Szybko, sprawnie i efektownie
Data: 16-05-2006 o godz. 09:35:00
Temat: Bajania i gawędy


Było to przed kilku laty. Nie pamiętam, może w 2001 lub w 2002 roku. Właśnie kończył się następny smutny i monotonny tydzień sierpnia, który spędzałem w pracy. W związku z tym, że na weekend zapowiadała się ładna pogoda, postanowiłem pojechać na ryby.



Wcześniej zaopatrzyłem się w standardową zanętę „FEDER” oraz paczuszkę białych robaczków. Wyjazd planowałem na niedzielę rano. Nie spodziewałem się zbytnio cudownych wyników, szczególnie, że w kalendarzu brań ten dzień przedstawiał się marnie. Ale cóż, każdemu należy się relaks i wypoczynek po tygodniu orania w robocie.

W niedzielę wstałem około 4.30. Był to piękny poranek, niebo bezchmurne, w oddali widać było pomarańczową łunę wschodu słońca. Z wielkim zadowoleniem po wypiciu porannej kawy i zabraniu paru kanapek wyszedłem cichutko z domu, aby nie budzić śpiącej żony. Jadąc zastanawiałem się jakie efekty przewidział dla mnie na dzień dzisiejszy „Pan Bócek”.

Po kilkunastu minutach dojechałem do wałów „jeziora dużego” w Turawie (województwo opolskie). Jest to duży zbiornik zaporowy, o przeciętnej głębokości około 4 metrów. Słynie z medalowych ryb różnych gatunków. Po zaparkowaniu samochodu wyjąłem swoje bambetle i objuczony jak wielbłąd wgramoliłem się na wały.

Spodziewałem się tego co zastałem, oczywiście pomimo wczesnej (jak na mój gust) pory wiele znanych i obiecujących stanowisk było już zajętych. Jednak idąc wzdłuż wałów znalazłem lukę pomiędzy dwoma starymi wygami. Po grzecznościowym „dzień dobry” zacząłem się rozkładać. Oczywiście, jak przystało na rasowych wędkarzy z ich strony zaczęła się obczajka, co gościu (czyli ja ) posiada za sprzęt. Oni wypasieni po zęby, patrzyli z góry na mnie - biednego żuczka, który wyciągnął dwie gruntówki, podpórki i podbierak. Po ułożeniu wszystkiego na około siebie, zacząłem pomału przygotowywać swoją marną strategię.

Po zainstalowaniu dwóch zestawów wsypałem do pojemniczka po lodach trochę federka i po dosypaniu do niego tartej bułki ugniotłem zanętę, którą mozolnie wciskałem w sprężyny mojego zestawu. Następnie po założeniu kilku białych robaczków z dumą - jak przystało na znawcę tematu - posłałem swój sprzęt w toń wody na znaczną odległość.

Oba kije postawiłem na podpórkach, powiesiłem dwie bombki i usiadłem na swoim rozkładanym krzesełku w oczekiwaniu na upragnione branie. Był to czas nostalgii, wyobraźcie sobie: ranek nad spokojną taflą jeziora, niczym nie zmąconą, unosiła się ostatnia poranna mgła, przez którą twarz grzały pierwsze promyczki porannego słońca. Wokół spokój, cisza i krzyk przelatujących mew. Z boku inni wędkarze, tak samo rozmarzeni o wielkich rybach, które gdzieś pływały w czeluściach wielkiej wody. Obydwie bombki wisiały monotonnie i ich spokoju nie mógł zakłócić nawet delikatny wietrzyk.

Po około trzydziestu minutach wdałem się w krótką rozmowę z panem po prawej, od którego dowiedziałem się, że od rana nic nikomu nie pyknęło, a tak w ogóle to dzisiaj będzie kiepsko, gdyż ciśnienie skacze i ryby nie biorą. Po krótkiej chwili, parę stanowisk obok mnie usłyszałem cichy sygnał sygnalizatora brań. Był to moment, w którym wszyscy w pobliżu poderwali się tak, jakby to na ich kiju coś zaczynało się dziać. Jakby to oni byli w dniu dzisiejszym pionierami, jakby ich wędzisko rozdziewiczyło tę posuchę.

Po kilku korbkach gościu kilkanaście metrów obok mnie wyciąga płoć, no może płotkę, około 15 cm. Widziałem jak dumny zdejmuje ją z haka i wrzuca do siatki. Na twarzach rywali pojawił się zawód, dlaczego to nie oni, dlaczego to ich przynęta nie zwabiła upragnionej rybki? Cóż - gościu ma takiego w zestawie, czym nęci, że akurat rybka połknęła jego haczyk. Siadając pomyślałem: „no cóż , gościu ma już alibi, nie wróci o kiju do domu”. Była to jedyna ryba na kilkanaście osób w tym dniu - do tej pory.

Czas płynął dalej, minęła pierwsza godzina łowienia, dokonałem odświeżenia robaczków i dorzucenia zanęty do sprężynki, a następnie ponownie posłałem sprzęt daleko od brzegu. Minęło około dziesięć minut jak na prawej wędce bombka delikatnie drgnęła, a następnie opadła niżej niż wisiała. Pomału wstałem i podszedłem do wędki. Pomyślałem sobie: „weź i połknij, to jest pyszne”. W tym momencie mój sygnalizator poszedł gwałtownie w górę, chwyciłem wędkę i zaciąłem.

Zacząłem pompować, wędka wygięła się w piękny łuk, ludziska obok mnie wstali z siedzeń i patrzyli. Widząc kątem oka ich reakcję starałem się pokazać jako profesjonalista. Po kilku minutach do brzegu dociągnąłem ładnego leszcza. W ruch poszedł podbierak i po chwili na brzegu na wałach leżał leszcz - 82 centymetry. Myślałem, że sąsiedzi wyjdą z siebie, pan po lewej odburknął „ładna sztuka”. Śmiejąc się, wsadziłem rybę do siatki i z dumą przyznałem mu rację. Zacząłem nakładać następną porcję robaczków na szczęśliwą wędkę. W tym momencie druga bombka ruszyła gwałtownie w górę, uderzając o kij.

Rzuciłem wszystko i podbiegłem do wędki. Po lekkim zacięciu zaczęła się jazda. Było bardzo efektownie. Wędzisko wygięte, pompowanie męczące. Wyglądało jakbym złapał smoka. Nie wiedziałem co mam na końcu kija, ale nie poddawałem się. Po żyłce widziałem, że mój skarb chce wypłynąć na powierzchnię. Skierowałem szczytówkę w kierunku wody i w tym momencie zobaczyłem około 15 metrów od brzegu ogromnego leszcza, który po wyłożeniu się na bok ponownie dał nura. Była to pięknie wybarwiona ryba, lica czerwone, solidna płetwa grzbietowa, cudo. Nie tracąc zimnej krwi nie przestawałem walczyć. Nawet pan z prawej podbiegł do mnie, chwycił podbierak i krzyczał co mam robić. Nie zważając na niego doprowadziłem rybę do brzegu. Przy jego pomocy wprowadziłem ją do podbieraka, z którego jedna trzecia ryby wystawała.

Po wyciągnięciu na brzeg i zmierzeniu okazało się, że leszcz miał 110 cm. Dumny zapakowałem rybę do siatki. Na brzegu zawrzało. Ja jednak już nie słuchałem komentarzy pozostałych amatorów ryb. Honorowo złożyłem obie wędki, spakowałem się i z uniesioną głową, dźwigając siatkę, wolno szedłem wzdłuż zazdrosnych gapiów w stronę parkingu.

Po powrocie do domu moja żona sama przyznała się, że pierwszy raz widzi takie ogromne leszcze. Dla porównania dodaję tylko, że większy zajął mi całą wannę. Żałuje tylko, że ryb nie ważyłem i nigdzie ich nie zgłaszałem. Wiem tylko, że jest to dzień, którego nie zapomnę, w którym w krótkim czasie zdołałem wprawić w osłupienie starych wędkarzy, którzy z niejednego pieca chleb jedli.

Muszyniak







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1361