Zlot w Tardzie okiem Sołtysa - przymrużonym nieco
Data: 12-06-2007 o godz. 16:00:00
Temat: Pogawędkowe imprezy


Na ochotnika zgłosiłem się do pisania "relacyji" ze zlotu, to mam za swoje.
A tak - mam. Mam dylemat, jaką tę relację napisać: czy czystą fotorelacyjkę, gładką i suchą, czy też inną - taką, w której obrazy językiem się maluje, a ew. fotografie są dodatkiem.
Taką, jakie sam lubię czytać i podziwiać.



Skłaniam się ku tej drugiej opcji, ale czy podołam wyzwaniu, czy dam radę wznieść się na wyżyny języka polskiego, czy dorównam naszym tuzom portalowym, których "pisaninę" czyta się jak Sienkiewicza? Wymieniać ich nie będę, żebym o wazeliniarstwo posądzonym nie został.
Postanowiłem spróbować połączyć obie formy, oczywiście ze wskazaniem na słowo pisane, a nie "focone".

Ale ale - nie o tym miało być, tzn. nie o moich dylematach...

Zaczynając, chciałoby się napisać: za siedmioma górami, za siedmioma rzekami zdarzyło się, że przyjaciele z Pogawędek Wędkarskich postanowili się zlecieć w miejscowości Tarda nad jez. Bartążek, żeby spotkać się ze starymi i nowymi przyjaciółmi oraz żeby poznać najnowszych. Myślą przewodnią były(o)... jakżeby inaczej (nie nie ryby, ktoś by pomyślał nie obeznany z tradycją zlotową), ale właśnie wyżej już wspomniane spotkanie gromadki przyjaciół, która wspólnie wybierze się oczywiście na ryby.

Niestety mogłem dotrzeć z pewnym, dość znacznym opóźnieniem, przez co już dużej części ekipy nie było. Niestety praca potrafi popsuć wszystkie plany, ale mimo wszystko jeszcze znaczna część zlotowiczów została.

Pierwszymi, którzy nas przywitali (a tak nas, ponieważ mój sąsiad też postanowił zobaczyć, jak się wędkarze i przyjaciele zlatują) byli Zamker, jak zresztą na organizatora przystało oraz Dzas, który tylko na nas czekał, aby się przywitać i zarazem pożegnać. Niestety synowie złapali paskudną ospę i Jarek był w trybie awaryjnym zawezwany przez małżonką swą Beatkę do powrotu w domowe pielesze.


Zamker.

Następnie przywitaliśmy się z pozostałą częścią, będącą "na pokojach".


Czez.


Fishmaniak.


Jjjan.

Był jeszcze również Zenek, no i Marian, który to ostro walczył z rybami, jak fama zlotowa niosła.

Po pierwszych serdecznych i wylewnych powitaniach nadeszła pora, żeby opracować plan, jak przechytrzyć te perfidne sandacze, które odmawiały współpracy z pełną premedytacją, jak by nie wiedziały, jacy specjaliści specjalnie tylko przyjechali, żeby złowić OKAZ. W związku z tym, udaliśmy się na przystań, celem wypłynięcia na jezioro. Bo jakże to być i nie wypłynąć.

Załogi podzieliliśmy następująco. Na łódce nr 1: Łukasz, Czarek i ja. Na łódce nr 2: Zbyszek, Zenek, Janek i Andrzej, mój sąsiad. On na czwartego, ponieważ jest nie wędkujący.

Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy, wypływając z twardym postanowieniem „Ja Wam Pokażę!!!”.

Łowiliśmy do późnego wieczora, testując co się tylko dało. Niestety sandacze nie poznały się na naszych sztuczkach, więc zapadła decyzja, że wracamy. Zwłaszcza, że już ciemno zaczynało się robić, a cierpieliśmy nieco na brak oświetlenia.

Po trasie spotkaliśmy Mariana,

który wracając, łaskawie nas biednych żuczków wziął na hol, bo już nam się paliwo w akumulatorze raczyło kończyć.
Po powrocie oczywiście było nam mało i ruszyliśmy na zwiedzanie ośrodka, ostatecznie lądując w kawiarence tegoż. W niej to Łukasz złowił największą rybę zlotu, chociaż należało sobie zadać pytanie: " kto kogo złowił?".


Joasia i Łukasz.

Sąsiad też czegoś dziwnie był zadumany...


Andrzej.

Tradycyjnie już długo trwały Polaków nocne rozmowy. Wystarczająco długo, gdyż gdy jedni raczyli łaskawie udać się na spoczynek bladym świtem, inni właśnie się zbierali do wypłynięcia z ponownym twardym postanowieniem: "Ja Wam Pokażę!!!”. Ci inni to oczywiście: Zenek, Janek i Zbyszek, którzy darowali sobie nocne rozmowy po to właśnie, żeby popłynąć bladym świtem, bo to miała być "metoda na głoda".

Z łowiska powrócili około 10-ej rano, wcześniej jeszcze pobliską wyspę i jej trzcinowiska obławiając.

Zresztą podobno z sukcesami. Janek złowił "okołoszczupaka" oraz woblera szczupakowego, jak to Zbyszek stwierdził.

Po wszystkim znowu rozsiedliśmy się pod naszym pawilonem.


Dumny Dziadek, z wnuczkiem Dominikiem.

Dołączył do nas Marian, jak również ...


Marian.

... zaszczyciły nas swoją obecnością urocze i przemiłe sąsiadki.


Dorota i Marta, a na pierwszym planie Andrzej.

Świeżo złowiony narybek dobrowolnie wpłynął do siatki.


Joasia.

Nieodzownym naszym gościem był również... nie - nie kurczak, ale przemiły ptaszek, pliszką podobno zwany.

Po południu dnia drugiego mojego pobytu na zlocie z inicjatywy Andrzeja zorganizowaliśmy integracyjnego grilla, na którym dobra wszelakiego było bez liku, łącznie z rybkami, które złowił Marian razem z Anią - swoją przemiłą i przeuroczą Małżonką.


Ania w moim towarzystwie.

W sobotę po południu jeszcze Janek tak "po angielsku" udał się na ryby, ale bez większych efektów. Przy grillu, karkóweczce, kiełbasce i innych specjałach ponownie trwały "nocne Polaków rozmowy" do bladego świtu. Roztrząsaliśmy między innymi tematy typu: "jak Japonki popełniały „CI PUKU”! Jak ustaliliśmy, na pewno w plecy z łuku 3 razy tępą strzałą.

A po tym przyszła niedziela, dzień ostatni, który zawsze jest dniem niezmiernie przykrym, ale zarazem pełnym nadziei.

Przykrym, bo był to dzień rozstań, a nadziei, ponieważ pewnym jest, że się znowu spotkamy - w większym, czy mniejszy gronie. Ale pewnym jest, że się spotkamy ponownie wcześniej czy później, ale tak się stanie.

Na zakończenie łączę podziękowanie wszystkim obecnym, z którymi ponownie było mi dane się spotkać.
Kończąc baśniowo: I ja tam byłem, miód i wino piłem i bawiłem się do białego rana przez siedem dni i nocy.

Artur vel Sołtys







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1597