Biesiada ''Oczków 2006''
Data: 07-11-2006 o godz. 21:15:00
Temat: Pogawędkowe imprezy


W pogardzie mając mrozu szpony tnące wdarliśmy się na Żywca sfalowaną wodę...



Zacznijmy jednak od początku. Czwartek, godzina dwudziesta, na peronie w Żyrardowie meldują się objuczeni jak wielbłądy prawdziwi twardziele. Twardziele przez wielkie 'T'. Torque i Wichura gotowi na wielka przygodę. Pakujemy się do auta i niczym trzej muszkieterowie, z wędkami zamiast szpad, ruszyliśmy na podbój śląskich oceanów.

Droga minęła nam na obmyślaniu taktyki na najbliższe dni. Gdzie i na co łowić, jakie kolory powinny być najskuteczniejsze. Do rybaczówki "U Rybaka" dojechaliśmy przed północą. Jezioro lekko falowało głaskane zimnym wiatrem. Na brzegach, w księżycowej poświacie skrzył się śnieg. Kładliśmy się spać z nadzieją na wielkie ryby, jedynie ta pełnia budziła we mnie niepokój, że sandacze mogą jednak nie gryźć. O siódmej rano, nie bacząc na mróz i leżący dookoła pierwszy śnieg, spuszczaliśmy nasze pływadło na wodę.

Gotowi na wielkie łowy, trzej zapaleńcy przedzierali się na wytypowane wcześniej łowiska. Coraz silniejszy wiatr i coraz ciemniejsze chmury zwiastowały załamanie pogody. Zgrabiałymi z zimna rękoma posyłaliśmy do wody coraz to nowsze wabiki, Te sprawdzone i te, które jeszcze nigdy nie widziały wody. Nic jednak nie było w stanie zmusić mętnookich do żerowania.

Koło dziesiątej wiatr trochę ustał, między ciężkimi jak ołów chmurami przebłyskiwały radośnie błękitne skrawki nieba. Postanowiliśmy popłynąć pod zaporę. Płynęliśmy z lekką obawą, czy aby aura zaraz się nie zmieni, jednak legenda pudzianowego miejsca przyciągała nas silniej niż odpychał strach przed sztormem.

Pierwszych kilka rzutów i zameldował się na moim zestawie niewielki sandaczyk. Obudził się w nas przyćmiony instynkt myśliwych. Skupieni jak tygrysy na polowaniu, wpatrywaliśmy się w szczytówki naszych wędek, oczekując na najdelikatniejsze choćby pstryknięcie. Czas mijał jak zaczarowany, sandacze jednak nie brały. O błękicie nieba zdążyliśmy też zapomnieć. Coraz silniejszy wiatr i pierwsze płatki śniegu wygoniły nas z pod zapory. Robiło się coraz zimniej i zimniej, a ryb jak nie było, tak nie było. Zarządziliśmy odwrót. Wracając stanęliśmy jeszcze na chwilę na namierzonym wcześniej garbie. Po kilku minutach poczułem pstryknięcie, zaciąłem i znów poczułem rybę na końcu zestawu. Walczyła niczym duży okoń, niestety przy burcie okazała się być niewymiarowym szczupakiem. Wracamy...

Na przystani jest już Zamker z Jjjanem. Witamy się, jemy obiad i znów wypływamy. Teraz już nie jedna, a trzy łodzie błądzą po lodowatej wodzie jeziora Żywieckiego w poszukiwaniu ryb. Nas trzech, Zamker z Jjjanem, a na trzeciej łajbie Bulet z Jackiem_dsw.


Foto: Torque

Pogoda psuje się z każda minutą - jest zimno, wietrznie i bezrybnie.

Tylko Marek ratuje honor naszej ekipy i wyciąga miarowego sandaczyka. Kilka minut wcześniej na wędce Bulleta melduje się szczupak, jednak też niewielki. Powoli zaczyna zmierzchać. Z gór zaczęła schodzić mgła, tak nam się przynajmniej wydawało. Dopóki nie wchłonęła nas. Mgła okazała się śnieżną nawałnicą. Nie było widać nic i próbując się przestawić straciliśmy orientację. Gdyby nie echosonda pewnie pływalibyśmy przez dobre pół godziny w kółko, szukając drogi powrotnej. Udało nam się jednak namierzyć stok i zakotwiczyć łódź. Jednak dziesiątki rzutów nie przynosiły upragnionego brania. Zziębnięty Wichura wtulił się w dziób naszej łajby i rozmarzył. Snuł opowieść o gorących ladach i pięknie opalonych Łajkikankach. Zrobiło się jakoś cieplej... Wieczorem dojechał Tiur i Sandalista. Biesiada zaczęła się na dobre.


Foto: Torque

Przyjeżdżali kolejni biesiadnicy, rozmów i opowieści nie było końca. Rano znów wyruszyliśmy na łowy. Pogoda i tym razem nie rozpieszczała. Do czternastej jedynie Marek wydłubał miarowego sandacza, drugiego i ostatniego miarowego na biesiadzie. Nawet pogawędkowy mistrz w łowieniu sandaczy - Jawor - nie przechytrzył żadnego z nich. Po południu część biesiadników pojechało na mecz.


Foto: Torque


Foto: Torque

Ten jednak z powodu brzydkiej pogody nie odbył się. W tym czasie szukałem ryb w potwornym wietrze i deszczu ze śniegiem. Sandalista pojechał pod zaporę autem, by tam z brzegu szukać szczęścia. Jacek z Bulletem w malutkiej łódce popłynęli w jego strony. Przeraźliwie silny wiatr i ogromne fale zmusiły ich do zostawienia łodzi w przystani przy zaporze i powrót z Sandalistą samochodem. Wieczorem znów biesiadowaliśmy do późnej nocy. Podczas nocnej narady postanowiliśmy odpuścić żywieckim sandaczom i poszukać ich na wodach Jawora. W niedzielę spakowaliśmy się i ruszyliśmy na podbój nowych łowisk. Wiało jeszcze mocniej, a zimny deszcz i wilgoć wciskały się w każda dziurę w ubraniu. Wrażeń było nam jednak mało. Postanowiliśmy wybrać się na malownicze żwirownie, by tam z jednej z wysp przechytrzyć drapieżne giganty. Pomysł okazał się trudniejszy do zrealizowania niż mogliśmy to sobie wyobrazić. Wiatr i wysokie fale nie pozwalały nam odbić pływadełkiem od brzegu.

I wtedy wpadliśmy na genialny pomył. Wystarczyło rzucić na tyle daleko, żeby zaczepić się przynętą o przeciwległy brzeg i podciągnąć się na plecionce. To okazało się jednak równie trudne ze względu na silny wiatr. Gdy w końcu się udało, po kolei przepływaliśmy na wyspę, żeby w strugach lodowatego deszczu, smagani potwornie silnym wiatrem, próbować złowić ryby. Woda wciskała się nam dosłownie wszędzie. Przeraźliwie zimne krople smagały nasze twarze i dłonie, potęgując uczucie zimna i wilgoci.

Gdy mieliśmy już dość ulewy, wiatru i przeszywającego do szpiku zimna zarządziliśmy odwrót. Zmarznięci, ale szczęśliwi wracaliśmy do domu, snując już plany kolejnych wyjazdów. Muszę tu jeszcze podziękować wszystkim za przybycie, ekipie jastrzębskiej za organizację i wszystkim biesiadnikom za wspaniałą atmosferę - dzięki.

P.S. Przeogromne podziękowania dla Jawora za niezapomnianą i pełna wrażeń wyprawę na sandacze...

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1454