Sjon czyli jezioro - cz. I
Data: 07-01-2007 o godz. 11:55:00
Temat: Spinningowe łowy


Ten wyjazd planowany był od dawna. I do tygodnia przed wszystko układało się jak należy. A potem przyplątały się problemy. Ojciec (Kiełbik), którego wspólnym wypadem do Szwecji chciałem trochę oderwać od ciągłej pracy, zapadł na boreliozę. Czcigodna małżonka, zasiadając do obiadu, wręczyła mi parę malutkich bucików. A pół godziny później odebrałem wiadomość, że czeka na mnie wypowiedzenie w pracy... Atmosfera zrobiła się gęsta...



Po konsultacji z Legolasem i Jjjanem ustaliłem, że ze względu na klauzulę tajności, którą opatrzona jest nasza baza wypadowa, propozycję zastępstwa za Kiełbika złożymy dwóm zaufanym osobom, które nie zmieściły się do podstawowego składu. Jeżeli żadna z nich nie da rady - pojedziemy we trzech... Ku mojemu zdziwieniu jednak udało się. Błyskawiczną decyzję podjął Marek_b i dzień później dyskutowaliśmy już o kwestiach organizacyjnych i logistycznych. Moje problemy zaczęły się wyjaśniać. Wiadomość o wypowiedzeniu okazała się być mocno przesadzona. Było to tylko przypomnienie, że niedługo kończy się okres mianowania i trzeba postarać się o nowe.

Ostatnie chwile przed wyjazdem poświęciłem na pracę, więc pakowanie przebiegło w dość nerwowej atmosferze. Tym bardziej, że mianowałem wcześniej sam siebie głównym logistykiem wyprawy i spoczywał na mnie jeszcze ciężar zakupów. Koledzy jednak pomogli. Ustaloną część żywności kupił Jjjasio, Legolas dostarczył mi korony, a ponadto wytrałował 10 godzin na Zegrzu, na moim nowym silniku, aby serwis mógł zrobić pierwszy przegląd i regulację przed naszym dwutygodniowym wyjazdem.

Coraz bliżej było momentu wyjazdu. Pierwotnie mieliśmy wyjechać w piątek po 10-ej rano i gnać do Jjjasia na gorący obiadzik. Dzień wcześniej załadowaliśmy samochody pod dach. W piątek jednak wyskoczyło mi jeszcze zebranie zakładu na uczelni. O 10-ej... Potem przeniesiono je na 11-tą... Umówiłem się z Markiem_b, że wyjdę o 12-ej, bo na terminalu musimy być około 17:30. A przecież różnie może być na drodze. Kiedy siedziałem już na zebraniu, a samochód na parkingu, przypłaszczony jak żaba przebierał kołami, przyszedł SMS od Marka: "zaliczę spóźnienie". Załamałem się... Na szczęście spóźnienie było bardzo niewielkie i o 12:15, przy pobudzających dźwiękach Freestylers, zaczęliśmy przemykać ulicami stolicy.

Początek był fatalny, miasto co prawda tylko lekko zatłoczone, ale trasa wylotowa zawalona maksymalnie. Za Łomiankami już jakoś szło. Legolas, który wyjechał godzinę przed nami, doniósł jednak o licznych remontach i ruchu wahadłowym koło Rypina. Zadzwoniłem do kumpla z Gdańska dopytać się o objazd za Elblągiem. Da się przejechać. Zapadła więc decyzja - rezygnujemy z Markiem z obiadu u Jjjasia i pędzimy co koń wyskoczy "siódemką".

Do Mławy trasa fatalna - masa ciężarówek i ogony. Pełna koncentracja i wciąż jeszcze nerwowość, chociaż z każdym kilometrem widać było, że czas mamy dobry. Za Mławą już luźniej, a od Olsztynka prawie pusto. Zrobiliśmy sobie nawet krótki postój. Zresztą Matka Natura nie pozostawiła nam większego wyboru. Zagęściło się dopiero na objeździe remontów, zaś Gdańsk przywitał nas solidnym korkiem. Straciliśmy koło godziny, zanim dotarliśmy do obwodnicy Trójmiasta. Tam już jednak zapanował pełny spokój. Czasu było jeszcze sporo, a Jjjan z Legolasem był za nami jakieś 15 minut.

Odstresowałem się dopiero na parkingu terminala promowego. Nerwy, nieprzespane noce, przepracowanie i wariacka jazda zrobiły swoje. Po kolacji na promie szybko przyjąłem pozycję horyzontalną i chociaż nie sypiam dobrze na morzu, to ocknąłem się dopiero nad ranem, pół godziny przed pobudką pasażerów. Za oknem ujrzałem znajomy i jak zawsze wytęskniony widok szwedzkich szkierów. Po porannej toalecie poszliśmy na śniadanie, co dało nam możliwość podziwiania kwiatu polskiego buractwa w pełnej krasie. Niestety częściowo reprezentowanego przez innych wędkarzy. Skacowane gęby, nadmiar łaciny, głośne i chamskie zachowanie, wciskanie się bez kolejki, podkradanie jedzenia... Ot taki folklor...

Na szwedzkim wybrzeżu, oprócz służby celnej, powitał nas oficer tamtejszej policji, oznajmiając uprzejmie: "alkotest". Chciałem powiedzieć "good morning", ale już po "good" miałem zapakowaną rurkę do gęby i kazano dąć od serca. Automat zrobił "pip" i było to właściwe "pip". Ruszyliśmy więc niespiesznie do Vaxjo, aby dopełnił się rytuał woblerowych zakupów i tankowania paliwa. Z Vaxjo pognaliśmy na północ i w tym momencie opowieści - podobnie jak w zeszłorocznej - kończą się dane geograficzne. Wybaczcie drodzy czytelnicy - jestem związany w tej kwestii umową z gospodarzem, odkrywcami miejsca i resztą ekipy.

Z głównej drogi odbiliśmy w drugorzędną, z drugorzędnej w lokalną, z lokalnej w inną lokalną, która efektowną serpentyną doprowadziła nas do żwirówki. Na końcu żwirówki zaś zastał nas znajomy widok. Tradycyjny szwedzki bordowy domek, otoczony lasem i mnóstwem grzybów - od takich jednodniowych, po okazy tknięte zębem czasu.


Kwaterka - fot. Legolas

Zarządzono szybkie rozpakowanie. Objąłem dowodzenie w kuchni, którego zresztą nie oddałem do końca, co uczestnicy wyprawy musieli zaakceptować i jakoś przeżyć. Po wstępnym rozpakowaniu gratów Jjjasio dołączył do prac kuchennych, zaś Legolas i Marek poszli zamontować silniki do łodzi. Obiad nastawił nas optymistycznie do łowienia i wczesnym popołudniem zaczęło się...


Odbijamy! - fot. Marek_b


Odwieczne dylematy - fot. Marek_b

Początek nie był zbyt optymistyczny. Co więcej mógłby być świetną lekcją pokory dla tych, którzy do Szwecji jadą z nastawieniem na nieustające brania. Wierzcie mi - między bajki włożyć trzeba opowieści i wyobrażenia o tym, że wystarczy wrzucić byle co, byle gdzie, byle do wody, aby łowić okazałe ryby. Owszem - ryb jest więcej, są większe, ale to wcale nie oznacza, że zawsze i wszędzie muszą brać, a jedynym zajęciem wędkarza jest liczenie kolejnych "sztuk". Nie jest też tak, że metrowe szczupaki są z definicji wpisane w każdą wyprawę. Za dobrymi wynikami trzeba się napływać, nałowić i nakombinować, w czym niewątpliwie pomaga nowoczesny wędkarski ekwipunek.

Wracając jednak do przygód z pierwszego dnia. Pierwsze godziny trollingu i spinningowania w znanych nam już wcześniej miejscach nie przynoszą żadnych brań. Szczyt rozczarowania dopada mnie, kiedy uzbrojeni w zeszłoroczne przynęty - killery mijamy "Okoniowe Górki", a ryb nadal nie widać. I kiedy spływamy już z górek, mijamy "Ostatnią", rów za nią, a dno przechodzi w mulisty blat, Jjjaś melduje pierwszą rybę. Biorąc pod uwagę wielkość przynęty (solidny Westin), obstawiamy szczupaka. Po chwili jednak naszym oczom ukazuje się piękny, ponad 40-centymetrowy okoń. Ryba wraca do wody, a nasze morale wzrasta.


Pierwsza ryba wyprawy - fot. Esox

Druga łódka raportuje jakieś niewielkie szczupaki, które po chwili zaczynają się pokazywać także nam. Do wody lecą niezawodne Nils Mastery na zmianę z małym, okoniowym Shad Rapem Jointed. Ten drugi wobler daje nam wreszcie solidną rybę. Na mojej wędce melduje się szczupak 86 cm. Niedługo potem Jjjaś doławia rybę o ok. 10 cm mniejszą. Więcej okazów na otwarcie nie notujemy.


"Cuś" jest... - fot. Jjjan


Na początek może być! - fot. Jjjan


Jjjan czaruje wędkę - fot. Esox


Nils Master wielki - rybka taka sobie - fot. Esox

Kolejne dni przynoszą bardzo liczne szczupaki, ale tylko wczesnym rankiem i po południu. Ryby nie są duże, zazwyczaj w przedziale 55-65 cm, z rzadka 65-75 cm. Z okazów tylko dwie zagubione 80-tki, jedna 90-tka. Sprawcą takiego stanu rzeczy jest niemalże letnia pogoda - słońce, ciepło, flauta. Jednej nocy nawet temperatura nie spadła poniżej 16 stopni, co jak na drugą połowę września jest we Szwecji dość dziwnym zjawiskiem. Wędkowanie przerywamy zbieraniem grzybów, wycieczkami po okolicy, także nad drugie jezioro, gdzie również mamy do dyspozycji łódkę. Sytuacja radykalnie zmienia się tylko jednego dnia, kiedy zamiast słońca i flauty mamy mżawkę i wiaterek. Tego dnia brały ogólnie większe ryby, a ja, zanim urwałem Salmo Whitefisha FT, cieszyłem się licznymi holami ryb w granicach 70-80 cm.


Tego w Szwecji nie brakuje - fot. Esox


Jakiś taki dziwny kształt... - fot. Esox


Przed wyżerką - fot. Esox


Walka do ostatniego kęsa - fot. Jjjan


Wyprawa po paliwo - główny nalewacz i nadzór - fot. Jjjan


Szwedzka sklepowa paranoja, czyli kupowanie tego samego co jest u nas, za podwójną cenę - fot. Jjjan


Uwierzyli w magię pasków - fot. Esox

Pierwszy tydzień połowu zamykamy całkiem przyzwoitym bilansem okoniowym. Łowiliśmy pasiaki zarówno z ręki, na "Okoniowych Górkach", jak i trollingując w ich paśmie. Wyniki wskazały na przewagę trollingu - być może dlatego, że łowione okonie (często 40-staki) raczej nie polowały stadnie i trzeba było ich aktywnie szukać.


Poranna mgła malowała bajkową scenerię... - fot. Esox


...a czasami nie malowała prawie niczego - w takich sytuacjach GPS bardzo się przydaje - fot. Esox


Okolice tego cypelka okazały się być jednym z lepszych łowisk - fot. Esox


Marek_b z Legolasem w poszukiwaniu okazów - fot. Esox


Ustępuje poranna mgła i zaczyna się kolejny słoneczny dzień - fot. Esox

Zeszłoroczny rekord okoniowy - 44 cm - został najpierw pobity przez Marka (45 cm), a chwilę potem przeze mnie (47 cm). Nadal jednak daleko nam do zeszłorocznego osiągnięcia "konkurencji", która mogła się poszczycić dwoma okoniami po 58 cm. Patrząc na fotkę tegorocznego rekordu wyprawy trudno mi wyobrazić sobie takiego kolosa.


Tegoroczny okoniowy rekord - fot. Jjjan


W tym roku dopisały okonie! - fot. Esox


Kolejny czterdziestak - fot. Esox


Łowiąc takie ryby łatwo uwierzyć w duże szczupaki... - fot. Esox


Kolejny poranek pachnący wodą, lasem... - fot. Esox


...i rybami! - fot. Jjjan


Ten okoń nie wygląda na zadowolonego - fot. Esox


Od czasu do czasu "ktoś" zapukał w wędzisko... - fot. Jjjan


...i narobił hałasu - fot. Jjjan

W połowie wyjazdu opuszcza nas Marek. Sytuacja rodzinna zmusza go do odwrotu, a brak spektakularnych efektów ekipy nie utrudnia decyzji o wyjeździe. U reszty nastroje wyważone, bo z jednej strony chłoniemy ile się da z całego, otaczającego nas świata dzikiej, skandynawskiej przyrody, łowimy dużo ryb, spędzamy miłe wieczory przy lampce koniaku, z drugiej strony jednak każdy czuje, że wielkość poławianych ryb i spadkowa tendencja ich ilości nie jest tym, czego oczekujemy. W końcu znamy już wodę jak własną kieszeń, mamy naniesione po ponad 100 punktów na GPS, oznaczających spady, głazowiska, górki, zaczepy i inne ważne miejsca. Wiemy, gdzie powinny być ryby. Powinniśmy łowić przynajmniej tak samo skutecznie jak na początku, jeśli nie skuteczniej. Tymczasem worek z okazami znowu się zamknął. Tworzymy już nawet teorię o wyłowieniu naszych miejsc. Wody niby jest szmat, ale na Szwecję to ledwie kałuża...


Ostatnie chwile z Markiem_b na pokładzie - fot. Esox


Zwrot do nadawcy - fot. Esox


Pożegnanie Marka_b z jeziorem - fot. Jjjan

Co działo się w czasie drugiej połowy naszego wyjazdu? Czy udało się złowić duże ryby? O tym napiszę w drugiej części relacji, do której przeczytania zapraszam.

sprawozdawał
Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1521