O tym, jak żeśmy różne lody kruszyli... cz.II
Data: 17-04-2006 o godz. 07:00:00
Temat: Wieści znad wody


Niedziela przywitała nas przepięknym świtem. Wschodni wyż się ustabilizował, oprócz mrozu dając bezchmurne niebo i ledwie wyczuwalny, południowy wiatr. Podobno dziesięć stopni na minusie. Ale zupełnie tego nie czuć! Po szybkim śniadaniu pędzimy na łowisko.



Od razu zdziwienie: Narew stanęła. Wczoraj płynęły tylko pojedyncze kry, dzisiaj ciągnąca się po zamglony horyzont, ograniczona liniami drzew, upstrzona ciemniejszymi plamami świeżo zamarzniętej wody, płaszczyzna.

I drugie zdziwienie: woda opadła o piętnaście centymetrów. Tafla lodu na środku rozlewisk też opadła, lód przy brzegach to teraz równia pochyła, po której trzeba ostrożnie schodzić. Na styku płaszczyzn wydostała się woda, W większości miejsc już zamarzła, lecz powierzchnia ostrzegawczo trzeszczy pod nogami. Miejscami błyskają niewielkie połacie świeżych kałuż.

Trzeba więc poszukać bezpiecznego zejścia, gdzie nie zamoczy się butów. Wchodzimy po śladach poprzedników. Przyjechali kwadrans przed nami, dopiero zaczynają. Stajemy w pobliżu. Podobno – to informacja od Romka - ktoś tu wczoraj miał niezłe wyniki. Złowiony został ponoć nawet lin pod „dwójkę” zacięty na blaszkę, za pysk. Żarty sobie Romek z nas stroi czy co? A to właśnie ci sami wędkarze. Jeden z nich potwierdza wieść o złowieniu lina. A drugi… właśnie łowi szczupaczka ok. 40 cm. Podhaczony pod dolną szczękę, ostrożnie uwolniony od haka, natychmiast wraca do wody.

Odchodzący od Narwi kanał ma nawet i pięć metrów głębokości. To właśnie tu najlepiej połowiono z pierwszego lodu. Także tutaj padł wczoraj lin. Może i nam się poszczęści? Wkrótce docierają i inni wędkarze. Stukają pierzchnie, furczą świdry, próbujemy… Niestety, nie ma brań. Ani na głębokim, ani na spadach, ani na płyciznach. Więc co? Gonimy dalej, na wczorajsze miejsca. Kanał na rozlewisku ma ok. 3 metrów głębokości. Lecz najwięcej brań było na spadzie, o pół metra płycej. I w jednym tylko rejonie. Ledwie Darek wpuścił blaszkę – od razu branie. Okoń mierzy sobie nieco ponad dwadzieścia centymetrów. Po dwóch minutach na lodzie melduje się następny, nieco większy.

Przez kolejne pół godziny Darek ma jeszcze z pięć pasiastych, choć niemiarowych. A u mnie nic. Cisza totalna. Zmieniam blaszki, miejsca, sposoby prowadzenia, a efekt zerowy. U innych wędkarzy taka sama cisza. Na mormyszkę z ochotką czasem skubnie jakiś maluch. A Darek ciągle łowi! Gdy brania zanikają – zmienia kolejne blaszki, szuka po sąsiednich odwiertach. Gdy wreszcie wraca do sprawdzonego modelu i pierwszej dziury – znowu łowi! Potwierdza się więc to, co zauważyliśmy poprzedniego dnia. Żerujące stadka stale się przemieszczają w pobliżu. Gdy podejdzie któreś w pobliże przerębli – jest seria brań. Jeśli stadko składa się z drobnych okoni – brań jest sześć – osiem. I łowi się jeden rocznik.

Rzecz także w przynęcie. Tak wczoraj, jak i dzisiaj. A to jedyna taka w zapasach. Bardzo podobna, choć odrobinę mniejsza, sprawdzała mi się wczoraj. Po zdewastowaniu wlutowanej na stałe kotwiczki już nie nadaje się do użytku. Nieco mniej podobne, nawet fińskie, piekielnie drogie cudeńka, zawodzą na całej linii. Owszem, wydłubuję i ja trzy rybki, też na blaszkę, lecz niemiarowe.

Zaś na mormyszkę, ba! na kilka różnych mormyszek, brań zupełnie nie ma. U innych wędkarzy to samo. Fotografuję więc tę jedynaczkę mówiąc, że gdyby się urwała, to choć pamiątka zostanie.

I… kilka minut późnej Darek urywa ją na jakimś zaczepie. W miejscu, gdzie dno wydaje się zupełnie czyste. Wykrakałem czy co?

Dołączają do nas chłopaki z Wiźnieńskiego Towarzystwa Wędkarskiego i Ekologicznego. Jedynie Romek, miejscowy wyjadacz, łowi kilka krótkich okonków. Potem następuje cisza. A skoro ryby nie biorą, to zbijamy się w kupę i gadamy, gadamy… O kłusolach, o gospodarzeniu na tym odcinku Narwi, o inicjatywach, o współpracy… Kwadrans przed południem zwijamy się. Darek koniecznie chce spróbować przechytrzyć na spinning jakiegoś pstrąga. A jest ich ponoć całkiem dużo i pięknie wybarwionych. Ja spinningu nie brałem, lecz chętnie potowarzyszę, popatrzę, pstryknę trochę zdjęć.

Na zakończenie – ze zdziwienia opadają nam szczęki. Miejscowi, wytrwale obławiając głęboki kanał, z którego zrezygnowaliśmy na samym początku, wyniki mają godne pozazdroszczenia. Na blaszkę – samoróbkę, przy żyłce – na oko – 0,25(!), trzaskają ryby aż miło. Okonie same krótkie, lecz w wiaderku jest leszczyk, jest płoć i... dwa liny! Jeden pod „dwójkę”, drugi ciut mniejszy. Większy niemal na pewno cięty za pysk, mniejszy jakby miał przy płetwie piersiowej ślad po grocie...

Łojewek

niestety prawie cały zamarznięty. Cieniutka, świeża tafla skrywa większość powierzchni. Jedynie w kilku miejscach, na bystrzach i szybkiej, wąskiej prostce, da się porzucać. Darek próbuje, a ja tymczasem ruszam z aparatem. Pół kilometra dalej, na szczycie zaśnieżonego pagórka, pod bezkresem błękitu, w pełnym słońcu tkwi samotna grusza.

Ach, jakże cudnie się ona prezentuje w tej scenerii! Muszę ją „pstryknąć! I to nic, że pół kilometra pod górkę, w śniegu sięgającym miejscami do kolan. Może tej zimy już ani razu nie zobaczę podobnej, nie trafię na takie światło?

Gdy wracam nad rzeczkę, Darek wciąż bez kontaktu z rybą. Skradając się od drzewka do drewka,

niekiedy na kolanach,

kombinuje jak koń pod górkę, jednak pstrągi nie przejawiają zainteresowania żadną z przynęt. Jeszcze zerkam po brzegach: wzdłuż ciągnie się wąska, wydeptana chyba przez wędkarzy, ścieżka. Darek wspominał, że późną jesienią, także po pierwszym śniegu, brzeg był usłany pudełkami, puszkami, słoiczkami. To pamiątki po miejscowych robaczkarzach. I choć od czasu do czasu któryś zostaje chwycony przez strażników, to jednak proceder trwa. Na szczęście dziś pusto. Pewnie mróz za duży. Nie widać też nowych śmieci. Lecz nie ma się co łudzić. Gdy mróz zelżeje, znowu zacznie się ciuciubabka kłusowników z nielicznymi strażnikami…
Powoli się zbieramy. Słońce już się chyli ku zachodowi,

do domu daleko, a nas jeszcze czeka spotkanie z gospodarzem wody.

Węgorze wyjęte przy pomocy agregatu? Ryby wywożone workami? Pstrągi masowo zabijane agregatem na Łojewku? – Bogusław Wyszyński, jeden ze współwłaścicieli spółki dzierżawiącej obwody rybackie nr 5 na Narwi oraz nr 1 i 2 na Pisie – tylko się uśmiecha. A i owszem, nieco prawdy w tym jest. Na Pisie zostały złowione wiosną. Kilka sztuk, przy okazji odłowów kontrolnych prowadzonych pod kierownictwem ichtiologa, a przy pomocy bezpiecznego dla ryb urządzenia. Wory z rybami? He he – Wyszyński śmieje się na całego – sprzątaliśmy latem brzegi jednego ze starorzeczy. Śmieci nazbierało się z dziesięć potężnych worków. Wrzuciłem je na łódź i płynąłem, by je wywieźć. Widziało to wielu. Nawet policjant zajrzał do worków, by się przekonać. I się przekonał. Ale już trzy dni później okolica huczała, że to ryby złowione siatką wywoziłem. Pstrągi na Łojewku? A prawda, złowiliśmy, i to sporo. Wszystkie po godzinie wróciły do wody, kilkanaście kilometrów dalej. Wszystko zgodnie ze wskazaniami ichtiologa i pod jego kierownictwem.

Jest trochę zazdrości, sporo nieufności, niekiedy zawiści. To po tym, jak łomżyński okręg PZW przegrał przetarg. Po czym przestał istnieć, a resztki wchłonęła Warszawa. Bardzo wielu ludziom się to nie podoba. Patrzą na ręce, szukają słabych punktów. I bardzo dobrze – powiada Wyszyński. My też, dzięki temu, sporo się uczymy. Choćby tego, jak unikać błędów. Lecz niektórzy już się przekonali, powoli przekonują się i inni. Choćby Wiźnieńskie Towarzystwo Wędkarskie i Ekologiczne. Podpisaliśmy porozumienie o współpracy, planujemy wiele wspólnych działań na rzecz wody i ryb, rewitalizacji licznych tu starorzeczy, także na rzecz promocji regionu, naszych łowisk. Zależy nam na rozwoju turystyki, głównie wędkarskiej. Tereny tu piękne, miejscami dzikie, nie zdeptane jak np. Mazury. Te wszystkie starorzecza, te dzikie zakątki, te pstrągi przepięknie wybarwione, te lipienie, które wracają… - Wyszyński rozkręca się coraz bardziej. I słychać, widać, że to przemawia już nie biznesmen, lecz przede wszystkim pasjonat.

Chcielibyśmy zaprosić do współpracy wszystkich wędkarzy. Bo przecież to wędkarzom ma służyć woda, ich zadowoleniu. Kwestie prawa własności pozostają sprawą marginalną. Ogromnie dla nas ważne, by środowisko chciało się poczuć wręcz współgospodarzami łowisk. Sami, nawet na bieżąco wspierani przez ośrodek naukowy, a wszelkie działania podejmując w oparciu o opinie ichtiologiczne, nie jesteśmy w stanie wszystkiego dostrzec. Więc i uwzględnić. Niestety, ciągle daje o sobie znać ta nieufność.

I tak – jest tu znakomity wędkarz, doskonale znający całą wodę, mający ogromne doświadczenie i wiedzę, także w dziedzinie ochrony przed kłusownikami. Z ogromną przyjemnością podjęlibyśmy z nim współpracę. Z pewnością przyniosłaby ona wielkie korzyści nie tyle dla nas, dzierżawców, co dla samej wody i ryb. Także dla całego środowiska wędkarskiego. Niestety, póki co, woli on występować w roli krytyka. Co także na swój sposób cenne. My na krytykę się nie obrażamy, wręcz przeciwnie. Każda uwaga jest bardzo przydatna w naszych działaniach. Jednak… o ile więcej pożytku przyniosła zgodna współpraca? Wszak nie jesteśmy wrogami. Łączy nas dokładnie taka sama troska, te same cele: dobro wody, ryb i wędkarzy. No cóż, poczekajmy. Może tylko czasu trzeba? W każdym razie nasza oferta szerokiego, zgodnego współdziałania, skierowana do wszystkich, jest i pozostanie aktualną.

Mówi się, że ryb przez rok nie przybyło, że lepiej nie jest. A czy możliwe, by stało się to natychmiast? Przecież dopiero przeprowadziliśmy zarybienia, w planie są kolejne, równie duże. Te ryby muszą mieć czas, by urosnąć, by zaczęły trafiać na wędki. Dwa lata, może trzy. A rzekome odłowy? Mamy inne źródła utrzymania. I tak, po roku działalności, jesteśmy „w plecy” na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Na bieżący rok także spodziewamy się strat. Może dopiero za rok, jeśli dobrze pójdzie, nakłady zrównoważą się z przychodami. Sprawa jest prosta: gdyby wytrzebić wodę siatkami, to wędkarze zostaną odstraszeni, także i o rozwoju turystyki trzeba by było zapomnieć. Zresztą odłowy, że względu na prosty rachunek ekonomiczny, są zupełnie nieopłacalne. A gdyby woda została ograbiona z ryb, to RZGW zerwałby umowę. Więc wszystkie poniesione nakłady, niemałe przecież, stałyby się stratą.

Wracamy

podbudowani. I tym, że nieco połowiliśmy w pięknym terenie, przy wspaniałej pogodzie. I tym, że mogliśmy posłuchać wszystkich zainteresowanych stron. Krążące pogłoski zweryfikować w różnych źródłach, także tych zupełnie obojętnie odnoszących się do sprawy gospodarowania na wodach tego regionu. Po drodze – wstępnie uzgadniamy: latem, jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, zrobimy tu sobie kilkudniowy spływ. Może z Pisy, przez Narew? A może zaczniemy u ujścia Biebrzy? Woda piękna, teren także, ludzie wspaniali, ryb sporo, cisza, mnóstwo dzikich zakątków…

Bombel







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1344