Poławiacz pereł
Data: 31-07-2006 o godz. 00:00:00
Temat: Łowca okazów


Po raz kolejny szykuję się na wyprawę na lina. Tym razem z Marcinem planuję sprawdzić inne doły w okolicach Górska. Doszły mnie słuchy, że znajomy był tam dwa razy i łowił liny.



Moje wyniki na "naszym dołku" też są niezłe. Mam już w tym sezonie na koncie około dziesięciu welwetowych rybek, a więc nie jest źle. Mam jednak chęć jechać w inne miejsce, bo jak na razie w lipcu największy lin miał około 37 cm.

Umawiamy się z Marcinem na 4.00. Zapada decyzja, że jedziemy na nowe miejsce, które dzień wcześniej "sprawdzamy" na rowerach. Wstaję 3.30 i po krótkich przygotowaniach spoglądam w stronę domu Marcina. Ciemno...śpi...trudno - jadę sam. Widocznie dziś postanowił się wyspać. Chwila zastanowienia: sam na nowe miejsce, nie - jadę na nasz dół.

Na miejscu jestem około 4.20. Samochodem około 4 km to rzut beretem. Jak zwykle zanęcam: mieszanka firmowa, garść kukurydzy, garść pszenicy. Rozkładam sprzęt i czekam...

Około 5.30 branie i linek około 30 cm wędruje do siatki. Następne półtorej godziny przynosi dwa niewymiarowe okonki i dwie mizerne płoteczki. Siedzę i medytuję, ale cały czas moją nadzieję podtrzymują bąbelki, które co jakiś czas pojawiają się w okolicy moich spławików. Po jakimś czasie okazuje się, że mam nad wodą sąsiada, który chyba po 15 minutach podchodzi do mnie i zaczynamy rozmowę.

Zadaje mi standardowe pytania: czy złowiłem? Czy duży? Na co?. Gadamy tak około 10 minut. Spoglądam na wodę i nie widzę spławika z prawej strony. Natychmiast zacinam i siedzi!!! Czuję od razu, że to nie linek, tylko LIN. Sąsiad wyraźnie podekscytowany od razu chwyta za mój podbierak i oferuje pomoc oraz służy radą. Lin chodzi to w prawo, to w lewo. Żyłka 0,16 nie nastraja optymistycznie, bo wkoło pełno zielska. Udaje mi się jednak podprowadzić go metr od brzegu i już "pomocnik" długim, 3-metrowym podbierakiem sięga po pięknego lina. Ten jednak po raz kolejny odchodzi gwałtownie na wodę i nurkuje głęboko do dna. W tym miejscu jest około 3 m głębokości. Czekam chwilę, ale lin nie ma zamiaru ruszyć - zaplątał się w zielsko przy dnie i stanął jak zamurowany. Wymieniamy uwagi z sąsiadem, co robić? Ciągnąć na siłę? Przy "szesnastce" to bez sensu. Czekać? Jak długo? Lin stoi jakieś 5 m od brzegu. Trudno - rozbieram się do majtek i wchodzę. Daję kij sąsiadowi i proszę tylko, aby trzymał cały czas napięcie żyłki. Podbierak w rękę i do pasa do wody. Próbuję długim podbierakiem wyjąć zielsko z dna , ale jest za daleko i za głęboko i niestety nie dam rady. Lin ani myśli się ruszyć, ale biorę wędkę od faceta i pukam w kij. Zero efektu, ale ryba jest na haku na 100%. Przez myśl przebiega mi jedno: trzeba nurkować. Jak myślę, tak robię. Zdejmuję koszulkę, wędkę znowu daję facetowi, który utwierdza mnie w przekonaniu , że to jedyna słuszna myśl i że "po taką rybę panie to warto nurkować". Na szczęście z pływaniem - jako student gdańskiej AWF - nigdy nie miałem problemów. Lekko w dwa palce chwytam żyłkę i powoli schodzę do dna. Woda w jeziorku czyściutka ( chociaż malutkie, to ma w okolicy opinię czystego i w okresie wakacji nigdy nie brakuje tam chętnych do kąpieli). Schodzę coraz niżej i ... widzę już tylko kupę zielska. Mocnym chwytem wyrywam całą kępę, z której powoli wypływa lin. Jest już bardzo zmęczony, bo walczył koło 5 minut i teraz już stał w zielsku drugie tyle. Wypływa na powierzchnię - ja zresztą też - i pozwala się chwycić za kark.

Kolejna scena jest już jak z filmu o poławiaczach pereł: płynę z linem w jednej dłoni i wkładam go do podbieraka, z którym już czeka roześmiany sąsiad. Gratulacje i śmiechy towarzyszą nam przez najbliższe minuty, kiedy to cały mokry odhaczam piękną rybkę. Lin jest naprawdę pokaźnych rozmiarów i robi wrażenie na mnie, ale największe chyba na moim nowym znajomym. Moim stałym zwyczajem wkładam jednak rybę do siatki, a na pomiary przyjdzie czas na końcu. Pogoda piękna, więc postanawiam jeszcze posiedzieć. Pewnie tylko rekreacyjnie, bo przecież liny są bardzo płochliwe i nie mam co liczyć na brania. Sąsiad idzie do siebie a ja jeszcze raz dziękuję mu za pomoc, bo przecież gdyby nie on, to pewnie nie wyciągnąłbym okazu.

Mija pół godziny. Tak jak zakładałem brań zero. Nagle na powierzchni widzę bąbelki. Nie to niemożliwe, po tym co tu się działo? Za 10 minut spławik powoli się przytapia i wyraźnie wjeżdża pod wodę. Zacinam pewnie i czuję duży opór. W tym czasie przyjeżdża rowerem Marcin, do którego wołam, żeby przyspieszył, bo potrzeba "podbierakowego". Pomaga mi podebrać rybę, ale sytuacja się powtarza. Ryba znowu w ostatniej chwili idzie w zielsko, ale tym razem przy samym brzegu i udaje się nam ją podebrać.

Jest trochę mniejszy niż poprzedni, ale sporo ponad kilo. Za pół godziny jest jeszcze jeden - tym razem 33 cm. W takim wypadku decyduję się uwolnić najmniejszego. Sesja zdjęciowa i pomiary ryb.

Największy (po którego nurkowałem): 1,58 i 49 cm, a więc "życiówka" pobita o całe 3 cm, mniejszy 42 cm i 1, 18 kg. Coś wspaniałego, taki połów i takie okoliczności. Ten dzień zapamiętam na długo. Dla takich chwil warto wstawać w środku nocy. Marcin nie może odżałować, że zdecydował się zostać w łóżku. Przypominam sobie lina z Dnia Matki, który z tego samego łowiska w maju przy 43 cm miał 1,54 kg. Wynikła wtedy dyskusja o proporcjach wagi do długości ciała u linów. Tamten był niezłym grubaskiem, ten jest dużo smuklejszy (może dlatego, że po tarle). Oldi miał rację łowisko obfituje w ładne liny. Widzieliśmy z kolegami podczas tarła" niezłe kabany". Z pewnością są jeszcze większe. Będę walczył, ale na razie ten jest i tak jedną z piękniejszych ryb, jakie udało mi się złowić. W dodatku sam wyłowiłem tą perłę. Mam nadzieję że szanowne jury mi go zaliczy...

Pierenick







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1400