Lekcja pokory
Data: 21-02-2007 o godz. 12:20:00
Temat: Spinningowe łowy


No, czas najwyższy! – powiedziałem sobie, gdy Sacha wspomniał o wyprawie na pstrągi. Prawie czterdzieści lat uganiam się z wędkami, a kropkowańca jeszcze nie próbowałem przechytrzyć. Więc co? Mam tylko wypieków dostawać, czytając o tych młynkach, wyskokach, tej sile? Figa! Czas i na mnie! Czas stracić pstrągowe dziewictwo!



Najpierw zakupy: kijaszek ze średniej półki (Cormoran Black Bull 2,40), zachwalany kręciołek (Okuma Elektra – 5 lat gwarancji), ze dwadzieścia nowych Sendalków, Salmiaków, Rapalek, Sieków i coś tam jeszcze (i ze dwadzieścia już posiadanych), trochę wirówek, gumki. Jestem gotów? Chyba tak.
Z takim wyposażeniem to chyba wszystkie ryby wyłowię! Szczególnie, że i teorią się naładowałem. Przez dwa tygodnie wyszukując w necie wszelkich porad o sposobach, metodach, podawaniu i prowadzeniu przynęt, stanowiskach ryb itp. W niedzielny poranek ruszam z Darkiem w trasę. Po trzech godzinach meldujemy się w pensjonacie. Przemiła pani usiłuje podjąć nas kawą czy herbatą, ale gdzie tam! Ryby czekają!

Nie jest dobrze… Sacha się zasępił. Widzisz? Przymarznięty śnieg skrzypi pod nogami, nie da się cicho podejść do brzegu. A zachowanie ciszy to podstawa. I to słońce na bezchmurnym niebie. Liście ni żadne chabazie nas nie osłonią. A maskowanie to kolejna z podstaw. Do tego woda jest zaskakująco niska. Od ostatniego tu pobytu opadła ze trzydzieści centymetrów. Widać to nawet na sterczących sterczących wody, licznych tu, opadłych z drzew konarach.

Kiepsko to rokuje. No i te nawisy lodowe przy brzegach, wiszące o 15 – 20 cm nad powierzchnią wody. A że brzeg dość stromy i zaśnieżony, to można widowiskowo zjechać i się wykąpać…

A co mi tam! Musi się udać. No nie ma siły, żeby przez dwa dni nie złowić choćby jednego kropka! Niech się trafi nawet i niewymiarek. Muszę pstryknąć sobie fotkę z własnoręcznie pstrągiem. Jakimkolwiek. Byle by fotka była. Byle bym wreszcie stracił to od lat doskwierające mi dziewictwo!

Darek zaplanował taktykę: zaczyna od jednego mostku, ja od drugiego, 2 km niżej. Spotkamy się gdzieś pośrodku. Potem powrót po własnych śladach. Do zachodu słońca powinniśmy dokładnie obłowić te odcinki.

Zapominam o doskwierającym, obolałym kręgosłupie i katarze. Czym prędzej zbroję sprzęt i heja! – nad wodę! Tu pierwsza konstatacja: ''cuś'' 'mizerna ta rzeczka. 4 - 5 metrów szerokości, gdzie niegdzie pewnie i 3 nie będzie… Dla mnie, wychowanego na rzekach nie węższych niż 10 metrów, na zaporowych przestrzeniach, na żwirowniach czy jeziorach, cuś tu za wąsko… No, ale pstrągowe ciurki tam mają. Się naczytałem, nasłuchałem, że kabany się łowi nawet i na siurkach o szerokości metra.

Pierwsza prostka płyciuteńka, trzeba iść na zakręt. Tam powinno być podmycie, dołek. Jest. Że też, do diaska, polaroidów nie mam! Znaczy – mam. Ale wypadło jedno szkło. Może by tak jednym tylko okiem? Nie idzie. To już lepiej nieuzbrojonymi oczami. Zresztą jakby mnie kto w takich patrzałkach zobaczył, to mógłby się posikać ze śmiechu…

Zaczynam. Zamach i… grzmocę szczytówką w gałąź nad głową. Aha, trzeba jeszcze było się rozejrzeć. Więc się rozglądam. O kurde! Przecież na dobrą sprawę tu się nie da rzucać inaczej niż płasko, z boku. Mało tego! Gałęzi tyle, że wolna przestrzeń dla ruchu szczytówki miewa nie więcej niż metr. A tak nie umiem, nigdy nie miałem potrzeby uczenia się. I dlaczego ja się uparłem na wędkę 2,40? 2,10 to świat i ludzie na nim. Ale zaraz… Przecież Darek ma 3 metrowy kij. Twierdził, że zawsze z nim tu łazi. Znaczy, że i ja sobie poradzę. Zresztą innego wyjścia nie mam.

Więc drugi rzut. Tym razem nie zaczepiam o gałąź. Wobek sobie leci i… po trzech metrach lotu radośnie się kołysze na innej gałązce. Znaczy, że trzeba lepiej się rozglądać i rzucać jeszcze bardziej płasko. Spróbuję. W trzecim rzucie nie zaczepiam kijem, nie wieszam wobka na gałęzi. Sadzam go za to na brzegu po mojej stronie. Ech, dlaczego ja się nie uczyłem tych krótkich, płaskich rzutów?! Rzut czwarty - wobek na drugim brzegu, na uschniętym badylu. Naciągam żyłkę, badyl pęka. I razem z wobkiem stacza się tuż pod brzeg. Gdzie wspólnie wczepiają się w olchową gałąź. Faaaajnie, kurna, faaaajnie! Na szczęście ściągam całe to towarzystwo bez problemu. Niestety, dołek na pewno już spalony. Teraz to pewnie nawet i miejscowe żaby się pobudziły i spieprzają w podskokach.

Na kolejnym łuku sytuacja się powtarza. Na następnym - także. Jak nie puknę o gałąź, jak nie zaplączę żyłki w ogromnie licznych badylach, jak nie wrzucę wobka na gałąź, na swój lub przeciwny brzeg, to się pośliznę. Ratunkowo grzmocąc dupskiem o glebę tak, że nawet i ptaki z okolicy wolą trzymać się ode mnie z daleka. Może bojąc się, że to polowanie?

Mam dość. Warunków, obrzydliwie wąskiej rzeczki, w którą nie mogę trafić, skrzypiącego śniegu. A najbardziej – samego siebie mam dość. Że dałem się namówić na wyjazd. Że choć tyle lat z wędką biegam, przekonanym będąc o swoich umiejętnościach, tu teraz popełniam znacznie więcej błędów niż wtedy, gdy jako dzieciak latałem po krzakach z leszczynówką i dwoma haczykami na zapas.

Siadam więc na jakimś pieńku, sięgam puszeczkę zupki chmielowej (brr! Jaka zimna!), zaczynam myśleć. Najpierw o tym, że jestem patałach, a nie wędkarz. Że w umiejętności posługiwania się spinningiem do pięt nie urastam dziesiątkom tysięcy nawet i młodzieńców wędkującym od roku czy dwóch. A co dopiero starym wyjadaczom? Jak ja teraz wyglądam? Ja, który o wędkarstwie od lat pisuję, próbując pouczać innych? Straszny wstyd! Ech, szkoda gadać.

Potem otwieram i drugą puszeczkę. Co okazuje się niezłym pomysłem. Gdzieś tak w jej połowie zaczynam myśleć pozytywnie i konstruktywnie. Że przecież pierwszy raz spinninguję w tak trudnych warunkach. Więc chyba mam prawo do błędów. Że na trzecim zakręcie, równie trudnym, popełniłem już mniej błędów. Że jak się postaram, to czegoś się nauczę. A ja lubię się uczyć. Szczególnie w wędkarskiej branży. Wreszcie, gdy puszka już pusta, wraca mi odrobina optymizmu. Tym bardziej, że Darek nie dzwonił z informacją, że coś złowił. A umówiliśmy się, że kto pierwszy coś złowi, to się pochwali. Sięgam po telefon. Kurde! Brak zasięgu! Więc pewnie łowi, bo zawsze tu coś połowił, a dodzwonić się nie może. Nieco przygasa moje świeżo odrodzone dobre samopoczucie. A trzeciej puszki nie mam…

Kawałek dalej wreszcie znajduję krótką prostkę z dobrym dostępem. Jest tam wyraźna, wąziutka rynienka tuż pod brzegiem, przy nawisach traw. Udaje się podejść cichutko, skryć między dwoma grubymi olchami. Uff, może wreszcie coś? Niestety, wobek Dorado nie cieszy się zainteresowaniem. Ale przynajmniej trafiam niemal dokładnie tam, gdzie chciałem. Znaczy, że jednak czegoś się już nauczyłem!

Sięgam więc po gorąco polecanego mi Sendala. I… na 5 rzutów 4 są spaskudzone. Bo przednia kotwiczka zaczepia za ster, toteż podczas ściągania wabik kręci się jak śmigło. Sprawdzam pozostałe Sendalki – wszystkie mają to samo! Myśl pierwsza: pogadam ja sobie z tym, który mnie namówił! Toż małe Rapalki i Salmiaki są tańsze! Myśl druga – pozbyć się przednich kotwiczek. Co czynię przy pomocy kombinerek. Bo paluchy zmarznięte, nie mogę zdjąć maleńkich kółek łącznikowych. Kombinerki też zmarznięte, ale one radzą sobie z pokonaniem problemu.

Niestety, choć już nauczyłem się prawie za każdym razem trafiać w wodę prawie tam, gdzie chcę, choć sprawdzam nie tylko z dziesięć wobków w różnych kolorach i wielkościach, ale też kilka wirówek, nawet gumek – nic, nawet puknięcia. Nie skutkuje też pstrągowy kogucik, podarowany mi w Borsukach przez Torque. Podobno rewelacyjny. Niestety, to akurat zostaje w wodzie. Otwierając listę strat.

Wreszcie spotykamy się z Darkiem. Też nie zaliczył nawet jednego brania. Jedynie widział, dochodząc do brzegu, kilka uciekających w popłochu pstrągów (Darek ma polaroidy, więc widzi więcej). Spotkany przez Niego spinningista też, po wielu godzinach prób, nie zaliczył ani jednego puknięcia. Znaczy, że sprawdziły się obawy. Sam chrzęst deptanego śniegu nie pozwoli na złowienie czegokolwiek. Chyba, że przypadkiem. Pod warunkiem wypuszczenia wobka z prądem na sporą odległość. Ale jak wypuszczać, skoro co parę metrów rzeczka zakręca? Niemniej już namierzyliśmy kilka miejsc, w których to możliwe. W drodze powrotnej do punktów startowych sprawdzimy je ponownie. Może teraz, gdy słońce już się chyli ku zachodowi, jakiś kropek da się oszukać?

Nie dał się. Wracamy. Zaraz będzie ciemno, a tu mróz się nasila. I czas na zamówioną obiado – kolację, bo w brzuchach burczy. Humory nam jednak dopisują. Bo choć dzień zupełnie bezrybny, to jednak warto było się nałazić, poznać nowe miejsca, czegoś nowego nauczyć, rozruszać gnaty zastałe za biurkiem, przy kompie, zapomnieć o pracy, zachwycić pięknem tych zakątków, malowniczym zachodem słońca…

Domowe żarełko okazuje się przepyszne. Przemiła, stale uśmiechnięta gospodyni podejmuje nas tak, że każdemu można życzyć podobnej obsługi, takiego nastroju miejsca. Obżeramy się aż po przełyki (Darek pożreć może trzy razy więcej niż ja; chyba taniej wychodzi ubieranie Go). I wędrujemy do pokoju. Przywiozłem „książkę”, czas na „lekturę”. Bo wieczór długi. Więc co jakiś czas podsuwam Darkowi i sobie kolejny, niewielki rozdział. A lektura mocna, ma z pięćdziesiąt „koni”. Tematów do pogaduch mnóstwo. Do tego z ciekawością przeglądamy Atlas ptaków i kilka książek o regionie, podrzuconych nam przez gospodynię. Sacha znajduje co ciekawsze fragmenty, wczuwając się w rolę lektora i czytając na głos. Wreszcie tuż przed północą wędrujemy do łóżek. Wcześnie wzajemnie naładowując się nadzieją, że nazajutrz uda się coś złowić.

Poniedziałkowy poranek (ciut zaspaliśmy, choć koguty darły dzioby jak opętane) to szybkie śniadanko. Też przepyszne! Do dyspozycji m.in. świetny bigosik, swojska kiełbasa, własnej produkcji żółte sery (Darek „wymiótł” cały półmisek), swojska kaszaneczka, jakieś wędliny… I hajda nad wodę! Zostało nam tylko trzy godziny łowienia, więc trzeba maksymalnie je wykorzystać. Pogoda rokuje nieco lepiej. Niebo zasnute chmurami, temperatura na plusie. Śnieg stał się wilgotny, miękki, już tak nie chrzęści pod butami. Więc może jednak się uda?

Nie udało się. Żadnemu z nas. Darkowi to dobrze. On pstrągowe dziewictwo już dawno temu stracił. A mnie nie dotknęło nawet „prawo frajera”… Znów nawet puknięcia. Czyżby pstrągi pościły? A może zagłodzić się chcą na śmierć? Nie dowiemy się. No cóż, każdy ma swoje tajemnice… Lecz przecież gdyby ryby tych tajemnic przed nami by nie miały, to co to by była za przyjemność? Ot, to jak pojechać do sklepu odległego o 200 km i kupić. A tak chociaż pobiegaliśmy sobie nad wodą, dotleniliśmy się, wypoczęliśmy.

Wracamy inną drogą. Zatrzymując się nad Narwią i z podziwem patrząc na to, co się stało: tysiące hektarów niskich łąk, zalanych przez zamarznięciem dwumetrowym przyborem, aż po horyzont ciągną się niczym lodowa pustynia. Z rzadka okraszona krzakami i drzewami, moczącymi nogi głęboko pod lodem.

Widoczna na środku, pozioma kreska, upstrzona pojedynczymi przecinkami topoli, to odległa o półtora kilometra skarpa na prawym brzegu Narwi. W lewo i w prawo – zalane łąki ciągnące się kilometrami. Nic dziwnego, że nawet miejscowi spece nie mogą znaleźć swoich ulubionych miejsc na licznych starorzeczach. Nie mogą znaleźć ryb. Widocznie rozeszły się po tych łąkach, korzystając z okazji do wydłubywania z dna wszelakiego robactwa. Więc miejscowi podlodowcy odpuścili i czekają na wiosnę. Dziwi nas tylko, że na narwiańskim dopływie, zaledwie o kilka kilometrów dalej, trafiliśmy na bardzo niską wodę.

Pstrągowego dziewictwa nie straciłem. Choć bardzo chciałem. Trudno. Lecz jeszcze popróbuję. Bo chyba jednak bakcyl zaczął we mnie kiełkować.

Bombel







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1536