W przeddzień VI Zlotu Pogawędek Wędkarskich nad Zalewem Zegrzyńskim, przypominamy wszystkim jaka atmosfera i wydarzenia towarzyszyły II Zlotowi w Kalejtach, półtora roku temu. Spotkanie relacjonował wówczas TJ na stronach WCWI. Pogawędki bowiem nie miały jeszcze swoich. - przyp. Redakcji
Miło mi zakomunikować, że doszło do skutku długo wyczekiwane spotkanie wędkujących czatowców, skupionych wokół najprężniej działającego polskiego chata - "Pogawędek Wędkarskich".
Zamiast Prologu
Skoro („ ... na kogo wypadnie, na tego bęc.”) poczułem się
w obowiązku zrelacjonować wypadki i przebieg zlotu, muszę zaznaczyć, że umieszczony poniżej tekst nijak ma się do zachowania reporterskiej
zasady 4 x Z, (pewnie takich nie ma!), czyli Zobaczyć, Zapamiętać, Zapisać i
... Zamieścić (ha, mam podejrzenia o inne tłumaczenia tego ostatniego :). Wyjaśniając,
nie wszystko byłem w stanie zobaczyć, już nie wspomnę o zapisywaniu, notatek
nie robiłem, a zamieszczam w 2 tygodnie po fakcie. Nie będzie to też relacja
obiektywna, bo brałem w niej udział jako "partycypant" i nieraz trudno
było ujść z życiem, a co dopiero cokolwiek zarejestrować! A jeśli już zadajecie
sobie pytanie ...cóż oni tam wyprawiali... , znaczy się, że poziomu ciekawości
wystarczy Wam do końca relacji, na co liczę. Na wstępie muszę także poinformować,
że w sprawach wszelakich roszczeń osobowych i ewentualnych mordobić na mojej
nieskromnej osobie zażaleń nie przyjmuje ;-)
* * *
Zlot "wędkarskich pogawędkowiczów" odbywał się
w dniach 14-16 września i był historycznie drugim od czasu istnienia czata (pierwszy
– kameralny odbył się w Zakopanym w grudniu i wzięło w nim udział 4 czatowców
– stosowana relacja ukazała się w WW 2/2001), za to pierwszym "na wodzie",
czyli gadu-gadu, a połowić trzeba!
Miejsce zostało wybrane i sprawdzone wcześniej przez głównego
organizatora, Esoxa (Artur Gąsiorkiewicz, root chata) i zlokalizowane na głębokim
zad ... , znaczy się przygraniczu Polski w okolicach Augustowa, na terenie rezerwatu
przyrody jeziora Kalejty (na mapach również jako Długie). Zarówno szczegółowy
opis jeziora z danymi i batygrafem, jak i charakterystykę rybacko-wędkarską
łowiska znaleźć można pod http://www.kalejty.gt.pl
Nasza ekipa stacjonowała w gospodarstwie agroturystycznym,
którego właściciel jednocześnie jest dzierżawcą jeziora.
Udział w zlocie zadeklarowało kilkanaście osób, z czego faktycznie "peleton" utworzyli (pisownia
oryginalna z czata): artur vel ... (Artur Kiersnowski i zmiana nicka – patrz dalej), Bobo
(Robert Kołodziejczyk), Esox, januszpozn (Janusz Faligowski), marek_b (Marek Bąk), Monk (Maciej
Wróblewski), TJ (Robert Popiołek), wlodek (Włodzimierz Mroziński) i osoby spoza czata, ale
mam nadzieje z fanklubu: Adam i Piotr, a także członkowie rodzin i ekip technicznych :). Naturalnie
już na miejscu okazało się, że akredytacja "Dream Teamu" pogawędkowego w takiej liczbie to
nasz sukces, szacując grono stałych uczestników czata na ok. 20 osób, choć nie precedens (vide:
spotkania klubu Wędkujących Internautów zgromadzonych wokół RO).
I etap, czyli „Wielka Pardubicka” po augustowsku
Dojazd do linii startu był dosyć złożony z racji na jej położenie,
ale naturalnie zaprawieni w bojach członkowie grupy poznańskiej (mieli najdalej)
i warszawskiej nie mieli kłopotu - raz, z powodów dziennej jazdy, dwa, z powodu
wrodzonej intuicji. Niestety (bo jakże inaczej) ja - wyjeżdżając już wieczorem
w pierwszym dniu zlotu, mając po drodze ze dwa oberwania chmury i takie tam
- dotarłem do punktu kontrolnego (Przewięź k/Augustowa) nieco wyciorany, choć
nie pozbawiony ducha walki. Rychło okazało się, że również naturalnie lub sztucznie
umieszczone punkty orientacyjne na leśnej drodze dojazdowej były w zmowie z
trolami rezerwatowymi, bo albo ich nie było widać w snopie świateł drogowych
mojego środka transportu, albo stały nie po tej stronie jakby to z mapy miało
wynikać. Po wykonaniu rundy honorowej (ok. 5 km) po rezerwatowych duktach, lekkim
załamaniu nerwowym, urwaniu tłumika i nieudanej próbie jasnowidzenia, udałem
się na poszukiwanie zasięgu telefonu komórkowego (operatora z przyzwoitości
pominę...).
Na szczęście, miejsce takowe się znalazło i cały radosny
otrzymałem potwierdzenie o wyjeździe znajdującej się już na miejscu ekipy ratunkowej.
W oczekiwaniu na jej przybycie miałem unikać wilków i co jakiś czas naciskać
klakson, choć to ostatnie było śmiechem witane ze strony puszczańskich drzew
(a było sobie kupić TIR-a!). Po ok. pół godziny podchodów w stylu Camel-Trophy
z ekipą ratunkową spotkałem się na rozstajach, a że byłem mocno spóźniony i
bankiet inauguracyjny już wydawano, więc powitań specjalnie nie było, tylko
krótka komenda "załoga, za mną!", co wobec wizji pozostania w lesie
na partyjce pokera z niedźwiedziami - skrupulatnie uczyniłem. Jechania było
trochę, choć, jak się okazało, wina zagubienia była oczywiście moja, bo po drodze
punkty z mapy się znalazły i bramy po tej stronie co trzeba; cóż to moja wrodzona
nadinterpretacja widziała ją gdzie indziej (a może były dwie bramy?!). Ważne,
że wjechaliśmy na podwórko i zaczęło się ... .
II etap, czyli "who is who"
lub "daj mi swoje CV, a powiem
Ci kim jesteś".
Dopasowanie facjaty do czatowego nicka jest zawsze intrygującym
zajęciem, ba nawet miłym (niestety za wyjątkiem porannego golenia i spoglądania
na swoją poranną gębę), tym bardziej, że byłem ostatni i miało to się odbyć
przy blasku inauguracyjnego ogniska. Skład ekipy, która mnie cywilizacji z lasu
przywróciła wchodzili: Esox, Monk i wlodek - i ich naturalnie powitałem jako
pierwszych, choć do tzw. "misia" nie doszło (widać to kara za ułomność
moją w jeździe na orientację).
Przy ognisku siedzieli i w najlepsze rozprawiali: artur,
januszpozn, Piotrek i Bobo (choć ten nieco w cieniu, z racji moich obietnic
danych na czacie o wyczochraniu jego osoby, jeśli na zlot nie przyjedzie). Okazało
się, że już poznali się jak stare konie, mało tego, co niektórzy zdążyli opowiedzieć
historie swojego malowniczego życia (ja dowiedziałem się z dziennym opóźnieniem,
ale za to z rewelacjami!), więc komunikacja była swobodna, dodatkowo podsycana
ogniskową paszą, wszelakim przeglądem krajowego przemysłu browarnianego i co
jakiś czas zagrychą w postaci spadających z drzewa jabłek. Gwoździem programu
był jednak napój sprowadzony specjalnie na te okazję z dalekiego Mazowsza, Siuwaxem®
zwany, spożywany w ściśle określonych warunkach "dodawał nie tylko skrzydeł",
ale i humor wyostrzał, że już nie wspomnę o innych zmysłach.
Wracając do poznanych właścicieli facjat, mogę jedynie powiedzieć
(i to chyba nie tylko moje wrażenie), że ekipa spasowała mi się maksymalnie,
bo nie dość, że znaliśmy się od ponad pół roku z czata, to jakoś sposób naszych
pogawędek narzucał wyobrażenie nie tylko o osobowości, ale o dziwo o wyglądzie
(kto chce, niech sobie wyobraża co zechce). Najważniejszą informacją wieczora,
było jednak to, że ryba w wodzie jest! W ciągu dnia Gospodarz jeziora wyciągnął
pozastawiane sieci i okazało się, że obiecujące co nieco się w nich merda. Zresztą
fakt sprawiania tychże przez Gospodarza i pomagającego mu Esoxa (podejrzenie
sabotażu?!) został przez chłopaków złapany w kadr.
Z wędkarskich zmagań, które, a jakże, miały miejsce zaraz
po wcześniejszym dotarciu ekipy warszawskiej, Monk wyciągnął szczupaka, ciut
poniżej wymiaru i była to oficjalnie pierwsza ryba zlotu!
Burzliwy od wrażeń dzień i nie gorszy wieczór zakończyliśmy
dobrze po północy, rozchodząc się do pokojów gościnnych (przy okazji: skromnie,
ale schludnie wyposażonych, dodatkowo na piętrach: koedukacyjne łazienki i WC
oraz przestronna kuchnia z jadalnią), życzyliśmy sobie doskonałej pogody i mistrzowskich
wyników z rana. No, były jeszcze nocne Polaków rozmowy, ale w zgodzie z zachowaniem
prywatności, pisać o tym nie będę.
III etap, czyli baba z wozu, kwiecień plecień,
a pogody jak nie było, tak
nie ma
Sobotni poranek rozpoczęli wszyscy dosyć indywidualnie, w
każdym razie artur ledwo oczy otworzył zabrał się za składanie sprzętu, którego
mnogości mogą pozazdrościć kolekcjonerzy, ale hitem przygotowań było zmontowanie
spinningu z ogromnym okoniopodobnym jerkiem przypominającym raczej porządny
ogłuszacz, niż atrakcyjną na tym łowisku przynętę, ale kto wie, czyli jak bąknął
na moja niestosowaną uwagę artur - a nóż, widelec...
Jak się można było spodziewać... lało równo. Prawie gotowi
byliśmy ok. 9.00, ale w taką pogodę nawet psa by nie wygnał, a co dopiero...
No, polazł Monk (ten to ma zdrowie!). Wiernie mu kibicowaliśmy z balkonu naszego
pokoju (w międzyczasie doszedł wlodek i Esox), kiedy to pozapinany pod nos w
gumowanym płaszczu, zdążał do przystani na wezwanie odwiecznego prawa natury
- wygrania zlotu (to żart naturalnie, pewnie kierował się innymi pobudkami,
np. potrzebą wzbogacenia fosforem śniadania). Wrócił w momencie, kiedy spożywaliśmy
kolejną dokładkę "owsianki jęczmiennej" i z tego, co odburkiwał, jasno
można było wnieść, że musi zadowolić się zawartością puszeczki. Humoru to nam
zresztą nie poprawiło, choć pocieszającym było, że tuż za wyspą, znajdującą
się praktycznie 50 m od przystani, widział atak szczupaka. Długo nie trzeba
było namawiać artura, bo pęd po wynik był u niego większy niż u olimpijczyka...
Na podobieństwo rybaków z Helu, łowiących na kutrze przy
5 i sążnistym deszczu lub bardziej na wzór żółwi Ninja poubierani, wtarabaniliśmy
się do łódki (i tu uwaga: łódek do dyspozycji mieliśmy, ile chcieć, były to
dość tradycyjne i dość przechodzone mazurskie denki, mające tę zaletę, że były
przestronne i pływały lekko, ale z racji niskich burt i przy braku wprawy można
było bardzo efektownie, w stylu co najmniej Jacka Wszoły flopować do wody.
Z racji tego, że jako napływowy Warmiak pojęcie jako takie
o rzemiośle wachlowania posiadałem, byłem wiosłowym, a artur miał wypatrywać
miejscówki monkowego szczupaka. Zanim dotarliśmy na miejsce, z ronda kapelusza
wylałem dobre wiadro wody, bo deszcz choć nieduży, ale był za to upierdliwy
i jednostajnie, gęsto padając, kazał mi się rozglądać za czymś, co by czerpak
przypominało i nie dało nam przedwcześnie do Wodnika Szuwarka na imprezę trafić
- po najzwyklejszym w świecie zatopieniu.
Szczupaka nie namierzyliśmy (może celowo Monk, zatarł ślady),
nie tylko przy wyspie, ale i 500, i 1000 m dalej, bo do obiadu za wyjątkiem
paru grzbietów karpików, spławiających się w odległym od gospodarstwa krańcu
jeziora, żadnego, nawet wzrokowego kontaktu z rybą konsumpcyjną nie mieliśmy.
Na koniec naszej przedpołudniowej wyprawy, udało mi się, o dziwo, na naturalnie
barwionego bullheada z Salmo, skusić okonia, którego rozmiar był nieco większy
od rozśmieszającego mnie cały czas, leżącego na dnie łódki arturowego jerka.
Założenie tej przynęty było raczej moim odruchem rozpaczy niż celowe, ale wierzcie
mi - na końcu żyłki zakładaliśmy wszystko, co teoretycznie powinno być skuteczne,
zresztą drugi raz na ten wobler nic się nie skusiło.
Na szczęście koło godz. 13.00 deszcz ustał, a nawet zamierzało
wyjść słońce, co naturalnie zostało odnotowane przez pozostawioną w gospodarstwie
resztę ekipy, powodując u niej ślepy pęd do wody. Gdzieś między szuwarami widzieliśmy
kilka łodzi i samotnego wlodka (razem z januszempozn nastawiali się na połowy
gruntowo-spławikowe w różnych odmianach, pozostali klasyczny spinner) przemykających
na z góry upatrzone pozycje.
Dobieranie osad wioślarskich odbyło się dzień wcześniej i
wynikało, czy to z wzajemnych upodobań, czy jak u mnie towarzystwa na kwaterze.
Jak sądzę, okazało się jednak nad wyraz trafne, co zaowocować miało w przyszłości
rewelacjami z życia łódkarzy, jak również modelowymi zdjęciami, jak to poniżej
z przodującą, stołeczną osadą, gdzie sternikiem był Monk (ten od lewej, bo wiadomo
z czego się cieszy ;), dobierający sobie w zależności od upodobań i pokonanego
dystansu Bobo lub Piotrka.
Po czterech godzinach biczowania, czas było wracać, ale pomimo
braku wyników, poznaliśmy wodę i teoretyczne miejscówki drapieżników. W ogóle
jezioro Kalejty okazało się bardzo malowniczą, położoną w całkowitym odludziu
wodą z doskonale rozwiniętą linią brzegową, licznymi zatokami i pasami przeróżnej
roślinności nad i podwodnej – w każdym razie rokowało nieźle.
Powracając, wymieniliśmy zdania z łowiącymi nieopodal Monkiem
i Bobem, którzy godzinną penetrację okolic wyspy określili słowami podpadającymi
cenzurze i razem wróciliśmy na obiad (na szczęście poprawił nam humory). Na
brzeg wyległa zgnuśniała i spragniona sensacyjnych wyników reszta bandy, ale
jakie mieli miny widać na zdjęciu (zresztą i my nietęgie, od lewej: Esox, artur,
ja i Bobo).
Po pozbieraniu klamotów z sążnistym "nu, pagadi, zajac"
zamierzaliśmy odegrać się na rybach po południu...
cd nastąpi wkrótce...
TJ