Nie biorą
Data: 04-09-2007 o godz. 17:55:00
Temat: Karpiomania


Zauważyłem, że dużo wędkarzy poniosło w tym roku niejedną klęskę, nastawiając się na karpia. Sprawdzone taktyki okazały się nieskuteczne. Sam tego doświadczyłem i poległem.



Lipiec i sierpień przeznaczyłem na przemyślenie sprawy, by teraz we wrześniu odkuć sobie stracone tygodnie. Chciałbym się szybko podzielić wszystkim, do czego doszedłem tym bardziej, że na karpie właśnie jest najlepszy czas.

Jak napisałem, w lipcu nie doczekałem się żadnego sensownego karpia. Owszem, zdarzały się brania leszczy i wymuszone wiadrami zanęty, anemiczne karpiowe trącenia, jednak wszystkie karpiątka godne były raczej wigilijnego stołu. No z resztą spójrzcie sami:

Postanowiłem wówczas nie trwonić pieniędzy i zostawić karpie w spokoju. Wszystkiemu oczywiście winna jest pogoda. Ryby nie dość, że są strasznymi homeopatami, to jeszcze na dodatek reagują znacznie wcześniej niż ludzie. Przekonałem się o tym spinningując tu i ówdzie na początku lata. Szczupacze króciaki brały znakomicie, obserwowałem też ruchy trzciny, która prawie że łamała się pod ciężarem linów. Aż dziwiłem się, skąd te liny? Ich stada baraszkowały dosłownie metr od miejsc, w których stałem. W pewnym momencie, dosłownie z minuty na minutę skończyły się ataki szczupaków, spławikowcom przestały brać płocie i wzdręgi, trzciny zamarły, a liny gdzieś zniknęły. W jedną minutę eldorado zamieniło się w bezrybie. Z zegarkiem w ręku - to było 60 sekund. Gdy wróciłem do domu i zerknąłem na wykresy ciśnienia, stwierdziłem zdziwiony, że nic się nie zmieniło. Dopiero następnego dnia zobaczyłem, że nadchodzi pogorszenie pogody. Ciśnienie niewiele drgnęło, zaledwie spadło o 5 hPa, ale zaczął wiać silny wiatr, zrobiło się pochmurno, trochę padało. Od tamtego czasu pogoda nie może dojść do siebie. Co najważniejsze - ryby przeczuły to na wiele godzin wcześniej niż zareagowały pierwsze wykresy prognoz pogodowych i na kilka dni przed pogorszeniem pogody. To był istny fenomen.

Wtrącę tylko, że grzybiarze też nieustannie interesują się pogodą, a informacji dostarczać im może zachowanie mrówek, które również dużo wcześniej zaprzestają swych prac, jeśli zbliża się pora deszczowa. Z kolei, gdy zapowiada się wielotygodniowa susza, szum mrowiska daje się usłyszeć z kilku metrów.

Najgorsze nie są pogorszenia pogody, a raczej to, co obserwujemy przez całe wakacje - "niepogodny ciągłostan". Przecież niemal każdego dnia dają się zaobserwować chyba wszystkie rodzaje pogody - od chwilowych upałów, poprzez oziębienia, deszcze, silne wiatry, chwile spokoju i grozy. Nie sprzyja to żerowaniu żadnej białej ryby, która dokłada dużo wysiłku, aby móc zejść do dna i żerować. Bardzo dobrym tego dowodem jest dosłownie każdy hol karpia - zero wrażeń, ot duże brązowe cielska potulnie dające się podciągać do brzegu. Część karpi na kilka metrów od podbieraka ożywa, ale cała ich walka sprowadza się do stania przy dnie, co może wędkarza sporo nerwów kosztować, gdy widzi już rybę, a w żaden sposób nie może jej podnieść do podbieraka. Ryby odzyskują wigor dopiero na brzegu. Z niemiłych doświadczeń wiem, że gdy karp się wkurzy i zacznie klepać ogonem o zabłocony brzeg, najlepiej uciekać.

Wracając do kwestii pogodowych - nie ma nawet dwóch dni stabilnej pogody. Złowienie karpia w takich warunkach nie jest bardzo trudne, lecz po prostu kłopotliwe. Problem sprowadza się do wniosku, iż w całym galimatiasie pogodowych zawirowań trafiają się dość długie, kilkugodzinne chwile, kiedy karpie mogą przy odpowiednim wysiłku zejść do dna i żerować. Zauważyłem w tym roku, że wszystkie łowione przeze mnie karpie są strasznie grube. Ich żołądki z pewnością wypchane są do granic możliwości zanętą, czy jakimkolwiek innym pożywieniem. Ewidentnie karpie jedzą na zapas! Problem daje się sprowadzić do krótkiej tezy:

Niestabilność pogodowa na tyle uniemożliwia żerowanie karpiom, że zaledwie w krótkich przedziałach czasu, które są akceptowalne przez nie, pobierają one pokarm, dlatego na kijach siadają wypchane do granic możliwości sztuki. Potrzeba i wystarczy wtedy być nad wodą.

Proste i oczywiście niewykonalne. Specjalnie napisałem o karpiach, a nie ogólnie o rybach, bo zauważyłem, iż np. brania leszczy następują w zupełnie innych sytuacjach. Zatem pewnie każdy gatunek reaguje inaczej. Dlaczego niewykonalne? Mało kto z nas ma ten przywilej, by mógł tydzień siedzieć nad wodą i czekać na te kilka godzin dobrego żerowania. Choć jest na co czekać. O ile przez tydzień można zanudzić się na śmierć układaniem kostki Rubika, o tyle w kilka godzin da się złowić nawet do dziesięciu cyprinusów. Na szczęście XXI wiek to nie tylko czas, kiedy nie ma czasu na nic. To także okres dziejów, kiedy nie wychodząc z domu, można na kilka dni, a na pewno kilkanaście godzin wcześniej powiedzieć, że karpie będą żerować!

W dalszej części skromnego wywodu zamieściłem przykładowe charakterystyki narysowane na podstawie wykresów ze strony Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (www.imgw.pl). Z uwagi na prawa autorskie nie zamieszczam skanów. Oryginalne wykresy znaleźć można w dziale Pogoda -> Prognozy -> Polska-prognozy numeryczne. Każdy z czterech rysunków zawiera 3 wykresy: temperatury, ciśnienia i siły wiatru. Nas interesują te środkowe, czyli ciśnienia. Pod każdym wykresem dodałem trójkolorowy pasek, który odzwierciedla intensywność żerowania karpia. Kolor zielony oznacza okresy najsilniejszego żerowania, żółty słabszego, a czerwony całkowitego zaniku jakichkolwiek oznak pobierania pokarmu przez karpie.

Pokrótce omówię, w czym rzecz. Można przesiedzieć kilka dni nad wodą, można jeździć na chybił-trafił przez kilka miesięcy albo pojechać raz i złowić. Problem jest ściśle matematyczny i cechuje go 100% powtarzalność. Ogólnie są trzy proste zasady:
    1. Karpie nie żerują przy ciśnieniu powyżej 1009 hPa. Ta nieokrągła wartość potwierdzona jest statystycznie przez niejakiego Jarosława Kurka, który zebrał dane z połowu 766 rekordowych karpi na terenie całej Polski, by stwierdzić, że zaledwie 20 z nich złowionych zostało przy ciśnieniu 1010 hPa i ani jeden przy dochodzącym do 1020. Pozostałe 740 sztuk złowiono głównie przy ciśnieniu w przedziale 990 – 1009 hPa. Ze swej strony mogę powiedzieć, że nigdy nie doczekałem się karpia, gdy magiczna bariera 1009 hPa została przekroczona. Nie ma znaczenia, czy ciśnienie opada, wzrasta, czy stoi - jeśli jest więcej niż 1009 hPa, zapominam o karpiach i idę na grzyby.
    2. Szczególnie niekorzystnym przypadkiem są nagłe spadki ciśnienia, kończące się ostrym minimum. Takim spadkom towarzyszy przeważnie nagłe załamanie pogody, silny wiatr, mocno zachmurzone niebo oraz opady deszczu. Nie ma co liczyć na brania w taką pogodę. Lepiej przesunąć wyjazd - zaoszczędzimy na zanęcie.
    3. Najlepszym okresem połowu są dni stabilnego ciśnienia na poziomie 1000 - 1009 hPa, a we wrześniu także 990 - 1009 hPa. Szczególny amok towarzyszy również powolnemu spadkowi ciśnienia w tym przedziale. Wzrost ciśnienia w/w zakresie wydaje się mniej obiecujący.
Od czasu, gdy poznałem statystykę zależności intensywności brań od wahań ciśnienia i potwierdziłem ją w praktyce, staram się planować wyjazdy na dni, które najlepiej charakteryzuje punkt nr 3. Wolę nawet odłożyć wyjazd, do którego szykowałem się od tygodnia, żeby tylko pojechać w dniu, w którym mam przynajmniej teoretyczną pewność, że będą brać. No bo jak mówić o braniach w praktyce, gdy nawet teoria jest przeciwko nam? Inna sprawa, że wybierając się na karpie z wiadrem zanęty w dniu, kiedy te z pewnością nie żerują, możemy sobie bardzo zaszkodzić. Kilkanaście kilogramów nie zjedzonej kukurydzy popsuje nam łowisko na długi czas.

Może to zakrawa na brak skromności, ale punkty 1 - 3 są święte z prostego powodu, który jeszcze raz przypomnę - charakteryzuje je 100% powtarzalność.

Niestety wpływ ciśnienia jest decydujący i żadna najlepsza taktyka oraz najdroższa zanęta tego nie zmienią. Tajemnicą sukcesu nie jest rybna woda czy drogie kulki, lecz po prostu łut szczęścia ("dzisiaj akurat biorą") - albo nazywając rzecz po imieniu - właściwy wybór czasu zasiadki. Naprawdę nie ma sensu siedzieć tydzień nad wodą, jeśli przyszło załamanie pogody, a ciśnienie wariuje. Ryby z pewnością chętnie żerowałyby w naszej zanęcie, jednak po prostu nie są w stanie, dlatego z wyłączeniem jednego przypadku jeszcze nigdy nie doczekałem się nawet pisknięcia w chwili, gdy ciśnienie spadało w zawrotnym tempie jak forma naszych piłkarzy, a z nieba po prostu lał się deszcz.

Ten jeden konkretny wyjątek, o którym wspomniałem, był następstwem opisywanych tu przemyśleń. Gdy ciśnienie spada, karpie podnoszą się z dna. W takiej sytuacji często obserwuje się niezliczone spławy na chwilę przed osiągnięciem ciśnieniowego minimum. Spróbowałem nieco zachęcać karpie do włożenia wysiłku celem podjęcia ostatnich prób żerowania. Zabieg był bardzo prosty - dołożyłem do zanęty masło w ilości trzech łyżek na 5 litrów. Przesłanek tego trywialnego eksperymentu było sporo. Przede wszystkim tłuszcze są nośnikami zapachu. Oleje zawarte w maśle są też lżejsze od wody. Zatem masło po prostu pełniło funkcję atraktora, nęcąc ryby w pionie i zachęcając, by poszukały źródła zapachu, którym jest leżąca na dnie zanęta. Tłuszcz sprawia też, że zapachy szybciej rozchodzą się po dnie. Masło samo w sobie jest także dodatkowym atraktorem, o całkowicie naturalnym zapachu. Gdybyśmy powąchali karpiowe przynęty dostępne w sklepach, doszlibyśmy do wniosku, że pachną one jak sok owocowy z dezodorantem. Moim zdaniem sklepowa kulka proteinowa mało przypomina jedzenie z definicji - jest to gotowana mąka z jajkiem i dezodorantem. Zapachy charakteryzujące kulki czy dipowane ziarna są po prostu sztuczne i mało atrakcyjne. Wcale nie dziwię się, że karpie - jak przystało na ostrożne ryby - przedkładają u mnie ziarno czy ziemniaka nad kulkę, choć przekonałem się w tym sezonie, że jednak są kuleczki pachnące jak prawdziwy sklep z owocami, niestety cena adekwatna jest do walorów zapachowych...

Na pewno sprawa tłuszczu w zanęcie będzie jednym z tematów karpiowych eksperymentów tegorocznych i pewnie również w następnych sezonach. Niestety za mało czasu poświęciłem póki co na eksperymenty maślane, dlatego lepiej na razie nic więcej na ten temat pisać nie będę. Temat tłuszczu w zanęcie zasługiwałby jednak sam z siebie na oddzielny artykuł napisany piórem jakiegoś karpiarza starej daty, szczególnie, że w dobie walki o klienta, zapomniano chyba zupełnie o tym i wielu innych aspektach, kryjąc je za modną ostatnio angielszczyzną (crab, strawberry, banana, juicy, cream, octopus, shell, rose, pod, rod pod, pop up). Jeszcze zaledwie 10 lat temu, kiedy karpiowanie nie było komercyjnym, językowym i kulturowym motłochem, a większość łowisk, gdzie karpie pływały, to były zwykłe jeziora, gdzie nie trzeba było posiadać mat, worków, haczyków większych niż nr 6, gdzie wejść można było do wody o każdej porze dnia i nie tylko po kolana - ot zwykłe jeziora najczęściej dzierżawione przez ośrodki wypoczynkowe, nieco rzadziej fabryki, zobaczylibyśmy o jakże wielu sprawach mówiono z przeogromnym zafascynowaniem w maleńkim wówczas świecie karpiowym (którego swoją drogą nigdy nie poznałem, a który przeminął jak kultura Azteków). Jednym z takich tematów była sprawa tłuszczu, a wybór między zanętą zwykłą a natłuszczoną - choć trudno sobie to teraz wyobrazić - stanowił podstawową decyzję każdej wyprawy. W jeziorach dzierżawionych przez właścicieli ośrodków wypoczynkowych nierzadko karpie dokarmiane były jadłem ze stołu. Oczywiście do wody nie wrzucano udek z kurczaka czy serników, lecz najczęściej ziemniaki, które karpie bez pamięci pokochały. Ówcześni gruntowcy (nie mylić z karpiarzami) nęcili karpie ziemniakami. Zauważono wówczas, że bywają okresy, kiedy karpie zdecydowanie bardziej preferują czyste, gotowane kartofle oraz okresy, gdy chętniej żerują w ziemniakach natłuszczonych. Fenomen ten okazał się kluczem do wielu zagadek - jak choćby tej, dlaczego po miesięcznej wizycie obozu harcerskiego nad brzegiem jeziora, okrutnie przepłoszone zdawać by się mogło karpie, brały doskonale na obtaczane w maśle ziemniaki. Rozwiązanie było banalne: każdego dnia bowiem do wody wrzucano tłuste kartofle z harcerskich talerzy. Karpie zamiast spłoszyć się hałasem, były przez miesiąc nęcone.

Jestem młody, dlatego o takich ciekawostkach dowiaduję się ze starych lektur albo odgrzebuję je ze wspomnień w/w dzierżawców i staram się po omacku ożywić podczas swoich zasiadek nad wodą, która na szczęście nie zna komercji i kulek proteinowych. Metody te wydają mi się mieć decydujący wpływ na efekty połowów, szczególnie, że nowoczesne kulkowe taktyki w ogóle się tu nie sprawdzają. Dziwi mnie jednak, że o starej problematyce nie da się przeczytać w gazetach współczesnych, a tym bardziej usłyszeć od współczesnych karpiarzy, którzy przecież są pasjonatami ("carp passion"). Widać wywód nad różnicą między d’rigiem a hing d’rigiem jest ważniejszy, a nowości zawsze lepsze od historycznych osiągnięć.

W każdym razie mając na uwadze 3 wcześniej wypunktowane zasady determinujące żerowanie zależnie od ciśnienia, dzięki prognozom wykresowym łatwo przewidzieć z kilkudniowym wyprzedzeniem, kiedy jest szansa na karpia oraz na kilkanaście godzin wcześniej, kiedy na pewno będą one żerować.

Ktoś powie, że kilkanaście godzin, to nie za dużo na przygotowanie łowiska, czy chociaż samej zanęty. Na szczęście łowienie w takich warunkach tego nie wymaga.

Należy wyjść z założenia, że w trakcie tak zmiennej aury karpie nie żerują, lecz w kilka chwil stabilnej pogody łapczywie zdobywają pokarm, by znów głodować przez kilka dni. To tłumaczy, dlaczego wszystkie karpie są takie grube. Był to w sumie element układanki, który potwierdził moje przypuszczenia.
Oczywiście długoterminowe nęcenie jest tu potrzebne jak śnieg w lipcu. Tego chyba już tylko nie było.

Nęcenie sprowadza się teraz do tego, że w miejscu, gdzie ryby przebywają, nęcić ich szczególnie nie trzeba. W miejscu, gdzie nie przebywają, nęcić ich nie warto.
Innymi słowy duże ilości zanęty są niepotrzebne, mogą nawet zaszkodzić - w końcu nie liczyłbym na to, że nasze łowisko w tak krótkim czasie odwiedzi kilka stad karpi. Rok temu przekonałem się, że ryby żerują w nęconym miejscu jeszcze długo po tym, jak nie ma już w nim zanęty. Stwierdziłem bowiem, że w ciągu jednego dnia miejsce odwiedziły trzy stada karpi, podczas gdy już po wizycie pierwszego dno pewnie było puste. Okazuje się, że wystarczy sam zapach po zanęcie.

Jakość zanęty jest sprawą w tym momencie drugorzędną. Karpiom zależy po prostu na tym, by szybko coś zjeść. Doskonały okaże koniecznie rozmoczony pellet, który nie pozwala im się najeść, a utrzymuje je długo w łowisku. Ale dobra będzie każda inna zanęta gruboziarnista, z przewagą makuchu kukurydzianego, która przytrzyma ryby w łowisku. W odróżnieniu od lat wcześniejszych, dosypuję zaledwie 2 - 3 kg ziarna, aby nie odbierać sobie szans na szybkie zainteresowanie przynętą ze strony ryb.

W kwestii jakości zanęty chciałbym podzielić się pewnym spostrzeżeniem. Jak łatwo się domyślić, nie jest sugestia z mojej strony, lecz jedynie ciekawostka. Dzień karpiowania jest potężnym wyzwaniem. Szczególnie jeśli nie spało się dwie noce, a ryby nie dają odpocząć. Po takim dniu przyjeżdżam do domu, wypakowuję graty, zalewam wodą wiadro, gdzie była zanęta i biegnę do spania. Przypominam sobie o tym wiadrze dopiero na kilka minut przed następnym wyjazdem. Wiadro każdorazowo się mści. Zapach wydobywający się z niego przypomina woń starych, przegnitych cmentarnych kwiatów. Gdy wkładam następną porcję zanęty, ta szybko przechodzi zapachem tej zgnilizny. Kukurydza w ogóle chętnie absorbuje każdy zapach. Karpiom to zupełnie nie przeszkadzało w tym roku. Oczywiście lepiej dbać o to, by wiadro pięknie pachniało fabrycznym plastikiem albo najlepiej zanętą, którą ma za zadanie transportować.

Skoro nęcenie jest mało istotne, to dużo ważniejsza w "niepogodnym ciągłostanie" jest odpowiedź na dylemat: "gdzie łowić"? Konkretna i dumna odpowiedź brzmi: najlepiej tam, gdzie złowiliśmy najwięcej karpi do tej pory. Być może wygląda to na niegrzeczność z mojej strony - doradzać komuś, by karpi szukał tam, gdzie je znalazł, niemniej coś w tym jest, bowiem miejscówka, w której karpie przebywają permanentnie z własnej woli, jest po prostu punktem, gdzie ryby na bank będą żerować w krótkich, wyżej określonych chwilach. Jest to bowiem przykład miejsca, gdzie nęcić nie trzeba. Jeśli nie posiadamy takiej miejscówki, to bardzo źle. Z doświadczenia wiem, że lepiej będzie przez większość września jej szukać, a w ostatnim tygodniu dopiero zarzucić kija. Niemniej łatwo przewidzieć, że wybór pewnie padnie na jakiś punkt na skraju roślinności zanurzonej przechodzący w czyste dno na głębokości 3,5 metra. Żyjemy w dobie Internetu, artykuł widnieje na stronie internetowej, więc większość czytających nauczona korzystania z gotowych rozwiązań i tak pewnie wybierze punkt na skraju roślinności zanurzonej, przechodzący w czyste dno na głębokości 3,5 metra, zamiast cały wrzesień szukać innego miejsca. Jest to dość zrozumiałe, szczególnie, że sam postąpiłbym podobnie. Miejsc takich nie brakuje w okolicy plaż, które teraz są jeszcze chętniej odwiedzane przez karpie niż w trakcie gorących letnich miesięcy.

Plaża to miejsce prędzej na szybkiego karpia niż na okaz dla koneserów. Wszystko zależy od jednego czynnika - naturalnego pożywienia, które karp może tam znaleźć. Najlepsze wydają się plaże, po bokach których rosną trzciny, a na dnie gromadzą się racicznice. Dno jest wówczas piaszczyste, czasem z dużą ilością kamieni, z rzadka porosłe kępkami wywłócznika. Najlepiej stanąć byłoby na skraju plaży, w pobliżu trzcin. Nęcone miejsce i punkt, w którym umieszczamy zestawy, powinien znaleźć się 30 metrów od trzcin, które stanowią często jedyną szansę ucieczki dla karpia, a ten z pewnością ją wykorzysta. Ku przestrodze dodam, że tak przegrałem walkę z pierwszymi karpiami w życiu.

Wyżej określona odległość od trzcin definiuje linię, na której umieszcza się zestawy. Druga linia biegnie na granicy czystego dna plaży i mulistego lub zarośniętego dna reszty zbiornika. Dwie linie tworzą punkt przecięcia. W ten sposób z iście matematyczną precyzją wyznaczamy miejsce łowienia.

Do umieszczenia zanęty najlepszym pomocnikiem będzie skromny wynalazek karpiarzy, który powstał podczas zawodów karpiowych. Będziemy nęcić małą ilością, bo zaledwie 2 - 3 kilogramami zanęty i w konkretnym punkcie, który może znajdować się dość daleko od brzegu. Ten patent nada się doskonale. Jego prototypowa wersja widoczna jest na pierwszym zdjęciu po prawej stronie. Dziurki mają za zadanie ułatwiać wyrzut. Nie polecam takiej konstrukcji. Jest niewłaściwa, bo stawia zbyt duże opory przy wyrzucie i często zawodzi. Kulka zanęty zamiast uwalniać się z urządzenia przykleja się do niego, po czym obraca gwint do przodu i czyni z niego lotkę. Innymi słowy - nie działa.

Dla porównania po lewej stronie wersja ulepszona. Przede wszystkim ważny jest kształt butelki, z jakiej zrobiono zanętnik (na pewno ma on już swoją angielską nazwę... na szczęście nie znam jej). Lejek musi być wąski. Nadają się szczególnie lejki np. od wody gazowanej Arctic albo Żywiec. Lejek musi być krótki, dzięki temu jest wąski na górze - wystarczy, że kulka z niego nie wypada w trakcie przymierzania się do rzutu. Im węższy, tym mniejsze opory powietrza, tym szybciej uwolni kulkę i przede wszystkim nie obróci się w trakcie rzutu gwintem do przodu. Dziurki, którymi ma uchodzić powietrze są w tym momencie zbędne. Warto wykonać zanętnik tak, aby mocowania miały kształt uszek - to również zmniejszy jego rozmiary. Innymi słowy wersja na zdjęciu po lewej stronie jest lepsza - tu opory są minimalne (tzn. że rzut techniczny z góry takiej konstrukcji wyznacza powierzchnię, pokrywającą się z płaszczyzną przekroju kuli zanęty przez jej środek - po prostu mniejszy opór w powietrzu jest już niemożliwy, a ten wynika już tylko z powierzchni samej kuli zanęty). Środek ciężkości jest tu przesunięty do tyłu, dzięki czemu zanętnik po wyrzucie obraca się gwintem do tyłu, uwalniając kulę zanęty, która ma większy moment. Kwintesencja ostatnich zdań na zdjęciu poniżej.

Do rzucania nada się jakikolwiek kijek o ciężarze wyrzutu minimum 60 gram i najlepiej o długości powyżej 3,20 m. Żyłka 0,35 lub 0,40 mm, może być sam przypon strzałowy o długości 20 metrow.

Wbrew pozorom nęcenie idzie bardzo szybko, bo choć kule lecą dużo dalej niż z proc o najlepszych gumach, to sam wynalazek wyrzucony zostaje na zaledwie 10 - 15 metrów. Jego dużą zaletę jest rynkowa cena: 1 zł.

Zanętę warto przygotować jeszcze w domu. Tam też dobrze jest ulepić z niej kule. Nie dość, ze zaoszczędzimy czas (kilkugodzinna wyprawa na karpia to nie jest dobry moment na to, by robić rzeczy, które można było zrobić w domu), to przede wszystkim sprawimy, że kule zdążą wyschnąć, przez co nie będą się kleić do naszego plastikowego urządzenia oraz rozpadać w trakcie nęcenia. Wrzucone do wody zaś szybko się nawilżą i rozpadną.

Zanęciliśmy, zarzuciliśmy, leży. Choć w prawidłowo wybrany dzień jest szansa nawet na 10 cyprinusów, nie liczyłbym jednak na odjazdy. W tym roku zaledwie dwa karpie obdarzyły mnie tym, co w karpiowaniu najwspanialsze - odjazdem.

Brania to będą prędzej opadnięcia swingera albo jego przyklejenie do kija. Nie mogę wybaczyć karpiarzom, że gdy swinger lekko tylko podnosi się do góry albo opada, mówią, iż karp bierze delikatnie. Jest to fizycznie nieprawda. Jeśli mowa o karpiach, a nie amurach, to na swingerze nie widać niczego takiego jak branie. Widać tylko odjazd. Jest to następstwo zastosowania przyponów włosowych - gdy swinger się rusza, ryba jest już dawno zacięta. Co innego, gdy sygnalizator od kilku godzin milczy, a swinger nie drga. Wtedy możemy powiedzieć, że ryby nie biorą lub właśnie wówczas biorą bardzo delikatnie. Przez delikatne branie rozumiem sytuację, kiedy karpie zamiast chodzić przy dnie, zasysać i wypluwać pokarm, jedynie go próbują. W trakcie oczekiwania na okresy, kiedy ciśnienie pozwala karpiom żerować, są one w stanie podjąć taką próbę zdobywania pokarmu. Postanowiłem im w tym pomóc. Przede wszystkim zrezygnowałem ze swingerów. Stwierdziłem, że napinanie żyłki, by czujniki lepiej wskazywały branie, niczego nie zmieni. Ponownie przeprosiłem bombki, zastępując nimi swingery i usunąłem stopery za rurkami, przez co zestawy nie były już samozacinające. Był to dobry krok. Karpie miały dużo więcej czasu na połknięcie przynęty, jej wielokrotne próbowanie. Nie wyczuwały oporu sygnalizatorów i ołowianego ciężarka. Formalnie to ostatnie sformułowanie znów jest niewłaściwe. W sytuacji, którą opisuję, karp nie wyczuwa jakiegokolwiek oporu, lecz po prostu opór ten uniemożliwia mu połknięcie przynęty. Jest to bowiem sytuacja, kiedy ryba nie zasysa łapczywie włosa wraz z hakiem. Dużo jest w tym roku kilkunastocentymetrowych ucieczek, po których sygnalizatory milkną. Ryby po prostu nie zasysają haków. Naprawdę nie ma sensu w tym momencie stosować zestawów samozacinających - tylko ujmują nam szans.

Wszystko co wyżej, jest z pewnością tylko częścią tego, co należałoby odkryć, by efektywnie wykorzystać czas wrześniowego karpiowania. Dlatego na koniec jeszcze kilka uwag. Zauważyłem, że zawsze jestem nad wodą sam. Zaledwie raz na kilkanaście wyjazdów spotykam wędkarza, który wcale nie nastawia się na karpie, a raczej na cokolwiek. Długo nie mogłem tego pojąć - dlaczego nie ma nikogo nad wodą, gdzie pływają takie piękne karpie?

Wędkarstwo to nie rachunek statystyczny, w którym prawdopodobieństwo sukcesu rośnie wraz z liczbą prób, lecz sztuka obserwacji i wyciągania wniosków. Niestety większość wędkarzy uważa inaczej, dlatego 3 lata temu nad „moją wodą” nie było wolnych miejsc po tym, jak po okolicy rozniosły się legendy o tutejszych karpiach. Pamiętam bardzo dobrze, gdy w weekendy majowe na każdym pomoście wielkości ławeczki ściskały się po dwie ekipy. Głodni wrażeń wędkarze nie połowili jednak karpi, dlatego dziś nie ma tam nikogo. Nawet gdybym zaczął opowiadać o tamtejszych karpiach, dziś potraktowano by mnie już tylko śmiechem. Sama statystyka i częsta wizyta nad wodą są, widać, jak łowienie w ciemno.

Spokoju nie daje mi jeszcze jedno spostrzeżenie. Znam wodę, na której jest około 30 pomostów. Ale wędkarze siedzą tylko na jednym z nich. Są dwa tego powody: tylko tam można podjechać samochodem, a dno w tamtym miejscu jest jedyną na tym zbiorniku płycizną. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś złowił z tego pomostu rybę - przynajmniej inną niż ukleję. Sam z czystej ciekawości dałem się kiedyś nabrać i przesiedziałem tam jakiś czas, by również niczego nie złowić. Okazuje się, że każdy następny wędkarz wybiera to miejsce tylko dlatego, że wszyscy jego poprzednicy tam łowili. Wyciąga na tej podstawie wniosek, że musi to być najlepsze na tym jeziorze miejsce. Nie dajmy się zwodzić takim pozorom, a przede wszystkim nie wybierajmy miejsc, kierując się zasadą własnej wygody, łatwego dojazdu i przyjemnego łowienia. Myślę, że Jacek_dsw obiema rękoma podpisałby się pod tą uwagą.

Można snuć wykładnie o tym, jak pięknie jest wśród fal i śpiewu ptaków, ale żaden dzień nad wodą, nawet ten przesiedziany w karpiowym fotelu na wygodnym, łatwym miejscu nie jest tak przyjemny, jak dzień, w którym wyholowaliśmy dużą rybę. W końcu po to się jedzie na karpie! Tym samym doszedłem do wniosku, że dużych ryb nie łowi się na oczach ludzi.

Po kopniaku, który otrzymałem na początku sezonu, cały lipiec i połowę sierpnia spędziłem już jedynie spinningując m.in. nad "moją wodą". A że nie cierpię spinningować, to prawdę rzekłszy większość czasu przesiedziałem na tamtejszych pomostach, szukając jakiegoś punktu zaczepienia, by wyjaśnić sobie, co robię źle. Przez prawie 50 dni gapiłem się na wodę, a wieczorami w wykresy. Może to i żaden wyczyn, bo zajęło mi to aż półtora miesiąca, ale chyba doszedłem do tego, co zrobić, by złowić. No zresztą spójrzcie sami:

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1639