędki, leśną drogą podąża trzech chłopców. Idą tak codziennie, po kilka razy. Las śmiechem odpowiada na ich śmiech i darzy przydrożnymi malinami. Las jest dobry i spokojny, i tak upajająco pachnie. Las ma też swoje tajemnice. Kto mieszkał w tym domu, po którym zostało tylko kilka cegieł i zarośnięte dziką wiśnią fundamenty? Kto kąpał się kiedyś w tym maleńkim stawie, który mruga rozbłyskanym okiem z niewielkiej polany? W tym stawie stary dziadek Sienkiewicz łowił podobno karpie wielkie jak sołtysowe prosiaki... A my dzisiaj zarybimy ten staw. Wszystkie złowione dziś rybki przeniesiemy do niego ostrożnie. To będzie nasza tajemnica. Nasze tajne łowisko...

***

Robi się późno. Komary grają swoją krwista melodię a resztki czerwonego słońca chowają się za porastającą brzeg ścianą ciemnego lasu. Bolą mnie opalone plecy. Bolą mnie ręce od wielogodzinnego przykurczu. U moich stóp jezioro zwęża się do kilku metrów, by za nieczynną śluzą odetchnąć i oddać wodę niewielkiej rzeczce. Leniwy nurt, który przyśpiesza nad betonowym progiem, już nie jest ciepły i miły. Ciemnieje, robi się groźniejszy.
Drewniane resztki palików, pozostałe po starym mostku, nikną w mroku. Przy wtórze dźwięków świerszczej orkiestry z namaszczeniem składam swój radziecki spinning. W siatce pluskają się cztery krasnopiórki. Osiem godzin łowienia. Osiem godzin stania w wodzie po kolana po to, by zarzuconym zestawem dosięgnąć rzędu palików. Osiem godzin odganiania się od złocistozielonych much. Osiem godzin i cztery niewielkie rybki... Jestem szczęśliwy. Szczęśliwy i potwornie głodny. Już widzę siebie siedzącego w kuchni przy stole, zajadającego chleb z wiśniowym dżemem i popijającego herbatę. A przede mną leży zatłuszczona książka. Poplamiona okładka, pozaginane kartki, odklejony grzbiet - "Wędkarstwo Jeziorowe"...

Młodość

"Pociąg do Kostrzyna przez Czerwieńsk, Bytnicę, Rzepin, odjedzie z toru pierwszego przy peronie drugim" - skrzypi dworcowy megafon. Na peronie tłumy. Ludzka masa niczym spływająca lawa zagarnia wszystko po drodze. Trzymamy się blisko siebie. Uważając na dyndające u teleskopowych wędzisk spławiki, przeciskamy się do przodu. W końcu udaje nam się wejść do pociągu. Upychamy plecaki pod ścianą przy przejściu do drugiego wagonu. Sami lokujemy się obok, przy drzwiach do ubikacji. Już jesteśmy spokojni. Na pewno zdążymy wysiąść.
Awantura. Facet z zakrwawionym nosem przeciska się przez zatłoczony korytarz. Z przyklejoną do twarzy ręką uważnie omija leżące na ziemi bagaże i pijanych pasażerów. Co chwilę słychać przekleństwa, krzyki i chrypliwe śpiewy, dobywające się ze znieczulonych alkoholem gardeł. Płacz, narzekania. Opowieści, blagi, nieszczery śmiech. Setki osób odzianych w wydekatyzowane komplety. Kierunek - Berlin. Kierunek - szczęście i bogactwo, nadzieja na lepsze jutro. Pociąg pełen cwaniaków, złodziei i tych, którzy odważyli się być odważni, przemierza zadyszany kolejne kilometry. Na spowitej nocnym mrokiem stacyjce zatrzymuje sie tylko na chwilę. Wysiadamy. Rześkie powietrze tuli nas do siebie. Głęboko oddychamy. Jest tak pięknie...

***

Wojskowe buty dudnią rytmiczne po schłodzonym nocnym powietrzem asfalcie. Siedem długich kilometrów. Siedem kilometrów prostej jak wojskowa piosenka drogi. Idziemy milcząc. Po wyjściu z miasteczka droga dochodzi do niewielkiego wzniesienia, z którego spływa łagodnie aż do ciemniejącego na horyzoncie lasu. Po obu stronach drogi zwartym, karnym szeregiem rosną czereśniowe drzewa. Jest maj. Drzewa okryte śnieżnobiałym kwieciem upajają nas. Na końcu drogi, wśród niknącego w oddali szpaleru czereśniowej alei, rozbłyska słoneczny promień. Coraz jaśniej i jaśniej. Nagle, nie wiadomo kiedy, słońce rozlewa się aż pod nasze stopy, oślepia nas.
Świat oszalał.
Nieśmiałe, pojedyńcze trela zamieniają się w symfonię. Czereśniowe drzewa zaczynają żyć. Pełne owadziego buczenia i ptasiego jazgotu towarzyszą nam aż do końca drogi i jeszcze długo potem grają w uszach...

***

Świt, wiosna. Jest zimno. Szaro i zimno. Nic nie zapowiada ciepłego, słonecznego dnia. Wypełzam z namiotu. Do wygaszonego ogniska dorzucam trochę suchych gałązek przezornie ukrytych wieczorem w dużym, foliowym worku. Leniwy dym powoli odrywa się od popiołu. Klękam na zroszonej trawie i rozdmuchuję resztki żaru. Budzę chłopaków. Idziemy do rozłożonych na brzegu rzeczki wędek. Metalowy korpus Prexera parzy w ręce. Jest coraz zimniej. Na końcu zestawu wisi obgryziony robak. Coś było... Chociaż to.
Dnieje. Do zarośniętej dolinki, w której rozłożyliśmy się obozem, słońce zagląda później. Ukryci w kalejdoskopie bezzczelnej, wiosennej zieleni, tkwimy z wędkami nad wodą, rozstawieni ci kilkadziesiąt metrów...
Zerkam w prawo. Na powalonym wzdłuż rzeki pniu siedzi Grzesiek. Z wyciągnięta ręką, w której trzyma wędkę, przypomina z daleka wielkiego, znieruchomiałego ptaka. Nagle zacina. Odchyla się do tyłu, po czym natychmiast przechyla z powrotem do przodu. Wygięty w pałąk kij ciągnie go do wody. Grzesiek w ostatniej chwili łapie lewą ręką za wyrastającą z pnia gałąź. Jazgot kołowrotka przebija się przez rozbuchaną wiosnę. Biegnę. Razem z Leszkiem stoimy na brzegu. Naciągnięta żyłka pruje wodę. Stop. Grzesiek kręci korbką - jest! Ryba wplątała się w zalane krzaki na przeciwległym brzegu. Przejmuję wędkę. Czuję na końcu żyłki drgania, rytmiczne szarpnięcia. Grzesiek biegnie do mostu, po czym wraca drugim brzegiem. Przedziera się przez krzaki. W końcu nie ma wyjścia. Rozbiera się i wchodzi do lodowatej wody. Szczękając zębami idzie ostrożnie w stronę niknącej w toni żyłki. Woda sięga mu do ramion. Z niepokojem patrzymy na niego. Grzesiek łapie za żyłkę, naciąga ją, a drugą ręką odhacza powoli z plątaniny gałęzi. "Czuję ją! Siedzi!" - mówi. Nagle roześmiana twarz okrywa się purpurą wściekłości. - "Poszła! Poszła! Już ją miałem. Poszła!" - krzyczy. Stoi bezradnie w wodzie. Patrzy na nas, klnie.
Dlaczego krzyczysz? Nie krzycz. Przecież nic się nie stało. Naprawdę...

Dorosłość

Wczesny czerwiec nie lubi śpiochów. A ja lubię czerwiec. I do tego okna mojego pokoju wychodzą na wschodnią stronę. Słońce nie pozwala spać. Spotęgowane okienną szybą oblewa mnie potem. Wstaję, podchodzę do okna. Zaspany mózg toczy zbędny monolog: "Dziś wykłady, pojutrze kolokwium, egzamin za tydzień... Olać wykłady..."
Dwadzieścia minut później przywiązuję wędki do rowerowej ramy, upycham do chlebaka kanapki i ruszam pustą asfaltową drogą. Powietrze, jeszcze rześkie i świeże, niesie już w sobie zalążek gorącego dnia. Uciekam z dużego miasta. Dwa szeregi domów przecięte mieniącymi się na pustej ulicy białymi pasami, ustępują wkróce miejsca przydrożnej zieleni, która niepostrzegalnie przeistacza się w las. Zostawiam miejski gwar zwielokrotniony porannym echem. Jak w transie, rytmicznie kilometr za kilometrem zagarniam czerniejącą przede mną drogę. Oddech, który zdążył się już wyrównać i nie dudni w uszach, cichnie, pozwalając przedrzeć się do świadomości rozhałasowanej przyrodzie.
Jeszcze jedna wioska pełna psich szczenięć i warknięć dobywających się zza przydomowych płotów, jeszcze zjazd w zamgloną nieckę, podjazd i ostry zakręt w lewo, i wjeżdżam w lipową aleję prowadzącą na śródleśne jeziorko.
Jest cicho, bezwietrznie. Nad wodą nie ma nikogo. Nieruchome lustro wody odbija w sobie ukłony drzew, a za rzednącym sitowiem, wśród łączki uwitej z kapelonów, czerwieni się antenka spławika. Siedzę oparty o sosnowy pień...

***

Z trudem otwieram drzwi samochodu. Dolna część ich skrzydła zagarnia błotnistą maź, niczym pług odrzucający skibę tłustej ziemi. Wychodzę i lewą nogą zapadam się po kolano. "Jasny gwint" - mruczę pod nosem. Ze zdziwieniem oglądam samochód, który po prostu zassało. Jak ja to zrobiłem? Dół wyryty przednimi kołami mógłby pomieścić całą lisią rodzinkę. Jestem sam, a pomarańczowe słońce idzie sobie najnormalniej w świecie spać, mrugając do mnie figlarnie zza koron nadodrzańskich dębów.
Myślę, gorączkowo myślę co robić. Do wsi mam dobre pięć kilometrów - nie, nie zostawię auta wypakowanego sprzętem na takim odludziu. Zostaję. Przejdę te 50 metrów nad brzeg rzeki i przeczekam noc. Powiadają, że ranek jest mądrzejszy od wieczora...
Ciszę smolistej nocy przerywają niewybredne komentarze. Przebudzony podnoszę się i widzę światła latarek ślizgające się po samochodzie. Wyciągam nóż, idę... Dwóch pijanych facetów świeci mi prosto w oczy. Ja świecę w oczy dwóm pijanym facetom. Człowiek przestaje się bać, kiedy znajduje się w sytuacji bez wyjścia.
- Lepiej byście pomogli wypchnąć - zagajam.
- Re..walować trza. Inaczej nie da rady. Aaaleś się wpier... - brzmi odpowiedź. Napięcie jak mydlana bańka, pryska w mgnieniu oka.
- A my tu obok. Na główkę pod krzyżem, na węgorza - żółć latarek oddala się chwiejnym krokiem. Oddycham z ulgą. Próbuję się uspokoić. Wkrótce z sąsiedniej główki dobiega chrapanie. Łowcy węgorzy śpią.
Świt wygania mnie znad wody. Zbieram wszystkie gałęzie i kawałki kory, jakie tylko znajduję w pobliżu. Wyciągam z bagażnika lewarek. Oceniam sytuację. Cholerny pech. Wątpię, czy sobie poradzę. Lewaruję, klękam i rękoma wygarniam błoto spod kół. Po 10 minutach pot zalewa mi oczy. Wypełniam doły gałęziami i korą. Odpalam silnik. Wsteczny i do przodu. Raz, drugi. Dym dobywający się spod kół kończy tę karuzelę. Wychodzę, lewaruję i klękam ponownie. Już nie patrzę na ubranie. Odrywam kawałki gliny z oblepionych nią opon. Patykiem rzeźbię ślad bieżnika. Podkładam na nowo gałęzie. Wsiadam, ruszam. W końcu przejeżdżam prawie cały metr i wpadam w nowy dół...
Trzy godziny później parkuję pod domem. Błoto, wszędzie błoto - w głośnikach, na kierownicy, na dziecięcym foteliku i w kieszeniach kurtki. Luzy w kierownicy wróżą wizytę w warsztacie. Jestem wściekły. Otwieram piwo, zapalam papierosa. Dopiero gdy ochłonę, wracam do domu...

***

- Adam, mała chce do ciebie - moja żona z ulgą wprowadza Tunię na chwiejną kładkę, prowadzącą wprost do mojej małej enklawy.
"No, to się nałowiłem" - myślę. Podaję córce rękę, pomagam ominąć miskę z zanętą i sadowię ją obok siebie.
- Tata, biorą? - słyszę szczebiot żeńskiego potomka naszej rodziny.
- Yhm - odpowiadam dyplomatycznie - Takie małe, zobacz - podnoszę siatkę.
Pisk i radość pacholęcia pozbawiły mnie złudzeń - nie połowię już dzisiaj w tym miejscu.
- A gdzie są te duże? - pada kolejne pytanie.
- Nie wiem, nie biorą. Może im tu za gorąco i popłynęły tam gdzie głębiej?
- To czemu te małe nie popłynęły?
- Yhm - yhmykuję ponownie. Ta rozmowa zaczyna przybierać niebezpieczny obrót.
- Tata, a czemu teraz nic nie łowisz? Złów mi rybkę!
- Poczekaj, podnęcę - próbuję nie tracić twarzy przed dzieckiem i dorzucam kulkę zanęty. Mija chwila, dwie - spławik dalej leniwie kołysze się na fali.
- Wiesz co, tata, ty chyba wystraszyłeś te rybki. Bo zobacz, jak wrzuciłeś tę kulkę, to to był taki plusk i one uciekły, naprawdę.
- Ciekawe dokąd mogły uciec? - nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy.
- No, nie wiem. Może tu, gdzie ta trawa rośnie?
- Trzcina, córuś, to się nazywa trzcina.
- No mówię, cina. Bo zobacz. Ty je wystraszyłeś, jest jeszcze wiatr i one się mogły bać. Albo się najadły tymi kulkami, które wrzucasz i popłynęły sobie spać.
- Może - odpowiadam. - Ciekawe, kiedy wrócą?
- Ja myślę, że na kolację, tatuś. Bo jak dzieci jedzą kolację, i ty jesz kolację, i Mama, i wszystkie ludzie jedzą kolację, i pieski też, to rybki też na pewno jedzą, naprawdę.
Spojrzałem na córkę. Nigdy bym nie podejrzewał czteroletniego dziecka o takie myślenie. I do tego za bardzo się nie wierci, nie rusza moich wędek...
- I jak, podoba ci się na rybkach? - pytam.
- Podoba. A jak będę większa to mnie zabierzesz ze sobą, tata? I będziemy spać w namiocie i palić ognisko?
- Będziemy - ucieszony daję córce buziaka. - I Mamę też zabierzemy.
- Ale wiesz, tata. Musisz mi kupić śpiwór i wędkę, bo ja nie mam. Ty masz, a ja nie mam i się przeziębię. A twoja wędka jest za duża. Ja muszę mieć taką małą, dla dzieci, wiesz...

Wiem, wiem... Spotkałem wczoraj Świętego Mikołaja - bardzo sympatyczny, starszy pan. Pogadaliśmy o tym i owym. Zapaliliśmy po świątecznym papierosie - tak, tak, Mikołaj też ma swoje słabostki. A gdy ostatni ślad dymka upstrzył mroźne, grudniowe powietrze, poklepał mnie po ramieniu i powiedział: "Załatwione, panie Adamie, załatwione"...

adalin







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=164