O trzech takich, co ukradli haczyki... cz. I
Data: 02-08-2006 o godz. 23:50:00
Temat: Karpiomania


… oraz o kilku takich, których złapano.

Chciałbym zaprosić Was do lektury relacji z trzech tygodni zmagań ze snem, z kotłami ziarna, ciężkim sprzętem, własnymi słabościami i karpiami o dziwo również.



Po bardzo bogatych we wrażenia czterech tygodniach karpiowego maratonu nie wszystko już dobrze pamiętam, nie każde branie, nie każdy hol. Z pewnością dopuszczę się przez to sporej niekonsekwencji, jak też niespójności, ubierając fabułę w literackie przebarwienie, mieszając kolejność faktów i siekąc fabułę filozoficznymi dygresjami. Skrycie też liczę na to, że w dużej mierze uda mi się przez to zniechęcić Czytelników do podjęcia wyzwania, jakie sobie postawiłem. Myślę, że nie będzie to zadanie trudne. Od czego by zacząć...

Może od wtorku, czwartego lipca, kiedy miała miejsce moja pierwsza wizyta nad wodą. Na wstępie uprzedzając niektóre pytania – tak, tym razem też zaspałem. Tego dnia jednak nie wiedziałem jeszcze, że już niebawem dane mi będzie rozwiązać mój tenże odwieczny problem. Tymczasem samochód przedzierający się przez promienie porannego światła przesiąkł już zapachem truskawek. Zajrzyjmy na chwilę do wiadra, które towarzyszy mi na prawym siedzeniu. Około dziesięciu kilogramów kukurydzy pastewnej gotowanej i przeczyszczających konopi tym razem z kilkoma garściami pelletu, po którym de facto śladu już nie ma, jednak ziarno podczas gotowania wdzięcznie wchłonęło jego truskawkowy zapach. Tuż obok wiadra pół kilograma kulek truskawkowych.

Pierwsza wizyta nad wodą rodzi mieszane uczucia. Po ulubionej miejscówce prawie nie ma śladu. Wspomnienia sprzed roku pochłonęły ogarniające wszystko trzciny, grążele, rogatki. Pomimo suszy brzeg wciąż grząski, do samej wody dojścia nie ma. Z resztą pod powierzchnią wody nic nie lepiej – polana rogatków, rdestnic, moczarek zjadłszy usianą gałęziami i palikami strefę przybrzeżną, tryska aż pod samo lustro wody, wybiegając jednocześnie w głąb jeziora na ponad czterdziesty metr i z każdym dniem o kolejne centymetry dalej. Z obu stron zgliszczy, które jeszcze rok temu wydawały się ciekawą miejscówką, strzelają badyle trzcin, tworząc kilkumetrowy pas wchodzący do wody. A brzeg? Torf i grząski muł. Znaleziona w lesie gałąź wskazuje głębokość mułu na około dwa metry. Jednym słowem nie ma tu nic, po czym można by choćby dojść do samej wody. Niedostępne, bez dojścia do wody, niewygodne, zarośnięte, niebezpieczne i zakrzaczone, bardzo trudne miejsce. Ideał!

No, optymizm jest mile widziany w takim miejscu. Wszak mam tę pewność, że takiego miejsca nikt mi nie ukradnie. Wrzucam wiadro ziarna, kulki i wynoszę się stąd. Następnego dnia przyjeżdżam wraz z kolejnym wiadrem ziarna, porcją kulek, a także pierwszą porcją desek, gwoździ i ze szpadlem. Zbieram wierzchnią warstwę torfu – przynajmniej w miejscach, gdzie nie ma mułu, kładę deski, gałęzie i przykrywam je całe wcześniej zebranym torfem. Dzięki temu mam wreszcie dojście do wody, a jednocześnie miejscówka wygląda wciąż na niedostępną. Oczywiście podłoga nie wypełnia całej miejscówki, a tylko jej punkty strategiczne. Powracając pamięcią do wydarzeń sprzed lat, kiedy podczas zawodów muł pochłonął po szyję wędkarza, staram się jak najlepiej zapamiętać utworzoną pajęczynę, po której przez najbliższe dni będę musiał chodzić, zarzucać zestawy, nęcić i holować ryby.

Następnego dnia do wody wędruje kolejne wiadro ziarna, kolejne kulki, a na brzeg kolejne deski. Tym razem przywiozłem jeszcze grabki na linie, którymi wyrywam trzciny, grążele i podwodne zielsko, które leży w zasięgu tegoż urządzenia. Miejscówkę nareszcie ogarnia światło dnia. Ale nawet pobieżne wyrwanie trzcin i wszystkiego, co mogłoby zadecydować o zwycięstwie w trakcie holu, zajmie jeszcze dwa następne dni. Niebawem okaże się, że prace karczowania dna zakończyłem przedwcześnie.

Gdy po tygodniowym nęceniu wreszcie doczekałem się pierwszych oznak obecności cyprinusów, trochę mnie zatkało. O ile jeszcze wczoraj miejscówka wydawała się wciąż permanentnie martwa, o tyle dziś powierzchnia wody niemal co chwilę ugina się w ciszy, to znów łamie, tam wiruje, gdzieś pod trzciną zakręca, by chwilę później w zupełnie innym miejscu wybuchnąć wyrzucając litry wody w powietrze. W łowisku zbiegły się karpie z pewnością z kilku stad. Chyba naprawdę nie ma już na co czekać - jutro zaczynam.

Zaplanowałem się porządnie wyspać. Ale zanim skończyłem zabawę z kukurydzą doszła już godzina 22.00, a gdy zszedłem pakować graty dostrzegłem liczne ubytki w pokryciach pokrowca, krzesła i plecaka. Zanim wszystko połatałem i spakowałem - godzina druga w nocy. Teoretycznie za pół godziny wstaję, czyli jednym słowem muszę sobie znaleźć twórcze zajęcie na najbliższe 30 minut, by nie zasnąć. A to sobie obejrzałem urywek „Karpiowej Zasiadki” z „Wędkarstwo - moje hobby”, co bardzo zachęciło mnie do marszu nocą przez las, nęcenia, rozkładania sprzętu etc., etc., etc. Przede wszystkim jednak po raz pierwszy od niepamiętnych czasów udało mi się nie zaspać na ryby. Kredą w kominie zapisać. I od tej pory już nigdy, gdy mam jechać na ryby, nie śpię, co troszkę odbiło się na mojej równowadze psychicznej.

O trzeciej wyjazd, o czwartej kupuję zezwolenie, pakuję graty na plecy i marsz do przodu. Gdy zaszedłem było już zupełnie jasno. Pierwszą rzeczą, którą rozkładam jest podbierak. Jest to też ostatnia rzecz, którą składam pod koniec dnia. Dalsze czynności są już mnemotechniczne – nęcenie, montaż zestawów, uporządkowanie stanowiska. Podczas ich wykonywania co chwilę słyszę potężne wybuchy znad spokojnej tafli wody. Atmosfera robi się bardzo nerwowa. Gdy wędki już się moczą, a ja kończę wrzucanie kukurydzy, następuje pierwszy odjazd. Zacinam... pusto. Dziwne. Chwilę nęcę i znów odjazd... pusto. Za moment to samo. Ciekawe... I znowu! Tego jeszcze nie było. Drapię się w głowę: wszak nie są to pojedyncze brania, ale konkretne odjazdy, żyłka schodzi z kołowrotka, ale zestawy włosowe niczego nie zacinają. Kolejny odjazd. Zacinam... i znowu pusto. Ściągam zestaw zupełnie o nim nie myśląc, gdy dopiero tuż przy samym brzegu dostrzegam złoty, dość duży medalion około 3 kilogramowego leszczyka. Kto by pomyślał! Te wszystkie odjazdy to po prostu brania leszczy. Nie spotkałem się nigdy z tak silnymi i szybkimi braniami tychże ryb. Jednocześnie nigdy nie widziałem, żeby tej wielkości leszcz nie dawał żadnego oporu na kiju.

No dobrze, ale w takim razie co z tymi wszystkimi spławami i wybuchami? Oj, o jedno pytanie za dużo – tuż po zarzuceniu zestawu, na który wziął leszcz, następuje potężny odjazd. Teraz to już na pewno będzie karp. Zacinam i... tak, jak najbardziej... pusto. Ściągam zestaw, żyłka wydaje się trochę luźna, gdy nagle coś okrutnie kopnęło na kiju. Ten ugina się we wdzięczny pałąk, a żyłka – co dostrzegam z przerażeniem – uciekła po skosie w trzciny jakieś 20, może więcej metrów od miejsca, gdzie stoję. Za późno się zorientowałem, że karpisko ucieka w stronę brzegu. Pompuję ile tylko sił w rękach, kij wygina się na kształt rogala sięgając 180 stopni. Co za emocje! Ale ryby nie udaje się powstrzymać. Rozpaczliwa walka z trzcinami kończy się zerwaniem haczyka. Fatalne uczucie.

Przerzucam zestaw. Zachęcony ostatnim braniem donęcam łowisko, siejąc na nim dodatkowo 2 kg ziarna zlepionego w kule przy użyciu kaszy manny. Reakcja stada jest natychmiastowa. Następuje kolejny silny odjazd. Tym razem wyczuwam bardzo duży opór, ryba znowu ucieka w trzciny. Wycofuję się z kładki i biegnę po pajęczynie w przeciwną stronę. Nie mam jednak żadnych szans. Ryba jest zbyt duża, zbyt silna i zbyt szybka. Po niespełna dziesięciosekundowym holu bydle wpada w trzciny, gdzie urywa drugi już haczyk. W tym miejscu mimo wszystko chwała tymże haczykom. Rzadko który hak nie wypiąłby się podczas tak siłowego holu. Fastrgipy są tak skonstruowane, że im silniej się ciągnie, tym haczyk bardziej zagłębia się w pysku ryby. Większość haczyków zaś zamiast kierować się coraz to głębiej, zwraca się ku górze w końcu wyskakując z pyska. Karpiarze nie lubią fastgripów uważając, że najsilniej kaleczą pysk ryby, albowiem mają 3 zadziory. Śmiem twierdzić, że ci, którzy tak sądzą, nigdy ich nie używali, bowiem zadziory są klasy mikro i nie tylko prawie bez oporu wychodzą w trakcie odhaczania z tkanki wypełniającej pysk, ale ponadto w ogóle go nie kaleczą, w przeciwieństwie do tradycyjnych haków karpiowych o bardzo dużych zadziorach. Teraz przy komputerze łatwo mi na ten temat filozofować. Jednak wówczas na skutek straty drugiego bardzo dużego karpia czułem się jakby mnie ktoś kopnął w najczulszy punkt męskości. No cóż, nie liczyłem na brania tak dużych ryb. A teraz, gdy spełniły się zimowe marzenia o wielkich karpiach, po prostu nie daję sobie z nimi rady. Wystarczy, że ryba ucieknie kilka metrów w bok, bym nie mógł już jej wyholować. A najgorsze jest to, że stojąc na wąskiej kładce z desek, mogę jedynie ciągnąć je do brzegu, podczas gdy one właśnie tam uciekają.

Stado wciąż żeruje, ale jakoś nie wierzę w prawo frajera. Trochę mnie dziwi, że na kukurydzę było już tyle najprawdziwszych odjazdów leszczowych i dwa karpiowe, gdy tymczasem na kiju z truskawkową kulką coś głucho.

Robi się coraz cieplej, dochodzi godzina jedenasta. Nauczony doświadczeniami sprzed lat wątpiłem, aby w środku dnia jakikolwiek karp miał ochotę żerować w tejże wodzie. Byłem w błędzie. Chwilkę później niemrawy odjazd i równie pozbawiony wrażeń hol kończy się wylądowaniem maleńkiego, cztero może pięciokilogramowego karpika. Mina mi zrzedła. Z drugiej strony jest to pierwszy cyprinus sezonu, do zdjęcia wypada się uśmiechnąć.

Robi się tak gorąco, że nawet wizja trzydziestokilogramowych karpi by mnie tu dłużej nie zatrzymała. Zwijam graty i trochę zdenerwowany wracam do domu. Niestety na rewanż przyjdzie mi czekać dość długo. Przez kolejne 2 tygodnie kontynuuję nęcenie regularnie co dwa dni, a czasem nawet i codziennie, wrzucając wiadro ziarna i 150 sztuk kulek. Łowię zaś co dwa dni tak, że dzień przed łowieniem nie nęcę. Dzieje się tak ze względów ekonomicznych i własnej niechęci.

Przez dwa tygodnie pokutuję za swoje lenistwo. Okres ten nie przynosi ani jednego karpia. Późniejsza analiza wykazała, że popełniłem dość subtelny błąd. Bazowałem na opiniach karpiarzy, którzy twierdzą, że dzień przed łowieniem nie powinno się nęcić, aby karpie były wygłodniałe i lepiej żerowały. Nic bardziej mylnego. W jeziorze pływa tak dużo leszczy, że samym karpiom trafiają się tylko ochłapy z kukurydzianego stołu. Ale wystarczyło, że zanęciłem dzień wcześniej i ...

Karpie z pewnością przez całą noc wyjadały wrzuconą w niedzielę kukurydzę. Gdy stawiłam się rano nad wodą po godzinie czwartej w poniedziałek dosypuję zaledwie dwa kilogramy kukurydzy, aby przedłużyć żerowanie stada. Taktyka odnosi skutek. No, oczywiście zanim doczekam się iście karpiowego odjazdu muszę przywyknąć do ponad dwudziestu odjazdów leszczowych. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, ileż siły i wigoru mają one w tym roku. Wreszcie jednak zagłębiony w lekturę słyszę długi dźwięk sygnalizatora. Gdy jednak zacinam od razu mogę być niemal pewny, że tylko stracę kolejny haczyk. Tak też się stało. Tym razem potwór nawet nie dopłynął do trzcin, zatrzymał się gdzieś po drodze, na którymś z zanurzonych palików lub gałęzi. Już nawet nie zgaduję, co jeszcze może leżeć na dnie. Gdy ustaje kopanie na kiju, jest już pewnym, że walczę tylko z przeszkodą.

Gniew, smutek, irytacja, zniechęcenie, marazm, nihilizm i wściekłość sięgają zenitu i jednego centymetra wyżej. Ach!

Coś trzeba szybko wymyślić, bo znając życie i patrząc na niespokojną taflę wody, za chwilę urwę kolejny haczyk. Teoretycznie powiadają, żeby w takich sytuacjach nie holować karpi. Wówczas podobno nie uciekają w przeszkody. Ale bierne stanie na kładce jakoś mnie nie satysfakcjonuje. Policzmy - rzucając zestawy o zaledwie 5 metrów bliżej mam nad karpiem 5 stopni kątowych przewagi czyli karp musi przebyć o 5 metrów więcej, co daje mi około 2 sekundy przewagi i tym samym pozwala zyskać jakieś 3 metry. Obliczenia w pamięci nie rokują słusznego wyniku, ale nic więcej nie mam. Czyli łącznie zyskuję aż 8 metrów. Dobrze. Od praktycznej strony postanawiam sobie, że jak tylko zatnę niezależnie od tego, czy opór na kiju będzie czy nie - biorę wędzisko na plecy i biegnę po pajęczynie do tyłu w las. To już łącznie jakieś 15 metrów przewagi. Może jeszcze uda się zyskać kilka metrów, wykorzystując prawie czterometrowe kije. Ostatecznie przerzucam więc zestawy o 5 metrów bliżej. Rodzi to sporą niepewność, czy aby zestawy nie ugrzęzły w kończącym się tam przybrzeżnym zielsku. Niepewność moja długo jednak nie trwa. Muzyka płynąca z sygnalizatora wszystko wyjaśnia. Po zacięciu wyczuwam opór. Mimo to mocno trzymając wędkę uderzam w stronę lasu, później w bok, ustawiam kij po skosie, ściągam żyłkę, kij szybko do góry - opór dość silny - kij szybko na dół, kręcę korbką, ile tylko sprawności w ręce. Ryba coraz bliżej trzcin... Sprzęt się nie liczy - wyginam kija ile tylko mi sił starcza. Karp odpowiada serią kopnięć po czym ląduje w trzcinach.

Nie wytrzymam! Biorę podbierak i nie myśląc o dołach z dwumetrowego mułu wchodzę w trzciny. Wciąż czuję kopnięcia na kiju, ale ryby nie widzę. Odnajduję po blasku żyłki w słońcu miejsce, gdzie najpewniej schował się karp.

Jak pech, to pech. Akurat w miejscu, gdzie żyłka znika we wodzie, odbija się słońce. Widoczność zerowa. Wsadzam podbierak głęboko i zagarniam wodę w nadziei, że uda mi się przypadkiem uchwycić karpia. Fuks! Nagłe szarpnięcie podbieraka rokuje udany finisz holu.

Po wrażeniach z minionego holu dwucyfraka przypuszczam jednak, że karpie, które urwały haczyki były jednak większe. Grunt, że taktyka się sprawdziła. Gdy ponownie zarzucam wędzisko, na sąsiednim kiju - gdzie też wisi kukurydza - następuje niemrawe branie. Stoję przy kijach, więc zacinam. Na brzegu ląduje około kilogramowy leszczyk.

Brań tej wielkości leszczyków było zatrzęsienie. Wystarczyłoby zrezygnować z przyponów włosowych, by dosłownie zapełniać wiadra leszczami. Ale kogo interesowałyby leszcze, podczas gdy w wodzie kręcą się ryby urywające dziesięciokilogramowe plecionki.

Po części chyba dobrym pomysłem była rezygnacja z łowienia na kulki proteinowe. Przez już prawie trzy tygodnie łowienia nie doczekałem się ani jednego brania na kulkę. Nie zdradzę, jaka to była firma, bo nie chciałbym jej szkalować. Uważam zaś, że kulka nie jest dobrą przynętą na karpia. Bądź co bądź to tylko gotowane ciasto z barwnikiem i zapachem. Dla mnie kulka zawsze była tylko chwytem marketingowym, który łatwo okrzyknąć przynętą karpiową i sprzedawać po 20zł za kilogram. Z kukurydzą i ziemniakami takiego numeru już zrobić się nie da. W każdym bądź razie podejrzewam, że na wielu wodach, które nie odkryte przez karpiarzy same kryją karpiowe skarby, dużo bardziej opłaca się stosować przynęty naturalne, do których karpi przyzwyczajać nie trzeba, a które są z pewnością dużo tańsze. Ano taki już ze mnie stary ziemniak i do tego tradycjonalista. I chyba właśnie dlatego zawsze, kiedy tylko mogę... Branie!

Pisk sygnalizatora rokuje kolejnego karpia i kolejne kłopoty. Kij na plecy, biegiem w las, później w bok, kij po skosie, szybkie pompowanie. Ryba w trzcinach, idę z podbierakiem i wcześniejszą metodą wyciągam drugiego, trochę mniejszego karpia.

No, poszło nieźle. Oby tak zawsze. Do południa trafia się jeszcze jeden kilogramowy leszczyk i kilka bardzo małych karpików, które zdziwione rozgrzewką, jaką dostarczyłem im biegnąc w las, wyjęte z podbieraka wracają od razu do wody. Pora wracać.

Nie napisałem, dlaczego zamiast jak przystało na karpiarza siedzieć tydzień nad wodą, wracam po kilku godzinach do domu. Pomijając fakt, że karpiarzem nie jestem – w nocy obowiązuje zakaz łowienia, a za dnia ryba w ogóle nie bierze. Jedyna szansa to próbować wcześnie rano...

C.d.n.

Gismo







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1403