A oto ciąg dalszy relacji z II Zlotu Pogawędek. Całą tę historię malowało życie, a opisywał zgrabnie TJ. Mamy nadzieję, że dzięki rosnącej liczbie Pogawędkowiczów, następne zloty będą jeszcze weselsze, bowiem atmosfery wędkarskiej serdeczności nigdy u nas przy takich okazjach nie brakuje. - przyp. Redakcji
Skoro, już część pierwsza uległa "consumatum" to
mam obowiązek doprowadzić do szczęśliwego rozwiązania i choć faktycznie "pisaty"
zbyt lekko nie jestem, bo i wprawy nie mam, i inne takie, to dyshonor zostawić
relację niespełnioną. Podsyłam więc część kolejną...
IV etap, czyli jaki tam etap
lub "ot wsie my durnowate"
Jedynie poprawa pogody skłoniła nas do wypadu na wodę i
myślał by kto, że nam ktoś obiecał złote góry... Skądże, raczej zawziętość i
bezrybna "połowa turnusu" za nami, kazała kto żyw biec na przystań,
wylewać resztki popołudniowej ulewy z łódek i szukać szczęścia na teoretycznie
atrakcyjnych miejscówkach.
Pierwszy nad wodą był Janusz i nie, żebyśmy się ścigać mieli,
ale widać chłopak się zawziął, a że i był z tych "łowiących inaczej"
(przypomnę, że razem z Włodkiem testowali łowisko spławikopodobnie) to i przygotowań
miał więcej. Właściwie, to na wodzie był już wtedy, kiedy my w najlepsze pobieraliśmy
obiadowe kotlety. Pewnie sądził, że im mniej tych z gatunku "mąciwody"
na jeziorze, tym lepiej będzie zaczaić się na rybę, która zbytniego chlapania
nie lubi (lin chyba, czy co innego... w śmietanie :). Janusz ma się rozumieć
popłynął sam (zresztą i Włodek w pojedynkę urzędował w tatarakach), bo dobrze
wyposażonemu spławikowcowi trudno wygospodarować miejsce dla kompana. Trudno
się dziwić, bo gdy zobaczyłem jak pakował do łódki te wszystkie wiadra kształtne,
niby statki powietrzne wygięte i kolorów przecudnych, to mnie nieco zadziwiło
(widać mało światowy jestem!), tym bardziej, że ostatnie "wyczynowe"
przygotowania spławikowców widziałem, jak za ojcem jako bajtel jakieś kwity
nosiłem, gdy sędziował zawody okręgowe. No i na - jak pamiętam - szmacianych
torbach z dziadkową pszenicą nie było napisane Sensas tylko Centrala Nasienna.
Patrzcie, ile to człowiek traci, popadając w specjalizacje przeróżne, tak jak
u mnie ze spinningiem - a mówił mi ojciec, żebym się z tym ciągłym machaniem
nie wygłupiał...
Cokolwiek by jednak mówić, to kopary nam opadły (mnie na
pewno), kiedy z obiadu na podwórko wracając w celach inhalacyjnych, zobaczyliśmy
jak Janusz ciąga ryby jedną za drugą (no cóż, co klasa to klasa!) i nie wiem
co pomyśleli wtedy inni, choć sądząc po ich kocich mordach, pewnie nic eleganckiego,
w każdym razie ja osobiście przez moment zacząłem w myślach uzbrajać leżący
w bagażniku lewarek w damylowską żyłkę i szukać jakiego fruwającego stworzenia
w celach pozyskania spławika. Na szczęście chwila zwątpienia i chęć zdrady spinnera
była krótka i zaraz się opamiętałem, bo z dwojga: "chleba i igrzysk",
te drugie we krwi zostały.
Chłopaki podładowani dobrymi rokowaniami wodowali na całego,
nawet strategicznie obsady łódek pozmieniali - tym razem Bobo popłynął z Markiem_b,
Monk z Piotrkiem, a Esox z osobistą obstawą - Moniką. Ja miałem płynąć tradycyjnie,
z Arturem, ale jak się okazało, Artur też popłynął tylko z... Morfeuszem w objęciach,
czyli walnął sobie poobiednią drzemkę. Po godzinie jednak (a ta nie poszła na
marne, bo tymczasem zawarłem bliższe znajomości z rodziną Marka, Moniką i Elizą)
zacząłem rozglądać się za granatem jakim, bo normalne metody budzenia można
było o kant pobić. Na szczęście, cudem jakimś udało się "zawodnika"
nakłonić do startu i wypłynąć.
Plan był taki: płynąć na przeciwległy brzeg, namówić ryby
do brania, wbrew ich oczekiwaniom z wody wyciągnąć i wieniec laurowy na swoje
łby włożyć. Na te okoliczność nawet aparat fotograficzny wziąłem, co by nie
było, że w Augustowie w Rybolu zakupy zrobiliśmy. Pech chciał, że aby dopłynąć
w wybrane miejsca, trzeba było koło Janusza przepłynać, co zresztą i tak chcieliśmy
zrobić, bo od jakiegoś czasu markotny siedział i trzeba było mu jakiś rozweselacz
do łódki dostarczyć. Wiadomo, że cajmery nie byliśmy i cichutko do jaśkowej
łódki dobiliśmy.
Okazało się, że faktycznie Janusz te rybę, co ją widzieliśmy
holowaną, to niezłą wydygał, bo miała koło 40 dkg, wiadomo też, że płoć, a późniejsze
raczej znacznie wagą odbiegały i gatunkowo do podleszczaków się skłaniały. Żeby
się chłop nie załamywał zmniejszyliśmy nieco obciążenie ekwipunkiem naszej łódki
(a z 1.5 kg brutto, bo patrzcie, że przy tym aluminium to tara nieduża), a i
Januszowi (minę już miał żurnalową) trzeba było zdjęcie zrobić. Łatwo powiedzieć...
akurat obiektyw miałem dość kumaty (zoom), ale Jasiek musi być na łódce widoczny
i w ogóle, choć do galeryjki jakiejś internetowej zdatny, a nie tylko makro
mu na nosie zrobić, ale aż tak szerokiego kąta nie miałem. Toteż zachciało nam
się technicznie plan zdjęciowy zmieniać, odpływając od głównego obiektu. Manewr
nawet nam się udał z tym, że wredny wiatr wpędził nas wprost... w zarzucone
zestawy Janusza! Niby nic nie mówił i nie zrobił, oprócz rozglądania się za
czymś do przywalenia, ale nam się głupio zrobiło, bo w końcu wyszło, że jesteśmy
chamy i pazerniaki, które to z brzegu się napatrzyły i wyników pozazdrościły.
No biję się w piersi, że lama ze mnie (choć zawsze mogę na ten wiatr zgonić),
ale nawet jak Januszowe wynalazki zanętowe jakoweś większe ryby zaczynały zwabiać,
to teraz - żeby im dopłacił - do haczyka się nie zbliżą. Jak bum cyk, cyk chcieliśmy
dobrze, a w zadośćuczynienie te nieszczęsne zdjęcie, na którym to uśmiech u
Janusza coraz bardziej w joby się zamieniał.
Po kilku delikatnych machnięciach wiosłami, w celu jak najcichszego
"wyjścia ze szkody", wrzuciłem 2 kosmiczną i jak zmyci znaleźliśmy
się na przeciwległym brzegu. Janusz na odchodnym, a właściwie na odpływnym powiedział,
że poprzedniego dnia miał pobicie właśnie w tych okolicach na czerwonego, jednoogonkowego
twisterka. Takiego z Arturem nie mieliśmy, ale w pudełku znalazłem dwukolorowego
(biało-czerwonego), 7 cm Relaxa z główką bodaj 4 g, założyłem na koniec najcieńszego
wolframowego przyponu (bo jakoś okonia na końcu sobie nie wyobrażałem) i do
wody. Opadło na ok. 4 m, powoli ściągałem, jednocześnie końcem oka obserwując
Artura, bo coś mi się wydawało, że poszedł w zaparte, wyposzczony dopołudniowym
bezrybiem. Musiałbym tu umieścić film jaki, albo w najlepszym wypadku serię
rysunków, żeby styl i technikę arturowych rzutów zademonstrować, ale narazie
napiszę tylko, że były mocno niekonwencjonalne (cóż, uczymy się całe życie ;).
Jako, że lamy byliśmy do kwadratu, bo z przystani nie wzięliśmy żadnej cegłówki
w roli kotwicy, to trochę łódkę wokół osi zaczęło becalować, no nie tak, żeby
łowić nie można było, ale co kilka rzutów trzeba było brać poprawkę na kierunek
wyrzutu lub podpływać na do końca nieobłowioną miejscówkę.
Artur natomiast radził sobie zgoła inaczej; otóż rzucał
z każdej pozycji względem stron świata, próbując trafić koło miejsca, z którego
przed momentem zestaw wyciągnął, a że częściej obracało nas do tych miejsc plecami,
to rzuty wykonywał efektownie... do tyłu, oczywiście nie przerywając przy tym
rozmowy ze mną. Może i technika wcale nienowatorska, ale zacząłem w myśli obawiać
się o stan mojej facjaty, bo głupio byłoby wrócić do domu jako, co najmniej,
Azja sieczony przez Wołodyjowskiego. Uwagi Arturowi zwracać nie bardzo chciałem,
bo może taka moda i tylko się wygłupię, ale dyskretnie przy każdym jego rzucie,
dygałem jak panienka jakaś, co z daleka reszta ekipy mogła poczytać albo za
tik nerowowy, albo za niewymowną uprzejmość moją w stosunku do współtowarzysza,
bo z jakiej innej przyczyny można się kłaniać tej samej osobie kilkadziesiąt
razy i do tego na łódce?
Trening Artura przerwało zdecydowane pobicie gumy na moim
zestawie. Ot takie przymulone, szczupakowe. No i siedział (o rany!), a po minucie
leżał na dnie łódki, taki smutny 38 cm pistolet. A szkoda, myślałem sobie, bo
nadzieję miałem tego inauguracyjnego, monkowego przebić. Nawet zdjęcia nie zrobiłem,
bo wstyd przecież foto robić czemuś, co było niewiele większe od gumiaka. Dostał
więc tradycyjne polecenie przyprowadzenia ojca i wrócił do wody. Miejscówka
była, że hej, co w przypływie nadziei na zdjęciu poniżej uwieczniłem, przysunęliśmy
się tylko trochę bliżej brzegu (w lewo na zdjęciu) w okolice pływających grążeli.
Cudów nie ma, woda choć przezroczysta tylko na ok. 1 m, wyraźnie
pokazywała, gdzie te pływające się kończyły, potem był pas metra mułu, a za
nim pole rogatka, poprzetykane podchodzącymi do powierzchni redestnicami, szczupak
murowany. Rzut nad ten wolny pas, głęboko na jakieś 1.5 m (jak był w rdestach
- walnie, a jak pod kapeluszem grążela - też walnie), no i był, i walnął zaraz
po poderwaniu gumy z dna :). Potwór to nie był, ale pod 2 kg na pewno miał,
dość że Artur przestał rzucać i za podbierak się łapał, a mnie kijaszek miło
się przygiął. Odejście do łódki, a czemu nie, już go widziałem i siebie przy
autografach, a potem jakby pojął, że głupotę palnął i odjechał w te skórzaste
grążele. Kołowrotek zagrał, bo co miał robić jak żyłka 0.18 i hamulec na lekko
ustawiony. Pociągnął jeszcze ze 2 m żyłki i tylko widziałem jak się te pływające
liście rozchylają, potem nastąpiło mocne szarpnięcie i nic, albo inaczej - moja
"kocia morda", a szczupaka uśmiech gębą z Wrigley's Gum á la Relax.
Kto przegrał z grążelem lub innymi grzybieniami, to wie jak to jest, ba, i ja
to wiedziałem, bo kilka razy lekcję dostałem, ale wiadomo również, że ryba też
pojęcie ma o tym, gdzie szanse jej większe i przekąsić może.
Słońce już zachodziło, więc powtórki raczej nie będzie.
Monk z Piotrem, zapewne obserwując co się działo, powoli zbliżyli się do nas
na oblewanie niedoszłej zdobyczy lub na pocieszenie, nieopodal pojawił się też
Włodek, zachęcany przez nas wizją pogawędki na wodzie (wcześniej, już spływając
zahaczył towarzysko o Janusza). Ustawiliśmy się zbiorowo w 3 łodzie i wymienialiśmy
relacje z dnia połowu. Szło nam gładko, bo oprócz wędkarskich akcesoriów na
łódce, mieliśmy kolejny genialny wynalazek Artura (przypomnę, że pierwszym był
ogromny jerk, wspomniany w I części reportażu), taki "pas nabojowy"
na pociski nawet większe od dziczej breneki, z tym że o charakterze rozweselającym
(na pewno bywalcy różnych pikników i firmowych jubli na świeżym powietrzu, wiedzą
o jaki pas chodzi). Zresztą chwilę przeładowywania ku uciesze zgromadzonych
można obejrzeć na foto.
Ciemnawo już było, jak nam się patronaż wyczerpał, więc
trzeba było miejsce zmienić na bardziej pod nogami stabilne. Poza tym trąbiono
odwrót i zieloną noc za pasem, więc kondycję mus szanować, bo różnie mogło być!
Nie udało się jednak spłynąć bez kolejnych atrakcji, jak wiadomo dotyczących
Artura, bo już nie wspomnę o tym, że cały czas gdy w najlepsze trajlowaliśmy,
rzucał swoją "tylną" techniką, tyle że tym razem pomiędzy łódki (i
tu bez bliżej określonego miejsca). Pocieszające, że reszcie, obserwowane na
mnie podrygi się wyjaśniły, to sami zaczęli się kłaniać przelatującemu nad ich
głowami wyposażeniu. W międzyczasie jednak Artur w przypływie szczerości, opowiedział
nam o swojej zasadniczej profesji, a mianowicie tam skąd pochodzi piastuje nie
byle jaką władzę, bo jest szefem miejscowej komórki samorządowej, popularnie
sołectwem zwanej, czyli jest Sołtysem. Chyba nie muszę pisać jakiego dostaliśmy
kopa, wiosłując do brzegu i bynajmniej nie ze strachu przed władzą, a raczej
w dwóch celach: podzielenia się tą rewelacją z pozostałymi w nieświadomości
kolegami, jak również dopadnięcia najbliższej kępy listowia w wiadomym celu,
no chyba, że ktoś był w stanie z radości swojej się opanować. Po minach widziałem,
że jednak nie, więc bijąc wszelkie rekordy wioślarskie, po 5 minutach wsie na
brzegu się wywaliliśmy.
To jeszcze nie koniec relacji...
TJ