Złap i… co dalej?
Data: 03-01-2007 o godz. 13:00:00
Temat: Nasza publicystyka


Już od całkiem dawna chodzi za mną ten temat tu i ówdzie przy wielu okazjach poruszany. I ja chciałbym dorzucić swoje trzy grosze…



Dlaczego “catch and release”?

Chodzi o kwestie etyczne, związane z wypuszczaniem ryb po połowie, czyli tzw. catch and release (złap i wypuść). Podobnież sama filozofia pochodzi z Anglii. Nie znam angielskich wód- pewnie są rybne, więc tym bardziej nie wiem, skąd u Angoli taka filozofia, ale u nas jest choćby częściowo uzasadniona wynikiem zmniejszających się zasobów. Czemu zasoby te spadają - nie jestem specjalistą, zanieczyszczenie środowiska (jeszcze chyba w spadku po PRL), rosnąca liczba wędkarzy, zła gospodarka... Nie mam pojęcia. Jest jak jest.

W Finlandii łowią trójzębem

Niedawno z zaskoczeniem oglądałem, jak w Finlandii panowie zebrali się polować na szczupaki w nocy trójzębem. To podobno bardzo stara tradycja w tym kraju, która we mnie początkowo wzbudziła wstręt, taki sam jak inny materiał, gdzie facet brodził w wodzie z kuszą za grube setki euro i strzelał do szczupaków. I to wszystko nazywało się sportem. Ale w ich kraju nikt by ich nie nazwał kłusolami. Tylko ile tam jest jezior, jaki stan akwenów i liczba takich myśliwych? Od tego powinna zależeć nasza ocena takich metod. Przypomnijmy sobie polskie przeboje związane z łowieniem na żywca i jego czasowym zakazem. Jaka to różnica?

Wędkarz - myśliwy i wędkarz-obrońca przyrody

Wydaje mi się, że ten temat ma wiele odcieni niczym opal i wart jest stałego wracania do niego. Z jednej strony do momentu złowienia mamy przed sobą wędkarza-myśliwego, stosującego najbardziej wyrafinowane techniki w celu usidlenia zdobyczy, z drugiej - po złowieniu ofiary ten sam wędkarz staje się pełnym miłości obrońcą tejże ofiary, wydobytej przed paroma minutami z wody. To trochę tak, jakby dać komuś w mordę, a potem usilnie go reanimować, prosząc o wybaczenie, tłumacząc się, że chciało się przeżyć chwilę przyjemności. Celowo podaję takie przesadzone wywody. Kiedyś wbrew sobie zadałem uczniowi temat rozprawki: „Czy wędkarstwo jest sportem, czy zwykłym męczeniem zwierząt dla przyjemności?” Osobiście myślę, że jest to sport, w którym jest myśliwy, jest ofiara i jest troska o to, aby ten sport można było nadal uprawiać.

Jeśli o mnie chodzi, to do wypuszczania ryb doszedłem z czasem. Trwało niezbyt długo, bo intensywnie łowię od minionego sezonu. Jakoś samo to do mnie doszło, że nie za bardzo mam ochotę na te złowione ryby, raz na jakiś czas owszem mogę coś zabrać do zjedzenia. Ostatnio przyznaję wziąłem parę okoni, karpia, wzdręgi, ponieważ od dłuższego czasu miałem ochotę na węgierską zupę rybną halaszle (smakowała cudnie, polecam - najlepsza z kilku różnych gatunków ryb). Nie czuję się specjalnie grzeszny mając w pamięci, jak dość leciwi wędkarze na moim jeziorku biorą wszystko jak leci. W dodatku chodzą dużo częściej ode mnie.

Mięsiarz - wróg publiczny numer jeden

Czy każdy kto bierze jakąkolwiek rybę do domu jest mięsiarzem? Osobiście nie przepadam za tego typu etykietami, stawiającymi jednych wyżej, drugich niżej. Z catch&release zrobiła się jakaś quasi-religia, a nic tak mnie nie razi, jak nagły neofityzm. Tak jak pisał któryś z kolegów jestem zdania, że nie potrzeby odsądzania od czci każdego, kto kiedykolwiek wziął coś do domu.

Niemiecki mięsiarz

Do tego, jak wygląda mięsiarstwo za granicą przywołam tu przykład Norwegii. Ostatnio władze tego kraju wprowadziły ograniczenie, co do kilogramów wywożonych przez wędkarzy ryb. Niestety nie pomnę ile to było dokładnie, ale coś około 50 kg. Akurat w tym przypadku najwięcej wędkarzy przyjeżdża z Niemiec. Niemców trudno podejrzewać o problemy z zaopatrzeniem, więc jest to jak najbardziej mięsiarstwo zagrażające stanowi wód - zważywszy na to, że liczba odwiedzających jest duża. Niemieckie gazety wędkarskie pełne są ogłoszeń zapraszających do Norwegii. A może wędkarze chcą sobie tak zrekompensować wysoki koszt takiej wyprawy? Norwegia tania nie jest.

Niemcy i Austria – złów i bezwzględnie zabierz!

W Niemczech i Austrii sytuacja jest przegięta w drugą stronę. Zabierać należy wszystkie ryby wymiarowe i po złowieniu zabijać. Niewymiarowe powinny wrócić natychmiast do wody. Nie można wypuścić wymiarowej ryby. To rozwiązanie ma pewne wady: zatem powiedzmy jedziecie 200 km na połów i po godzinie dobrych brań musicie się wycofać do domu, bo limit połowu spełniony, a przepisy zakazują wypuszczania wymiarowców. Poza tym wszelkie okazowe ryby nie wracają do wody. Jak powiedział mi sprzedawca w wędkarskim w Salzburgu, wędkarze mają nadzieję na zmianę tego przepisu. Wskazał jednocześnie na wiszące na ścianach okazowe szczupaki - w jego mniemaniu ofiary tych przepisów. Obecnie pojawia się klimat sprzyjający zmianie tego przepisu po tym, jak w Brandenburgii złagodzono przepisy dotyczące egzaminów na kartę i możliwości łowienia przez wędkarzy-turystów.

Czy zawsze wypuszczać?

Tego przepisu broniłbym w pewnych uzasadnionych przypadkach, kiedy stan ryby, wskazuje na jej niezbyt dobry stan ogólny. Niedawno na jednym z portali widziałem relację, gdzie na zdjęciu szczupakowi wypadały skrzela: „Jednemu spod pokrywy wystaje oderwany łuk skrzelowy, drugiemu natomiast coś amputowało pokrywę skrzelową. My dołożyliśmy im jeszcze po dziurce w szczękach, ale po wigorze jaki prezentowały podczas holu można przypuszczać, że wyjdą i z tego”. Akurat w tym wypadku „złap i wypuść” nie wydaje mi się uzasadnione stanem zdrowia. Sam wbrew sobie jednak powiem, że ten przepis jest ochroną przez zabieraniem ryb, które rzekomo były w złym stanie po wyciągnięciu z wody. Jest to forma ochrony przed nadużyciami. A rybka najwyżej zostanie skonsumowana przez inną rybę, czyli wszystko zostanie w przyrodzie.

Nie cierpię i popieram

Wiele pisanych relacji wędkarskich zawiera magiczną formułę „oczywiście rybki wróciły do wody”, natomiast fakt zabrania ryby staje się tak wstydliwy, jak chodzenie w klapkach do garnituru. Czasem jednak na dołączonych zdjęciach można dojrzeć, że jednak jakieś ryby zostały zjedzone podczas wypraw, o czym wstydliwie wspomnieć nie wypada. Osobiście tropię wszelkiego typu przegięcia, bo wydaje mi się, że takie neofickie zaangażowanie jest chore. Muszę powiedzieć, że często denerwuje mnie ten zachwyt nad własną świadomością, podkreślany przez formułę „oczywiście rybki wróciły do wody”, ale z drugiej strony taka formuła to jakby nawoływanie do bicia się pierś. To coś, jak kasowanie w biletu w Niemczech, gdzie po skasowaniu go pokazywało się innym pasażerom (teraz już raczej niespotykane). Czyli jestem przeciw i za. Przez cały czas sam sobie zadaję riposty, a to dlatego, że nie chcę, by ktoś pomyślał, że ja taki doskonały jestem, postępowy itd. Aż tak to ja nie jestem sobą zachwycony - czasami miłośnik przyrody ustępuje myśliwemu. Ale nigdy nie posunąłbym się do traktowania ryb na przykład prądem lub karbidem.

Posmaruj ranę maścią

Kwestie etyczne wędkarstwa zostały naświetlone z wielką dbałością w mojej ulubionej książce Wędkarz skuteczny Jacka Leśniowolskiego i Stanisława Stupkiewicza. Pojawia się tam takie mądre stwierdzenie: „Zabranie zdobyczy dostarcza uzasadnienia rzeczowego: oto wyciąga się ją z wody aby zjeść, czyli zaspokoić jedną z podstawowych potrzeb życiowych człowieka. Jeśli natomiast zwraca się ją do wody, to oznacza, iż na nieuniknione stresy naraża się ją tylko dla swojej przyjemności”. Czyli zawsze kładzie się jakiś cień, cokolwiek by nie wybrać.
Właśnie to stwierdzenie każe przywołać do porządku tych, którzy z purytańską surowością nawołują do maty karpiowe, maści do smarowania ran itp. Problem w tym, że ta ochrona zdobyczy nie może się posunąć do punktu, w którym w ogóle rezygnujemy z łowienia. Więc jest w sumie taką pół-ochroną.

„Kocham zwierzęta, dlatego lubię je zabijać”

Moim zdaniem jest to po prostu logiczne mniejsze zło. Ale warto pamiętać, jakie pułapki kryją się w myśleniu pod tytułem „dla dobra ryby”. Tym bardziej, że wędkarstwo nie ma tej samej podstawy, jaka towarzyszy myśliwym dokonującym odstrzału (na danym terenie może żyć tylko określona liczba zwierząt dla dobra samej populacji, inaczej brakuje pokarmu). Tam, gdzie człowiek zaingerował w naturalne mechanizmy regulujące stan liczebności, teraz sam zastępuje naturę i drapieżniki, które tę robotę powinny spełniać. Ale nie wędkarz.
I znowu wracamy do Anglii. Mój ukochany kabaret Monty Python nie zostawił suchej nitki nawet na takim uzasadnieniu myślistwa w pewnym skeczu, wkładając w usta myśliwego takie słowa: „Kocham zwierzęta, dlatego lubię je zabijać. Nie zabiłbym zwierzęcia, którego nie kocham”. Może niektórzy pamiętają, z jaką pasją w audycji „Zwierzyniec” czy „Teleranek” opowiadał pan Michał Sumiński (?) o leśnej zwierzynie. Słuchałem go z zapartym tchem, nie zdając sobie sprawy z tego, co sam przyznał w jednym z wywiadów: niektóre z tych zwierząt obserwował tuż przez ich zastrzeleniem. Ale nie zniszczyło to we mnie przekonania, że ten facet naprawdę czuł bluesa i kochał przyrodę.

Złowić i... pomyśleć

Pozostaje rzec: co kraj, to obyczaj. W Finlandii łowią trójzębem, u nas dozwolone jest stosowanie żywca, gdzie indziej łowi się kuszą. Nie ma jednego wspólnego wzorca międzynarodowego identycznego dla każdego wędkarza. To kwestia stanu akwenów, stopnia nasilenia połowów, stanu środowiska i panującej w kraju świadomości łowiących. Zapraszam do dyskusji na ten pełen meandrów temat. A jeśli popełniłem jakieś błędy merytoryczne - proszę o korektę. W końcu jestem trochę żółtodziobem - wędkarstwem intensywnie zająłem się w styczniu.
Pozdrowienia dla wszystkich ludzi dobrej woli. Zwłaszcza tych, z portalu ''Pogawędki Wędkarskie''!

Ilbelfero







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1517