Już czas!
Data: 20-05-2007 o godz. 14:00:00
Temat: Spinningowe łowy


Czekanie na otwarcie sezonu spinningowego w Alzacji jest prawdziwą udręką. W innych regionach Francji "spinn" ruszył już od 12 kwietnia. U nas - z miesięcznym opóźnieniem.



Tegoroczne temperatury od początku roku jeszcze bardziej potęgowały zniecierpliwienie. Cztery i pół miesiąca "postu” nawet dla najwytrwalszego "samuraja" to katusze.

Wczorajszy wieczór przed 12 maja upływał na wiązaniu, przewijaniu, sprawdzaniu i korekcie wszystkich sprzętów, jakie miały być wykorzystane dzisiaj, w dniu otwarcia spinningowych łowów. Zdążyć przed świtem świdrowało myśli, a do tradycji już należy, że co roku inauguracja odbywa się na Renie. Głównie dlatego, że w późniejszych miesiącach sezonu nie zawsze mam czas i ochotę, przemieszczać się (45min drogi) na odlegle łowisko.

Jestem, ale nie pierwszy. Na całą noc "zakoczowali" tu (rosyjscy) Niemcy. Znam ich już niemal wszystkich. Co roku są w tym samym miejscu i nie zawsze postępują zgodnie z obowiązującymi przepisami. No, ale cóż...

Nie łowią w miejscu, gdzie zamierzałem się udać, przelotne "zdrawstwujtie" i już zamieniam się w przebiegłe "zwierzę", polujące skrycie i z rozmysłem.
Zanim przekroczę reńską wysepkę,obrzucam "Aglią" całe jej sąsiedztwo. Bez rezultatu.Woda za wysepką wygląda jak zwykle obiecująco.Teraz parę rzutów przed wejściem do niej,by upewnić się, że nie będę "chodził szczupakowi po głowie".

Silny południowo-wschodni wiatr, niebo zachmurzone, ale w miarę ciepło - ok.15°. Jest już jasno, prawie 6 rano. Po kolejnym rzucie okonek (30 cm)nie wytrzymuje mojej obecności i wali z furią w blaszkę.
- No co maly? Postanowiłeś wystąpić w galerii PW?
Niestety - zdjęcia do "kosza". Jeszcze nie nabrałem wprawy, a pierwsza w tym sezonie rybka przyprawiła mnie o drżenie rąk.
Dalsze pól godziny biczowania nie przynosi wyników. Wycofuję się z wysepki.

W drodze do auta rozmawiam z przybyłymi (ojciec i syn) tubylcami. Nic nie bierze - jak do tej pory.Jedynego "szczupczyka" złowił "ruski" - ryba nieduża, niewiele ponad 50 cm. Mówię im, że jadę kawałek w górę Renu na odcinek, gdzie ostatnimi laty "naprawiano" przyrodę. Widzę, że moja reakcja sprawia wrażenie wiarygodnej, więc chłopaki podążają za mną. 500 metrów drogi i zatrzymuję auto, a za mną zatrzymują się "ogony".

Młody skory do rozmów opowiada, co ostatnio złowił. Senior powściągliwy - tylko przytakuje. Otwieram zawartość mojej walizeczki imyśląc, co by tu "podać na stół" ? Ale "żelazna" porcja siedzi sobie w kieszeni kamizelki nieodłącznego już stroju i podarunku od Mareczka (Bedmar58).
Decyzja zapada: kolejny test na wyższość i precyzję wyrobów z kraju rodem.

Tu nie ma zaczepów, więc nie ma obaw, Obrotówka (najcięższa), którą Dżąsik "wypieścił" wieczorami z myślą, że blaszka pojedzie do Francji, by "zawojować" Ren i L’Ill.

Wybieram miejsce, gdzie w zeszłym roku szczupak kilkakrotnie odprowadzał "Siudaka" i za nic nie chciał się z nim "zaprzyjaźnić".
Podrzucam blaszkę parę metrów od brzegu by sprawdzić, jak reaguje skrzydełko. Nieprawdopodobne! Ciężki korpus prowokuje natychmiastową pracę nawet, kiedy wirówka spływa z prądem rzeki. Nowy duch wstępuje w moje działania.

Ale efekty nie przychodzą natychmiast. Inna od "mepsowej" gramatura każe mi inaczej prowadzić przynętę.
Po kolejnym rzucie zaczyna ona muskać dno, a ja przedsiębiorczo unoszę szczytówkę - nie chcę zaczepów. W tej samej chwili jest. Ale to nie zaczep.Już czuję puls "szczupaczej pomyłki". Nie jest to bestia, ale ma wymiar i dzielnie stawia czoła wędkarskiej potrzebie. Zdjęcia fatalne, ale jedno ośmielam się zaprezentować w formie nadziei na... "właściwą formę".

Nic tu po mnie. Przenoszę swoją działalność o dalsze setki metrów. I wyjątek potwierdza regułę. Po godzinie bezskutecznego lansowania nowej przynety - bezrybie.
W tej sytuacji,decyduję się na lżejsze łowienie. Są przecież w okolicy klenie.

Wracam w miejsce, gdzie ciężkimi blachami wypycha się kieszenie, żeby uciąg wody nie porwał ze sobą "kaloszy wędkarza". Tym razem na agrafce "najnowszego" przyponu przeciw szczupaczym zębom, zapinam woblera "Made in Dżąs". Pierwsze wrażenia po zwodowaniu dają znać, że osoba, która wykonała tę przynętę "nie robi nic, oprócz tego". Jak to się można pomylić Dżąsie...
Doskonale lusterkuje, jednak w momencie, kiedy wpada w dziki uciąg tej rzeczki wykłada się nieco. Nie ma to znaczenia, bo nie jest przeznaczona na taką presję wody.

W miejscu gdzie łowię, poza wąskim korytem z szaleńczym uciągiem istnieją rozlegle zwolnienia nurtu. Rzeczka rozpływa się tam, tworząc w różnych porach roku coraz to nowsze wypłyenia, bądź głębokie doły. Tam posyłam woblerka, sprowadzając go na pogranicze "sił natury" i bezładu, który też jest jej dziełem.

"Wab" spływa pod kontrolą do czasu, kiedy wpłynie w strefę, gdzie nie będę miał panowania nad jego pracą. Będzie targany porywami wody, a mnie pozostanie sprowadzenie go pod brzeg, by ponownie posłać przynętę w ten sam, nieaktywny, odcinek rzeki w oczekiwaniu na branie leniwej ryby. I w tej chwili pierwszy atak na "dżąsową biżuterię". "Nieletni" szczupaczek. Szybki hol i…psia krew. Jedna z kotwic utkwiła mu w kąciku oka. Staram się jak potrafię najłagodniej, by nie uszkodzić. Chirurg ze mnie kiepski. Co prawda oko zostaje w miejscu gdzie powinno, ale na pewno będzie musiał udać się z tym do okulisty. Odpłynął przestraszony, ale czy będzie miał szczęście przeżyć...

Zły na siebie przechodzę trochę w dół rzeczki. Kolejne "raz za razem" usypiają nieco moją czujność. Potężny "strzał" w nadgarstek budzi mnie natychmiast… już za późno. Tylko blask rybiego boku dobywający się z wody świadczy, że miałem do czynienia z wielkim kleniem. Powinienem być zły jeszcze bardziej, jednak cieszę się, że woblerek pokazuje swoją skuteczność. Rzucam raz jeszcze. Teraz widzę, jak kleń podąża za moją przynętą. Niepowszedni to widok. Napięcie rośnie i… "trzasnął"! Co za rozkosz dla wędkarskiej duszy! Tym razem parę zdjęć jest do zaakceptowania. Jeszcze większa radość. I kolejna - z racji uwalniania klenika.35 cm - niedużo, mimo tego cała sytuacja napełnia mnie szczęściem i właściwie wiem, że już mam swoje otwarcie sezonu pod dobrym znakiem.

Jest już w pól do dziesiątej i resztę dnia postanawiam spędzić nad L’Ill.
Żegnam się ze wszystkimi, którzy zostają nad Renem. Ich rezultaty nie są oszałamiające, więc nie żałuję swojej decyzji.

Na "wysłużonym" odcinku mojej rzeczki zastaję tylko dwóch wędkarzy i nie są to „rasowi” spinningiści. Zmierzam zatem w miejsca, gdzie latem zawsze mam nadzieję złowić klenia. Ponownie zapinam ciężką wirówkę-skarb od Dżąsa. Teraz dopiero okazuje się, że takiej właśnie "blaszki" potrzebowałem na tę wodę. Mogę ją posłać na znaczną odległość, do tego prowadzona z silnym tu nurtem, cały czas nienagannie pracuje. Jestem zachwycony jej własnościami. Klenia jednak nie znajduję, to nie czas i miejsce.

Penetruję inne odcinki, wreszcie oswojony z wagą blaszki posyłam ją dokładnie tam, gdzie sobie tego życzę.
Dostaję "kopniaka", ale ryba nie zapina się na kotwiczce. Wiem, że nie ponowi ataku, mimo to jeszcze „razy parę” posyłam w to miejsce przynętę. Bardziej z myślą o treningu niż złowieniu. Będzie czas gdy okaże się, że trening czyni…

Wracam do domu zadowolony. Nie złowiłem okazu, ale po takiej przerwie każdy kontakt z rybą cieszy. Tym bardziej, iż tego dnia przeżyłem naprawdę sporo pięknych chwil - to najważniejsze. Mimo zmęczenia nóg wędrówkami, odpocząłem i oderwałem myśli od wielu codziennych problemów. Otwarcie dokonane, teraz czas i nadzieja na częste wypady nad wodę.
"Połamania"… wszystkim Pogawędkowiczom i szczególne dzięki dla Dżąsa.

Robert







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1586