Trent River
Data: 06-01-2003 o godz. 14:36:24
Temat: Tu łowię


Trent - Severn Water System jest drogą wodną łączącą jeziora Huron i Ontario. Długość tego systemu, który składa się z kilkunastu zbiorników zaporowych, kilku rzek i jezior, wynosi ponad 380 km. Na tamach spiętrzających zbiorniki usytuowane są nieduże elektrownie wodne; całość jest zagospodarowana, gdyż szlak służy w tej chwili turystyce wodnej. W wielu miejscach dostęp do wody jest niemożliwy lub bardzo utrudniony ze względu na ciągnące się osiedla domków letniskowych. Mimo to są jednak tereny, jak np.: okolica 7-th Dam w pobliżu Cambellford, gdzie na prawym brzegu zalewu znajdują się tylko farmy i kilka domków, zaś lewy brzeg jest w ogóle niezagospodarowany.

Nad ten zbiornik miałem zabrać swojego kolegę - Leszka. Człowiek w życiu nie był na rybach, ale słuchając w pracy o naszych wyjazdach, sam chciał spróbować. Wcześniej już kilkukrotnie proponowałem mu wspólny wyjazd, ale on postanowił najpierw zgłębić wiedzę teoretyczną. Pożyczyłem mu więc książkę o wędkarstwie i dwa, czy trzy tygodnie później pojechaliśmy na ryby.

Samochód zostawiliśmy na prawym brzegu, na parkingu, a sami przeszliśmy na drugą stronę po długiej na sto metrów tamie. Prawie do wieczora nic się nie działo. Leszek zaczął już się zniechęcać i coś przebąkiwać o wieczornym powrocie, chociaż założyliśmy, że jedziemy na dwa dni. Mnie zresztą też coraz mniej się podobało to wszystko, ale musiałem udawać i pocieszać Leszka mówiąc, że tak bywa i w każdej chwili ryby mogą zacząć żerować. Nie mogłem przecież zniechęcać człowieka już podczas pierwszego wyjazdu. Obydwie wędki były zarzucone na grunt. Na mojej pływał sobie żywczyk, Leszek miał na haczyku założoną rosówkę. Godzinę przed zachodem słońca kawałek styropianu na wędce Leszka delikatnie podniósł się do góry, może na 1-2 cm, a chwilę później gwałtownie uderzył w kij.

Leszek zaciął i przez chwile obydwaj nie bardzo wiedzieliśmy, co się stało – wyglądało to tak, jakby wbił hak w zaczep - żadnego ruchu. Ale jak już drgnęło... Jazgot hamulca przeszył powietrze, szczytówka pokłoniła się wodzie. Leszek idzie a raczej biegnie po betonie, który kończy się gęstwinę krzaków po jakichś 100 – 150 m. Ja z podbierakiem biegnę za nim. Docieramy prawie do końca betonu. Radzę Leszkowi trochę dokręcić hamulec kołowrotka. Ryba staje, my też. Leszek chce mi oddać wędkę - nie biorę. Zamiast tego instruuję go i doradzam spokojne „pompowanie”. Robi to dokładnie tak, jak miał opisane w książce: szczytówka w górę i parę obrotów korbką I znów: szczytówka w górę - ryba idzie w stronę brzegu, ale po jakimś czasie robi odjazd. Mówię do Leszka, że ma karpia i to pewnie dużego. Mnie to akurat nie specjalnie rajcuje - mam dosyć łowienia karpi. Leszek cały czas "pompuje", rybsko robi coraz krótsze odjazdy i wreszcie po raz pierwszy pokazuje się pod powierzchnią wody. Sylwetka ryby w żaden sposób nie przypomina mi karpia. O cholera, to wygląda jak channel catfish i to taki ponadmetrowy. Łowiłem już catfishe, ale mój największy mierzył około 70 - 75cm i ważył coś pod 6 kg. Ten jest dużo, dużo większy.

Po prawie półgodzinnej walce podbieram suma. Trochę mi głupio, że wmawiałem Leszkowi karpia i jeszcze bardziej mi głupio, że mój kompan łowi taaakiego suma będąc pierwszy raz na rybach, podczas gdy ja nic nie zaciąłem. Zaczepiamy suma na agrafkę i wracamy do samochodu, gdzie mierzę zdobycz. Ryba ma 112 cm długości. Wagi, niestety, nie mamy, ale ryba waży na pewno ponad 10 kg. Leszek już nawet nie wspomina o powrocie. Dopytuje się za to, czy świt jest dobrą porą na ryby. Ba, sugeruje nawet wspólną nockę z wędkami. Od parkingu do wody mamy jakieś 3 m, rozstawiamy więc wędki, rozpalamy grilla (przy turystycznych parkingach bywają takie stacjonarne, dla przyjezdnych), wrzucamy na kratkę po steku i porcji żeberek. Do tego otwieramy plastikowy pojemnik z sałatą i butelczynę Jamesona (przyznaję, że to mój ulubiony napój). Cóż – prawie pełnia szczęścia. "Prawie", bo ja nie mam ryby. Trudno. Siedzimy tak do północy, brań nie ma, Jameson się skończył, pora iść spać. Wywalamy z Oldsa lodówkę turystyczną i inne duperele, ustawiamy to wszystko przy samochodzie i udajemy się na zasłużony wypoczynek.

W nocy się budzę. Mam wrażenie, że przy aucie ktoś się kręci. Wyglądam przez okno - nikogo nie ma, widzę tylko jakieś białe plamy na parkingu. Niemożliwe, żebym po 0,75 litra Jamesona na dwóch widział białe myszki, więc spokojnie idę z powrotem spać. Budzę się o świcie, wychodzę z samochodu i co widzę? Plastykowe talerzyki walają się po całym parkingu, lodówka turystyczna zamykana na klips - otwarta, termos z kawą przewrócony. Pojemniki z plastyku (takie, jak do mikrofali) – pootwierane, wszystko wyżarte, nawet puszka tuńczyka rozerwana i wylizana. Na cały dzień zostaje nam kawa i to gorzka, bo cukier też zniknął. Wygląda to na robotę szopów praczy. Cukier pewnie zeżarły na początku, dlatego kawy nie wypiły - pewnie gorzkiej nie lubią. Wsiadam do samochodu i jadę na stację benzynową po jakiś prowiant. Leszek zostaje przy wędkach.

Gdy jesteśmy w trakcie śniadania, na wodzie zaczyna się coś dziać. Co chwilę rzuca się coś sporego, drapieżniki tłuką z intensywnością, jakiej jeszcze nie widziałem – trzy, cztery ataki na minutę. Żywcówki zarzucamy w wodę, ale przez cały okres żerowania nie mamy brania. Jedna z atakujących ryb w pogoni za drobnicą wypada na piasek w odległości 10 – 12 m od nas. Okazuje się, że to spory sandacz. Ryba kilka razy rzuca się na brzegu i wraca do wody. Ten rybi atak trwał może 20 – 30 minut, po czym wszystko ucichło. Spokojna woda, żadnych oznak życia. Może trzeba było chwycić za spinningi?

W pewnym momencie widzę, że spławik mojej żywcówki gdzieś zniknął. Adrenalina od razu skacze w górę. Zacinam i po pięciu minutach walki mam coś, czego nigdy wcześniej nie spotkałem. Podobne to do naszej belony, którą tylko znam z obrazków. Ma 108 cm i w dziobie multum ostrych ząbków. Co najciekawsze - hak nie jest wbity. Wisi z boku dzioba. Rybę wyholowałem dzięki temu, że wolframowy przypon owinął kilkukrotnie jej dziób.
Śluzowy, do którego poszliśmy zapytać się co to jest, powiedział, że jest to "longnose garr" i nieczęsto trafia na wędkę. Chciałem garra wypatroszyć. Wyjąłem nóż, ale śluzowy powiedział, że do przecięcia tej ryby potrzebna jest piła elektryczna, gdyż nie ma ona łuski tylko pancerz. Śluzowy określił moją zdobycz jako "Abrams tank". Nie, nie będę podskakiwał z nożem. Garr wrócił do wody. Później przeczytałem gdzieś, że rodzina garrów jest takim reliktem wśród ryb, jak wśród gadów krokodyle. Zresztą, mają podobne pancerze.
Nigdy więcej już garra nie złowiłem, za to uwędzony sum smakował zdecydowanie lepiej niż węgorz, czy łosoś.

Sacha







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=146