Przekonać żonę do wędkarstwa
Data: 12-09-2006 o godz. 22:10:00
Temat: Bajania i gawędy


Na pewno wielokrotnie niejeden z nas wysłuchiwał narzekania żony: „co znowu na ryby, ciebie wiecznie nie ma w domu” i tak dalej i tak dalej. Pewnego razu postanowiłem zabrać moją ślubną nad wodę, aby sama zobaczyła, jaka to atrakcja ciągnąc rybę na haku. Do wyjazdu przygotowałem się jak najlepiej potrafiłem…



Kupiłem dobrą zanętę na rzekę, sprawdziłem w kalendarzu brań, czy sprzyjają mi wszystkie gwiazdy i po przygotowaniu sprzętu zabrałem żonę na ryby. Wyjechaliśmy późnym niedzielnym porankiem, zaraz po śniadaniu i „wyszykowaniu się żony – porannej toalecie”. Wierzcie mi nie było szans wyjechać wcześniej. Oczywiście głównym elementem bagażu oprócz wędek był leżak do wygodnego przyglądania się łowieniu ryb. Jadąc nad wodę już w trakcie drogi przygotowywałem żonę na dużą rybę, gdyż wybrałem miejsce na odrze w którym wyciągałem niezłe leszcze. Wgłębiałem ją w tajniki wędkowania. Na czym polega łowienie na grunt, co to jest bombka na żyłce, jak należy zacinać rybę i jak ją holować, a następnie jak używać podbieraka. Po przeprowadzeniu wstępnego szkolenia dojechaliśmy nad wodę.

Odra w tym dniu była mętna, miała leniwy wolny nurt, było cudownie, spokój, cichutko, wprost idealna pora na odpoczynek, no i łowienie ryb. Rozbicie się i zarzucenie wędek nie trwało zbyt długo. Po tych czynnościach usiadłem wygodnie na małym taboreciku i zaczęło się oczekiwanie na branie. W duchu modliłem się, aby to była duża ryba, która podniesie poziom adrenaliny zarówno u mnie, jak i u mojego obserwatora. Tak mijała minuta za minutą, moja żona zaczęła się lekko nudzić (dobrze, że zabrała jakiś kolorowy babski magazyn). Starałem się jej wytłumaczyć, że niekiedy jest tak, że na rybę trzeba czekać dłuższą chwilę. Że to zależy od ciśnienia, pogody, pory dnia i takie tam. W pewnej chwili całą nostalgię i napięcie przerwało branie na jednej z wędek. Pozwoliłem żonie, aby lekko zacięła i sama wyciągnęła rybę. Trwało to krótką chwilę, no i oczywiście do podbieraka - bo jak mogłoby być inaczej - trafił malutki, około 15 centymetrowy okoń. Wiem, że z tym podbierakiem to przesada, ale miało być tak, jak w przeprowadzonym wcześniejszym szkoleniu. Radości było multum, odbył się cały rytuał z wpuszczeniem rybki ponownie do wody i mało brakowało, a okoń dostałby na pożegnanie buziaka. No cóż, przygotowałem zestaw ponownie i zarzuciłem w miejsce, gdzie jest lekko głębiej, z nadzieją na ogromnego leszcza. W końcu miał to być wyjazd na dużą rybę w celu przekonania żony do tego zacnego hobby. I znowu wszystko wróciło do normy, nastała cisza i skupienie, obok na słońcu suszył się podbierak, a moja luba siedziała zapatrzona na zawieszoną bombkę na żyłce. Widziałem błysk w jej oczach i oczekiwanie na następne branie. Po jakimś czasie, zjedzeniu kanapek i wypiciu kubka kawy, jedna z wędek delikatnie drgnęła. Sygnalizator poszedł w górę, uderzając silnie o wędkę. Poderwałem się natychmiast, chwyciłem wędkę w dłonie i zaciąłem. Blank wygiął się jak struna, żyłka mocno się naprężyła. Nawet nie zauważyłem, jak obok mnie stała żona z przygotowanym podbierakiem. Poczułem w ręce lekkie drgania wędki. Krzyknąłem, że to musi być jakaś duża i silna ryba. Zacząłem pompować i zwijać żyłkę, tłumacząc cały podekscytowany, że tak należy robić przy tak dużym egzemplarzu, aby nie doszło do zerwania żyłki. W czasie pompowania widziałem jak żyłka niknie w mętnej wodzie, przemieszczając się raz na lewo, raz na prawo. W czasie pompowania czasami odzywał się hamulec kołowrotka lekko terkocząc. W czasie holu modliłem się, aby tylko wytrzymał zestaw. Żona nie mogła doczekać się lądowania ryby w podbieraku. Sam zastanawiałem się, co to może być? Co to za ryba skusiła się na czerwone robaki. Byłem przekonany, że to może być niewielki sum, który połknął haczyk.

Delikatnie pompując starałem się jak najbezpieczniej ściągnąć rybę do brzegu. Im bliżej brzegu wahania zestawu z lewej strony na prawą słabły. Również naprężenie żyłki było tak jakby lżejsze. W tym momencie byłem pewny, że ryba jest moja. Przed końcem holu wykrzykując do żony starałem się jej powiedzieć jak ma podebrać rybę, aby jej nie spłoszyć. Przy samym końcu holowania spojrzałem w wodę i zbaraniałem. Obok słyszałem dziki śmiech mojej żony. Stałem jak wryty i nie mogłem uwierzyć. Na końcu zestawu na moim haczyku wisiała przyczepiona za uszko reklamówka, która w czasie holu napełniała się wodą i to powodowało straszny jej opór oraz „tańczenie w lewo i w prawo”. Było mi bardzo głupio. Stałem nad wodą z wędką, z bardzo głupią miną, uśmiechając się do siebie.

W tym dniu było to ostatnie tak efektowne branie. Na kolację jedliśmy rybę kupioną w markecie. Mimo szczerych chęci nie udało mi się zaszczepić u mojej żony bakcyla wędkarstwa…

Muszyniak







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1415