Z wózka II
Data: 14-07-2007 o godz. 13:35:00
Temat: Spławik i grunt


Na drugą turę musiałem trochę poczekać, ale w końcu spędziłem dwa dni, łowiąc leszcze i leszczyki. W poniedziałek kumpel zabrał cały majdan, razem ze mną, nad wodę. Niestety, główka w mojej stanicy była zajęta przez kilku wędkarzy. Koledzy zrobiliby dla nas miejsce. Ja jednak nie chciałem czuć się jak "święta krowa" i widzieć jak wszyscy ustępują mi z drogi.



Namówiłem przyjaciela, żebyśmy pojechali poniżej północnego ujęcia wody. Jest tam coś w rodzaju nabrzeża, gdzie można łowić bardzo bezpiecznie, będąc w pobliżu samochodu.

Szczęście nam trochę dopisało, ponieważ kiedy tam dotarliśmy, dwóch wędkarzy właśnie odjeżdżało. Zwolnili miejsce utwardzone betonowymi płytami, po których mogłem poruszać się na kółkach. Dalej był piasek, w którym grzązłem. Ale ten kawałeczek brzegu nadawał się w sam raz dla mnie.

Zbyszek nie był specjalnie zachwycony łowiskiem. Nie wierzył, żeby brało tu coś dużego. Jak się okazało, miał dobre przeczucie. Chwytaliśmy niewielkie leszczyki i płoteczki.
Były bardzo małe, ale wędziskami targały mocno i zdecydowanie. Krąpie i płocie brały szczególnie energicznie.
Zjawiliśmy się na nabrzeżu o godzinie dwunastej, a około czternastej zaczęło się zachmurzać. Było gorąco i parno jak przed burzą. Gdzieś koło godziny szesnastej najpierw wiaterek a później brania, ustały całkowicie.

Postanowiliśmy wrócić do domu. Nie było sensu siedzieć tam dłużej. Nie wszyscy jednak podzielali naszą opinię. Parę mnut po szesnastej, zjawiło się jeszcze kilku wędkarzy, z szaleństwem nadziei w oczach. Pozajmowali wszystkie wolne kawałeczki brzegu. W końcu na odcinku około 30 metrów stanęło 14 gruntówek.

My natomiast, przed odjazdem, wszystkie rybki wypuściliśmy z siatki na wolność.

Po zapakowaniu mnie i mojego wozidełka, razem z wędkami ruszyliśmy w drogę powrotną.
Nazajutrz, co oczywiście nie znaczy o świcie, ale o solidnej, południowej, godzinie jedenastej, nie zważając na znaki na niebie i ziemi, zapowiadające fatalną pogodę, dotarliśmy do główki w naszej stanicy.

Poprzedniego dnia wieczorem, udało mi się dokonać telefonicznej rezerwacji dwóch stanowisk wędkarskich, dla mnie i dla mojego opiekuna. Na główce nie było nikogo. Koledzy, z sąsiedniej grobelki, twierdzili, że są już trzeci dzień oraz drugą noc lecz nic ciekawego nie złowili. Jak się później przekonaliśmy, nie była to precyzyjna relacja. Chwilę potem mieliśmy okazję, co prawda z daleka, widzieć ich podczas skrobania ryb. Sprawiali kilka niezłych sztuk. Prawda, że nie było ich wiele.

O godzinie jedenastej wiał już silny zachodni wiatr i padał poziomy kapuśniaczek, ale było bardzo ciepło. Taka pogoda odpowiadała mi do momentu, kiedy gwałtownie zaczęła spadać temperatura. Ubrania trochę nam przemokły i po ochłodzeniu powietrza, odczuwało się dotkliwe zimno. W dodatku siła wiatru gwałtownie rosła.

A ryby? One chyba kochają taką pogodę."Chlapaki" brały przepięknie, gnąc wędki nad wodą i targając nimi mocniej, niż robił to szalejący zachodni wicher.

Razem z kolegą, ratując się przed wychłodzeniem ciała, musieliśmy oddalić się od wędzisk. Przed wichurą i poziomo padającym deszczem schroniliśmy się pod mocnym i gęstym parkanem.

Stamtąd mogliśmy bez przeszkód, obserwować brania na szczytówkach wędzisk. Niestety, czas dojścia i wykonania zacięcia, był przerażająco długi. Trwało to około czterdziestu sekund. Teraz właśnie w praktyce, potwierdziła się, opinia mojego przyjaciela : "leszcz nie wypuszcza przynęty i sam się zacina".

Każde sygnalizowane branie, kończyło się wyholowaniem ryby. Niektóre z nich miały już zadowalające wymiary i wagę, chociaż nie były to okazy.

Trafił się nawet szczupak, który, albo chwycił bezpośrednio białe robaki lub zaatakował jakiegoś malucha uwieszonego na gromadce pinek, zacinając się sam, za koniuszek wargi.
Muszę się przyznać, że to ja pierwszy straciłem ochotę na dalsze połowy. Zrobiło mi się zimno. Źle oszacowałem nadchodzącą zmianę w aurze. Poprzedniego dnia cierpiałem z powodu upalnego, parnego powietrza i wydawało mi się, że temperatura nie może tak szybko i tak bardzo się obniżyć.

Nie wziąłem ze sobą niczego ciepłego, żadnego sweterka, polarku ani kurteczki. W prognozach pogody nie było mowy o wzroście prędkości wiatru, dlatego wichura zaskoczyła mnie zupełnie. Po godzinie cała powierzchnia jeziora pokryła się "bałwankami". Wysokie fale wlewały się już na betonową główkę i zaczęło przemakać nam obuwie.

Wichura stała się nie do wytrzymania. Nie było innego wyjścia jak wrócić do domu. Nasz połów jak na dwie i pół godziny machania wędkami, w tak fatalnych warunkach, okazał się nawet solidny. Myślę, że nie mamy się czego wstydzić.



Samara







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1610