Z notesu niedoszłego pstrągarza
Data: 26-10-2006 o godz. 22:25:00
Temat: Bajania i gawędy


Wszyscy wędkarze mają chyba w życiu taki moment, że pragną spróbować czegoś innego, jakiejś odmiany od „codziennego” stylu, czy sposobu wędkowania. Niektórym zmiana wychodzi na dobre, innym zostają tylko ciekawe obserwacje. Opiszę Wam jedną z moich prób przekonania się do łowienia pstrągów w maleńkich rzeczkach. Tekst ten jest również dla tych, którzy już dziś tęsknią do wiosny.



Dzień pierwszy, odsłona pierwsza

Mrok nocy rozświetlały tylko pobladłe światła latarni ulicznych, kiedy ruszamy powoli w nieznane. Za miastem widać pierwsze oznaki nadchodzącego dnia, daleko na wschodzie niebo traci swój głęboki granatowy kolor. Po czterdziestu minutach docieramy na miejsce. Wioska pogrążona we śnie wita nas tylko ujadaniem podwórkowych stróżów. Trzy stopnie na minusie przypominają o ciepłej odzieży. Pierwsze nieśmiałe kroki, chrzęszczący pod nogami stary, zeszłoroczny dywan z traw. Tu i ówdzie zalegają brudne płaty zleżałego śniegu. Widok na dolinkę zasłania szczelnie szpaler z nagich jeszcze krzaków i drzew. Podchodzę bliżej i wreszcie ją widzę. Mocno meandruje, tworząc wyrwy w brzegu lub odkładając materiał niesiony przez siebie. Nie jest wielka, lecz myliłby się ten, kto sądziłby, że można przejść na drugą stronę. Grunt zapada się pod nogami przy każdej próbie bliskiego podejścia czy brodzenia. W miejscach pomiędzy zakolami widać położone krzaki i wyschnięte stare trawy przykryte burym osadem, które wyglądają jakby ktoś celowo je poukładał, jest też sporo śmieci w rodzaju puszek i butelek. To świadectwo wielkiej siły maleńkiej rzeki. Kilka dni wcześniej szła tędy woda powodziowa. Słońce coraz wyżej na niebie, widać oznaki ocieplenia. Pod nogami zamiast chrzęstu słychać cichutkie mlaskanie. Błoto ogrzane budzi się do życia. Ptaki dawno już rozpoczęły swe trele, które z każdą chwilą przybierają na sile. Dzięcioł stuka w pień mało mu głowa nie odpadnie, opodal stadko kuropatw z furkotem ląduje na łączce w nadziei na śniadanie.

Banan pięknie zamiata ogonem, w czystej wodzie jest widoczny z daleka. Obławiam metodycznie. Dołek po dołku, zakręt po zakręcie. Krótki rzut, wypuszczenie banana z prądem na zadaną odległość, przytrzymanie, skrócenie linki i znów przytrzymanie. Raz czy dwa razy łapie zaczep. W tak płytkiej wodzie wobler schodzi szybko do dna i chwilami szoruje po nim, podnosząc obłoczki piasku lub mułu.

Po pewnym czasie dochodzę do miejsca gdzie rzeczka rozszerza się tworząc coś w rodzaju mini stawu, by po chwili, w szalonym pędzie uciec przez lejkowate ujście dalej ku widocznemu skupisku drzew. W leju smętnie kołyszą się poruszane szybkim prądem patyki. Przysiadam na zwalonym pniu i zapalam papierosa. Przed oczami mam inną rzekę wiele lat temu. Dzisiejszy dzień, to jakby powrót do starych czasów. I tak jak wtedy, także dziś nie mam przekonania do takich miejsc i metod. Brak możliwości ukrycia się na tle zieleni, woda prześwietlona do dna, mała głębokość wszystko to sprawia, że z każdym kolejnym krokiem mam coraz bardziej dosyć tego wypadu. No i przede wszystkim pustka. Pustynia, żadnych oznak życia w wodzie.

Zbieram się do powrotu na miejsce startu, układam woblery do pudełek i po wyjściu na suchy grunt ruszam w kierunku widocznej polnej drogi. Po drodze mijam miejsce kolejnego dramatu. Nieustanna walka życia ze śmiercią. Na błotnistym pagórku widać rozwiane jasne pierze. Wokół sporo śladów drobnych łapek zakończonych ostrymi pazurami. To trop kuny. Miała tu swoją ucztę. I wtedy właśnie odchodzi ode mnie rozczarowanie. Ryb wprawdzie nie ma, ale gdzie indziej można zobaczyć tyle ciekawych rzeczy. Ślady kuny i wcześniej widziane głęboko wyryte tropy dzików, mnóstwo fajnych ptaków. Budzące się do życia płazy. Pierwsze nieśmiało wyglądające pędy świeżej trawy.
Z ulgą pakuje się do samochodu, reszta ekipy już idzie w kierunku auta. Zaraz pochyleni nad mapą planujemy zmianę miejsca, bo do powrotu nikomu się nie spieszy.

Dzień pierwszy, odsłona druga

Z ruchliwej dwupasmowej drogi skręcamy w wąziutką asfaltową wstążkę, prowadzącą przez miejscowość. Po kilkuset metrach parkujemy na piaszczystym pagórku. W dół ku rzeczce rozciągają się metalowe siatki i inne płoty, znak dzisiejszych czasów - wszechobecne działki. Wąską ścieżką przez zalane łąki docieram do rzeczki w miejscu drewnianej kładki. Rzeczka na tym odcinku jest wyraźnie szersza i głębsza. Jest tu też więcej terenów podmokłych i bagiennych. Kiedy zastanawiam się nad wyborem przynęty nad moją głową przelatują w szyku trzy żurawie. Cud natury. Nigdy nie widziałem z tak bliska żurawia. Idąc w górę rzeczki obławiam kilka naturalnych lub sztucznych przegród i progów, wykonanych głównie z powalonych drzew i gałęzi. Kawałek dalej za zakrętem rzeczkę przegradza wał zrobiony z gałęzi, krzaka oraz powalonego dosyć dużego drzewa - pomiędzy nimi woda ma wyraźnie inny kolor. To głęboka jama o szerokości 2 metrów. Na wypłyceniu przy wyjściu z jamy zauważyłem jakiś ruch, więc ostrożnie skradając się podchodzę coraz bliżej. Słońce prześwietla wodę aż do dna, które jest widoczne jeszcze na pół metra przed krzakami. Na płyciźnie baraszkuje stadko około 10 sztuk maleńkich „igiełek”. W pewnej chwili z cienia wystrzelił niewielki podłużny kształt. Baraszkujące towarzystwo w mig się zebrało i w panice pierzchło na boki, by ukradkiem czmychnąć ku zbawiennemu nawisowi brzegowemu.

W mgnieniu oka zapanował zupełny spokój tak, jakby nic się nie wydarzyło. Znikły maleńkie „igiełki”, rozpłynął się niewielki kropkowany cień. Patrząc na to widowisko w jednej chwili przeleciała mi myśl, że wiele bym dał, by oglądać to ciągle, za każdym zakrętem, każdym powalonym drzewem. Jakiś czas jeszcze przebijałem się ostrożnie przez nadbrzeżne krzaki i taplałem po kolana w zdradliwym błocku, lecz nastrój już uleciał, powietrze ze mnie zeszło i coraz bardziej miałem dość beznadziejnego orania pustej rzeczki. Postanowiłem wrócić do samochodu.

Było jeszcze dość wcześnie i wiedziałem, że moja „drużyna” nieprędko pojawi się przy samochodzie, mimo to szybko wyskoczyłem z woderów, zrzuciłem kurtkę i korzystając z dobrodziejstwa słońca postanowiłem uciąć sobie małą drzemkę. Nagrzane słońcem auto stojące na uboczu zdawało się mnie zachęcać do tej decyzji. Po chwili siedziałem wygodnie i z zamkniętymi oczami, delektowałem się ciszą i świeżym powietrzem wpadającym przez uchylone okno. Coraz głębiej zapadałem się w otchłań. Nie wiem ile to trwało, ale skutecznie pozwoliło mi zregenerować siły, przemyśleć parę spraw i złapać trochę spokoju i nacieszyć się pierwszym tego roku ciepłem.

Z drzemki wyrwało mnie dalekie ujadanie psa. Rozejrzałem się wokoło szukając wzrokiem źródła niepokoju czworonoga. Przy ścieżce w kierunku auta brnęła moja ekipa po radośnie mlaskającym pod woderami błocku. Choć nikt nic nie złowił tego dnia, to wszyscy cieszyli się z pierwszej „ciepłej” wyprawy tej wiosny.

Granatowy







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1448