''Moje ulubione łowisko'' - Warszawska Wisła - Moja Rzeka
Data: 16-10-2006 o godz. 00:00:00
Temat: Tu łowię


Warszawska Wisła. Kilkanaście kilometrów rzeki spiętej mostami i ściśniętej ulicami. Uregulowanej ostrogami i opaskami. Kilkanaście kilometrów skrajności. Skrajności, bo z jednej strony Wisła w Warszawie jest jednym z najciekawszych łowisk jakie dane było mi poznać. Z drugiej strony nie brakuje tu odgłosów miasta, zaśmieconych brzegów, czy spływających do rzeki zanieczyszczeń.



Nie będzie to typowy opis łowiska. Mogę napisać, że przy tej główce czają się kapitalne klenie, tam biegnie rynna, gdzie zawsze można liczyć na pięknego leszcza, a pod konkretnym mostem siedzą wspaniałe brzany. Nie zrobię tego z dwóch powodów. Po pierwsze zdradzę jedynie, że do większości moich łowisk bez kłopotu dojechać można komunikacja miejską. Po drugie nie chcę odbierać Czytelnikom satysfakcji z własnoręcznie wypracowanych sukcesów. A o te naprawdę nie jest trudno. Wisła jest jedynym znanym mi na Mazowszu miejscem, gdzie łowiąc zawsze czuję tę iskrę nadziei. Gdzie po prostu wiem, że w każdej chwili zdarzyć może się wszystko. Mimo sporej presji wędkarskiej na warszawskim odcinku Królowej polskich rzek ryby mają się całkiem nieźle. W każdej chwili siąść może na kiju ryba na miarę złotego medalu, albo nawet rekordu Polski. W wodzie żyją m.in. leszcze, brzany, jazie, klenie. Na całym brzegu Wisły dominuje ciężka grutnówka i tradycyjna przystawka. Wiosną często biorą głównie krąpie, ale wiślane krąpie to często okazy powyżej 30 cm i większe. Spinningiści mogą spotkać się z sandaczem, szczupakiem, boleniem. Właśnie teraz jest największa szansa złowienia dużego drapieżnika.

Kiedy ponad rok temu rozpoczęła się moja przygoda z warszawska Wisłą miałem szczęście. Trafiłem na fantastyczne łowisko obfitujące w dorodne leszcze. Zaczynałem łowienie przed szóstą rano, kończyłem około godziny dziewiątej. Łowiłem najprościej jak się dało – ciężki feeder i mocny teleskop zaopatrzony w niewielki dzwoneczek na szczytówce, obciążenie między 80 a 120 gram na żyłce 0,22 – 0,28 mm, przypon 0,14 – 0,18 mm i haczyki nr 8 – 12. Z przynęt stosowałem białe i czerwone robaki, a najzwyklejszą firmową zanętę doprawiałem „Brasemem” Marcela van den Eyende i uatrakcyjniałem pinkami.

Najczęściej w trakcie takiego poranka udawało mi się złowić po kilka leszczy, wśród których praktycznie nie było ryb mniejszych niż kilogram. Przynajmniej drugie tyle ryb zostawało w wodzie, często wraz z zestawami, bo zaczepów tutaj nie brakuje. Ozdobą zeszłego sezonu stały się moja pierwsza w życiu ponadkilogramowa brzana i prawie czterdziestocentymetrowa certa.

Sezon 2005 był wspaniały. Prawie każdy wypad nad Wisłę przynosił mi ładną rybę. Moja narzeczona przyjeżdżała nad wodę specjalnie, by robić mi zdjęcia na pamiątkę moich połowów. Praktycznie wszystkie złowione ryby wracały z powrotem do wody. Nad Wisłę jeździłem w każdej wolnej chwili. Potrafiłem być nad rzeką nawet cztery razy w tygodniu. W ciągu kilku tygodni lata 2005 na dobre wsiąkłem w to łowisko. Poczułem jego smak i klimat. Tego nie da się zobaczyć z mostu, czy ze spacerowego bulwaru. Trzeba ujrzeć wyłaniające się znad praskiego brzegu słońce. Zauważyć, jak malowniczo wygląda Starówka pod koniec dnia. Trzeba zejść do miejsca, w którym woda styka się z lądem. Na prawej, dzikiej stronie Wisły można zapomnieć, że jest się w centrum stolicy. Znam miejsca gdzie zamiast samochodów słyszę drące się ptaki. Czuć zapach drzew i wilgotnej od rosy trawy.

To za to uwielbiam moją Wisłę. Za tok że pół godziny po wyjściu z domu mam możliwość znaleźć się w innym świecie – świecie rzeki. Wystarczy naprawdę niewiele, by choć na godzinę, dwie wyrwać się nad wodę i odpocząć. Bo naprawdę zamiast oglądać telewizyjne seriale wolę patrzeć na wodę i ptaki. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć bobra. Nawet w miejscu gdzie zupełnie nie spodziewalibyście się go ujrzeć.

Nieraz irytował mnie wiślany piasek, który wdziera się praktycznie wszędzie – do wędkarskiego pokrowca, kieszeni, czy nawet pudełeczka z haczykami. Nie zawsze ryby chciały brać i bywało, że spędzałem nad rzeką cały dzień, łowiąc małe leszczyki. Jednak zawsze jest coś co daje nadzieje na wielką rybę i pozwala, a może każe znów jechać nad Wisłę

Dla mnie warszawska Wisła to także ludzie spotykani nad wodą. Wiślani wędkarze wrośnięci na zawsze w krajobraz wielkiego miasta. Najczęściej emeryci, często zaawansowani wiekowo renciści. Nie można się dziwić, że złowiona ryba stanowi podstawę domowego obiadu. Bo jak tu żyć, gdy ma się kilkaset złotych na osobę. Bo opłaty, bo leki, a i wnuczkom trzeba coś kupić, gdy przyjadą w odwiedziny. Toteż sprzęt często najtańszy z możliwych. Dominują długie na pięć metrów bazarowe teleskopy. Czasem ujrzeć można perełkę godną wędkarskiego muzeum – wciąż służącego Rilex Rexa, czy kołowrotek ABU, który był wspaniałym prezentem z okazji ileśdziesiątych urodzin. To właśnie ci wędkarze są największą skarbnicą wiedzy o rzece i zwyczajach jej mieszkańców – moimi mistrzami.

Zawsze byłem typem wędkarza samotnika, ale właśnie nad Wisłą nauczyłem się rozmawiać z ludźmi. Naprawdę warto było podejść, pogadać nie tylko o rzece i rybach, ale też o codziennych problemach, zwichrowanej polityce, albo pomóc donieść wędkarskie graty do tramwaju. Przy okazji ujrzałem dziewięćdziesięciocentymetrowego sandacza i podbierałem czterokilogramową brzanę. To właśnie od wiślanych wędkarzy, często znanych mi jedynie z widzenia, lub co najwyżej z imienia tak wiele dowiedziałem się o rybach. O brzanach na ser, o najskuteczniejszych gumach na wiślane szczupaki, czy o sandaczowej żywcówce. To oni pokazali mi jak powinien wyglądać spławik idealny do wiślanej przystawki. Zawsze skrzętnie korzystałem z tych wszystkich rad i dzięki nim udawało się ustanowić kilka osobistych rekordów.

Mijający sezon nie był dobry. Pojeździłem trochę nad Wisłę w kwietniu i maju. Poświęciłem jej długi czerwcowy weekend. Owszem złowiłem kilka pokaźnych krąpi, jakich nie spotykałem na innych łowiskach. Zaciąłem dorodnego szczupaka, który wypiął się z haka zanim dosięgneła go moja ręka. Już prawie był mój. Jednak zamiast pięknych, szerokich leszczy brały mi co najwyżej półkilogramowe. Brzany czy sandacza nawet nie widziałem, nie mówiąc już o złowieniu. Spotykani nad wodą wędkarze, ci którzy rok wcześniej na moich oczach holowali rybie potwory, tylko rozkładali ręce. Ryby poznikały, albo jak to określił siwy wędkarz spotykany przez mnie poniżej Portu Czerniakowskiego, potopiły się.

Teraz jeszcze próbuję, bo sezon nadal trwa. Co kilka dni staję z ciężkim spinningiem na praskim brzegu, zrywam kolejne przynęty i czekam, aż na końcu żyłki znów poczuję wiślanego przeciwnika – godnego wspaniałej walki, efektownej fotografii i któremu naturalnie podaruję wolność. Wiem, że wcześniej, czy później nastąpi to upragnione branie. Bo w obecnych czasach chyba tylko nad Wisłą może zdarzyć się wszystko – naprawdę.

Paweł Daniec "Anguiler83"



Tekst konkursowy. Opublikowany bez korekty, w formie nadesłanej przez Autora. Redakcja.



Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1432