Pasiaste - wiem i nie wiem
Data: 17-08-2007 o godz. 18:30:00
Temat: Spinningowe łowy


Chyba żadne inne ryby nie uczą wędkarzy pokory tak, jak czynią to okonie. Będąc stworzeniami o niebo bardziej nieprzewidywalnymi niż kobiety…
To najbardziej kapryśne ryby. Nieprzewidywalne.



Nie wiadomo, dokąd się przeniosą w danym czasie. Jeziorowe, okoniowe górki? Niby pewniak. Nie zawsze. Może się okazać, że przeora człek i szczyt, i spady, i podstawę spadu, a tu figa. Naraz widzi, że o sto metrów dalej, nad głębią 30 m, nagle zaczynają kołować mewy. Spadają co chwila w dół, by pochwycić ukleje skaczące w panice nad wodę. Oto wilcze stado okoni podeszło, bez miłosierdzia wycinają drobnicę.

Więc co? Kotwica w górę, byle zdążyć. I… po kwadransie widowisko się kończy. Pasiaste znikły jak duchy. Można sobie machać wędą do bólu ręki, a i tak żaden nie weźmie. Więc wracamy na górkę. Tam ciągle nic, najwyżej jakieś maluchy się czepiają. Nagle słychać zamieszanie przy nieodległym brzegu, na płyciźnie. Znowu ukleje prawie wody nie dotykają, znowu mewy się zbiegły. Więc - naprzód! Kotwica w górę, wiosła w garść… Znów nagle kończy się spektakl.

Jak tych pasiastych zbójców szukam? Na ZZ, gdzie najczęściej próbuję na okonie polować, mam trochę sprawdzonych miejsc. Które jednak nigdy nie są pewne do końca. Nawet jeśli jednego dnia połowiłem na górce o kilometr dalej, i tylko tam, to zawsze zaczynam obławianie innych, bliższych miejsc. Wiedząc, że jeśli popłynę najpierw na miejsce wielokrotnie sprawdzone, to mogę trafić na zupełną studnię. Tylko się namacham wiosłami.

Gdzieś te pasiaki muszą być. Problem, by je znaleźć. Bo a nuż siedzą tuż pod nosem? Pierwsza miejscówka. Kotwica w dół, zaczynamy. Guma taka, siaka i owaka - nic. Wirówki więc. Dziesięć, dwadzieścia rzutów, różne tempa prowadzenia - nic. Boczny trok z ciężarkiem 6 g - nic. To może cięższy, by w dnie zamieszał, hałasu narobił? Też nic. To może powrót do zbrojenia klasycznego, na leciutkiej główce? Rzut z wiatrem, by wabik dalej poleciał. I… łubudu! Ledwie się gumka skryła pod powierzchnią, a tu branie. Siedzi! Przypadek? Sprawdźmy.
Kolejny rzut i znów uderzenie, tuż pod wierzchem. Kolejny okoń pewnie zapięty. Trzeci rzut. Czekam, czekam, czekam… Ee, chyba nic z tego nie będzie, wabik już opadł na trzy metry. Łup! Siedzi!

Proste, no nie? A guzik z pętelką! Czasem się okaże, że skuteczne będzie przeciągnięcie nad górką, na "dorożkę", niewielkiego woblerka, schodzącego najwyżej na metr. Powolutku, bardzo powolutku. Jaki woblerek? Nigdy nie wiem. Oby nie większy niż 5 cm. Jeden będzie "lusterkował", inny będzie miał akcję wielce agresywną, kolejny będzie miał akcję drobną, ale "gęstą". Niekiedy taki z grzechotką prowokuje wszystkie pasiaste z okolicy. Nazajutrz może się okazać, że prowokuje je tylko do panicznej ucieczki.

Przynęty?

Żadnych reguł.
Panuje przekonanie, że przede wszystkim gumki. Że najlepszy bywa boczny trok. Doświadczałem, że w typowo okoniowym miejscu przez dwa tygodnie pasiaste brały wyłącznie na srebrzyste wirówki nr 2. Nieco później, w tym samym miejscu, brały tylko na ciemnego wobka ze srebrnymi, bądź złotymi akcentami.
Owszem, na gumki zbrojone klasycznie bądź podawane na bocznym troku, też coś skubało. Ale to tylko drobnica.

Doświadczyłem na rzece, że gryzły wyłącznie na wirówkę nr 2 lub 1. Gryzły na potęgę. Następnego dnia, gdy z kumplem pojechałem - nic. Tylko jakieś puknięcia. Woblery - nic. Gumki - tylko puknięcia i obrywanie ogonków twisterów. Kumpel, już znudzony, rzucił samym korpusem twistera. Łubudu - siedzi! Taki ze 25 cm. Drugi rzut - znów siedzi!
To i ja oderwałem ogonek. Rzut - siedzi! Następny rzut - siedzi!
Nigdy więcej, choć kilka razy próbowałem, na sam korpus twistera nie miałem żadnego brania.

Gnojno: pojechaliśmy we trzech. Dwóch w miarę doświadczonych okoniarzy, trzeci zupełny neofita spinningowy. W prezencie otrzymał od nas trochę główek i gumek. Nie mieliśmy pojęcia, że on nie ma pojęcia, jak to zmontować. Rozleźliśmy się. Wiatr i deszcz okrutnie dają popalić. Ryby nie biorą.
Wszelkie znane nam sztuczki możemy sobie w buty włożyć. Najwyżej jakiś glucik się trafi.
Spotykamy się wreszcie na stanowisku nowicjusza. Ma kilka okoni po ok. 25 cm i zębatego pod kilogram. No to nam szczeny opadły! Się okazało, że nie wiedząc, jak się gumkę na hak naciąga, założył ją jak robaka, przebijając wpół, w poprzek. Potem spróbowałem kilka razy i ja. Chyba rozśmieszyłem wszystkie ryby w okolicy.

Żadnych reguł!

Okoń powinien siedzieć na "twardych" górkach. Szczególnie pokrytych racicznicą. A guzik! W ciepłej porze roku buszuje po grążelowiskach, wyżerając wylęg i narybek. Ale trwa to kwadrans, może pół godziny. Potem wataha znika. Dokąd? Nie wiem.

Gdy pasiaste zaczną na dobre żerować, branie mam w prawie każdym rzucie. Jak brania nie zatnę skutecznie, to za chwilę jest kolejne. Lub trafią się ze trzy "patelniaki", a potem i godzinę czy dłużej macha się zupełnie na pusto.

Gdzie szukać? Wszędzie. Oby mułu na dnie nie było. Chyba, że to przymulone grążelowisko. Szczególnie jesienią, gdy roślinność już butwieje, warto popróbować nawet na półmetrowej wodzie. Prowadząc wabik w tunelach między liśćmi. Tam siedzi narybek. Czyli główny przedmiot zainteresowania pasiastych. Ataki, które czasem tam widać, są zwykle dziełem pasiastych malców, takich po 15 cm. Te większe się nie ujawniają. Jeśli coś walnie mocniej, to albo boleń, albo szczupak. Zwykle podwymiarowe. A większe okonie? Nigdy nie wiadomo, czy tam są. Trzeba sprawdzać, szukać, kombinować z rodzajem przynęt. Może się okazać, że tylko jedna z setki trzymanych w pudełkach jest skuteczna. Nie mam pojęcia, która. Nigdy nie mam pojęcia. Za każdym razem szukam tej właściwej. Coraz rzadziej znajduję, choć w pudełkach mam ze sobą, za każdym razem, ze dwie setki przynęt.

Kiedyś, na Zal. Zegrzyńskim, na wybitnie okoniowej górce, gdzie sandałki i szczupłe też się czasem pojawiały, łowiliśmy we czterech. Przez miesiąc królowały ciemne gumki, podawane albo klasycznie, albo na "zboczku". Kolejny weekend, pogoda wybitnie "okoniowa": trochę chmurek, niezbyt silny wiatr marszczący wodę. Pogoda nie zmieniała się od kilku dni.
A tu guzik, nic nie bierze. Najwyżej jakiś malec się trafi na najmniejszą gumkę. Wreszcie zaliczyłem obcinkę. Aha, znaczy że szczupaczek był. Więc zawiązałem przypon antyzębowy, na agrafce, na jego początku dołożyłem ciężarek g (szczyt górki na ok. 4 m), a na końcu zestawu zapiąłem wirówkę nr 1. Nic. Spróbowałem wirówki nr 2. I to było to! Dosłownie w każdym rzucie siedział okoń w przedziale 20 - 30 cm. U kumpli dalej bryndza. Nie wiem, czy wyłowiłem całe stado, czy pasiaste straciły apetyt, czy się wyniosły. Złowiłem ok. 10 - 12 sztuk. Potem brania ustały.

Znane wielu Mazowszanom Gnojno, niegdyś okoniowe Eldorado. Te 37 ha wody znam lepiej niż zawartość kieszeni we własnej kamizelce wędkarskiej. I co? Jeszcze w czasie obfitości pasiastych (już się skończyło) królowały ciemne gumki. 15 - 20 pasiastych pow. 20 cm nie budziło niczyjego zdziwienia. Plus dwa razy tyle mniejszych, wracających do wody. Nierzadko trafiały się takie ponad 40 cm.
Bywały jednak dni, że za chińskiego boga nie szło nic złowić. Kilkanaście sprawdzonych miejsc - a tu nic. Czy to z brzegu, czy z pływadła - najwyżej jakieś glutki. Nagle się okazywało, że w jakimś miejscu biorą. Ale tylko na jedną przynętę!

Pływałem z kumplem. Miał tylko jedną, zapomnianą gumkę w kolorze ni to czerwonym, ni różowym. W kilku rzutach wyjął kilka "patelnianych" pasiaków. Na tym koniec. Napływamy na kolejną górkę - tam nic. W akcie desperacji założyłem zapomnianą, leżakującą w kieszeni, brudną i przebarwioną gumeczkę. Kiedyś była biała, ale z racji kontaktu z kieszenią zrobiła się szaro-bura. To było to! W każdym rzucie branie! Niestety, po którejś kolejnej rybie gumka była już tak sponiewierana, że nie dało jej się posklejać. Kolejna godzina machania na tym stanowisku, mimo zakładania podobnych gumek, także innych przynęt, nie przyniosła żadnego efektu.

Też Gnojno: we czterech obleźliśmy cały zbiornik. Nic. W siatkach tylko powietrze. Wreszcie kumpel stanął w miejscu, gdzie chyba nigdy nie było okoni. W godzinę skaleczył ponad pięćdziesiąt. Prawie wszystkie ponad 20 cm.
Czemu? Jest tam wąski, trójkątny, króciutki "jęzor" wchodzący w stronę środka. Tylko tam były pasiaste. Rzut i prowadzenie przynęty o dwa metry obok garbiku nic nie dawało. Spinningistów było tego dnia na zbiorniku ze trzydziestu. Nikt nic. Wkrótce potem namierzyłem dwa podobne garbki, tuż przy brzegu. Na jeden da się dojść tylko w spodniobutach, tylko przy niskim stanie wody. Nie zawsze znajdzie się tam pasiaste.

Na drugim garbku, a właściwie uskoku dna na pół metra, tuż przy brzegu, zawsze wydłubię okonia. Niechby na całym zbiorniku panowało totalne bezrybie, to w tym miejscu niemożliwym jest, żebym czegoś nie zapiął. Tylko… jest wyłącznie jedno miejsce, dostępne w woderach lub spodniobutach, z którego należy podawać przynętę. I tylko jeden kierunek jej prowadzenia. Kawałek dalej jest inne miejsce. Podwodny garb stromo spada o prawie dwa metry. Zwykle to miejsce jest jałowe, tylko drobnica czasem się trafi. Ale bywa, że do twistera 3 cm trzeba założyć główkę o masie 6 g. Co, jak dla mnie, wygląda wręcz karykaturalnie. Rzuca się tym na szczyt garbu, a potem powolutku ściąga. By wabik stoczył się po ostrym spadzie. Wtedy są brania. Jeśli główka lżejsza, to nawet przy bardzo powolnym ściąganiu przeleci o pół metra od stoku. Pies z kulawą nogą się nią nie zainteresuje.
Myślicie, że w tym miejscu tak zawsze? Figa! Może ze trzy razy w roku tak trafiam.

Na Zal. Zegrzyńskim, który mam najbliżej, mnóstwo razy się przekonywałem, że żadnych zasad nie ma. Okazuje się, że na rozległym garbie, ze szczytem niewiele ponad metr pod powierzchnią, skutkuje jedynie boczny trok z obciążeniem 8 - 10 g. By robił na dnie mnóstwo zamieszania. Innym razem, w tym samym miejscu, poskutkuje tylko maciupki woblerek. Którym nie da się rzucić zbyt daleko, więc trzeba spuścić go z prądem. Co trwa z minutę, może i trzy. Ale branie następuje niemal natychmiast po tym, gdy wobek spłynie nad krawędź garbu. A jeśli rzuci się kotwicę odrobinę bliżej krawędzi, to o braniach można zapomnieć.

Też na ZZ, niedaleko od tego miejsca - tylko raz w życiu trafiłem na aktywnie żerujące stado. To okolice śródjeziornego grążelowiska. Branie w co trzecim, może co piątym rzucie. Po całym dniu bezskutecznego machania wędą to było to! Pasiaste w przedziale 25 - 30 cm, żadnych malców. Potem zaglądałem tam kilkanaście razy. Nic, poza malcami.
Też ZZ, pół dnia na pusto. Wreszcie, swoim zwyczajem (to znakomity sposób na rozpoznawanie wody i szukanie ryb), za łodzią, wracając do przystani, pociągnąłem na "zboczku" paproszka. Wiedząc, że wreszcie wpływam w miejsce jałowe, bo zamulone. Łup! Siedzi! Taki ze 35 cm. Kotwica w dół, wędka w garść. W efekcie z dziesięć niewiele mniejszych okoni. Okazało się, że jest tam jakiś karcz lub spory kamień. Pasiaste stały wyłącznie tam. Na gęsto, jak śledzie czy inne szproty w puszce.

Przystaniowy, gdy spłynąłem, pogratulował wyniku. Bo wszyscy, którzy pływali, zeszli z zerem. Lecz gdy powiedziałem, w którym miejscu złowiłem, popukał się w głowę. I rzekł – nie pitol, przecież tam w ogóle nic nie bierze. Tam ryb nie ma, nawet rybacy sieci tam nie stawiają. To było ze trzy lata temu. Wielokrotnie napływałem w to miejsce. Mam zapisane w pamięci GPS, więc trafiam z dokładnością do kilku metrów. Nigdy więcej nie udało mi się tam złowić niczego poza jakimiś pojedynczymi pasiastymi przedszkolakami.

Zima.

W lodzie grubym na pół metra wywiercił znajomek dziurę. Spuścił blaszkę i… niespodzianka: między lodem a dnem zaledwie kilka centymetrów wody. Nagle łup! Siedzi! Taki ze 30 cm. Drugie spuszczenie blaszki - natychmiast branie! I tak z dziesięć razy pod rząd. Skąd się tam wzięły? Przecież one chyba na boku musiały pływać, by się zmieścić w prześwicie między lodem, a dnem.

Glinianki w Zielonce, ostatni staw, prawie same zalane krzaki. Na blaszkę się nie połowi, bo ta zaraz znajdzie jakiś kłopot w postaci gałęzi. Tylko mormyszka. I tylko w gąszczu krzaków. Odejście od krzaka o metr skutkuje całkowitą pustką. Niestety, łowienie w gąszczu gałęzi to loteria. Gdy trafi się większa ryba, to zwykle wygrywa. Więc już tam nie jeżdżę. Szkoda ryb, szkoda mormyszek, szkoda nerwów.

Starorzecze Narwi pod Wizną. Ubiegły rok. Sacha, gdzie by dziury nie wywiercił, łowi miarowe pasiaki (tam obowiązuje wymiar 20 cm). Kombinuję jak koń pod górkę, zmieniając dziury, zmieniając blaszki i sposoby ich prowadzenia. Guzik z pętelką! A Sacha łowi. Może bez rewelacji, ale nikt w okolicy nie ma nawet połowy tego, co chwyta Darek. Do czasu, póki nie urwał jedynej blaszki, która była skuteczna. Na podobne mamy tylko pojedyncze skubnięcia, bardzo rzadko uwiesi się jakiś glutek.

Gnojno, jeszcze za czasów rybności. Jesteśmy z kolegą. W poprzedni weekend pociągnęliśmy trochę niezłych płoci, niezłych okoni i leszczy takich do kilograma. Wszystko na mormyszkę. A teraz pustka. Kombinujemy i ze spławiczkiem, i z mormyszką, i z blaszkami. Prawie nic, jeśli nie liczyć paru maluśkich jazgarzyków. Zmarznięci, zniechęceni, maszerujemy do samochodu. I… naraz kopary nam opadają. Młody chłopak, niedaleko brzegu, ma wiaderko pełne pasiastych! Jako jedyny spośród kilkudziesięciu wędkujących. Znalazł sposób: czego by do wody nie wrzucił, to tylko pod samą warstwą lodu. Brania ma natychmiast. I nieważne, czy stanie nad garbem, gdzie wody niewiele ponad metr, czy odejdzie nad dołek z czterema metrami.

Ciągle się uczę.

Z każdym rokiem spostrzegając, jak bardzo mało wiem czy rozumiem. Mimo, że świadomie, celowo, uganiam się za nimi już ponad dziesięć lat. Mimo, że mój arsenał przynętowy ciągle się rozrasta. Mimo, że setki godzin spędzam na dziesiątkach łowisk. Że czytam wszystko, co mi w ręce wpadnie. Że włażę w najdziksze miejsca, że już setki kilometrów przeganiałem brodząc, czy pływając. Że obserwuję lepszych, bardziej doświadczonych od siebie.

Im dłużej w te klocki się bawię, tym bardziej się przekonuję, jak mało umiem. Szczególnie, że tych przebiegłych, pięknych, arcysmacznych ryb wciąż coraz mniej. O ile jeszcze w latach ’80 ub.w. uznawane były na Mazurach za chwast rybi, to teraz stają się coraz bardziej pożądaną zdobyczą. Tak dla wędkarzy, jak i rybaków. I z racji walorów kulinarnych, i z racji tego, że wśród drapieżników stanowią najliczniejszą populację. Jeszcze są dostępne. Czasem gryząc na każdą niewielką przynętę, czasem gryząc tylko na tę jedyną. Czasem gryząc wszędzie, innym razem gryząc tylko w jednym miejscu.

Oszczędźmy okonie.

To już jedyne drapieżniki, których trochę zostało. Jednak w dobie tanich wklejanek i maciupkich gumeczek ubywa ich w zastraszającym tempie. Szczególnie tam, gdzie nie obowiązuje wymiar ochronny. A gdzie pazerni prostacy w kwietniu, gdy pasiaste zbijają się w stada tarłowe, nie popuszczą żadnemu okoneczkowi. Nawet takim po 10 cm.
Marzy mi się, by wymiar ochronny podniesiono na 20 cm. By wprowadzono limit nie wyższy niż 10 sztuk na dobę. By na czas tarła wprowadzono okres ochronny. By zakazać stosowania gumek mniejszych niż 5 cm. Inaczej, na spółkę z rybakami sieciowymi, za kilka lat wytłuczemy te piękne, nieprzewidywalne ryby.

Bombel







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1627