O tym, jak żeśmy różne lody kruszyli... cz. I
Data: 16-04-2006 o godz. 07:00:00
Temat: Wieści znad wody


Na kilka dni przed wyjazdem daleko nam do optymizmu. Przed świętami lód był, wyniki też były. Ale przyszła odwilż, woda wyszła na lód. Najwyżej na Łojewek będzie można się wybrać, kropkowańców poszukać. Na szczęście nadszedł wschodni, pogodny wyż, przymroziło. Więc lód bezpieczny…



Pojawia się jednak kolejny problem: w przeddzień wyjazdu w kilku stołecznych sklepach nie mają ochotki. Znaczy – mają resztki. I to takie sprzed tygodnia, padnięte. Nic to, jakoś sobie poradzimy. A może w Łomży, przez którą będziemy przejeżdżać, uda się kupić świeżą?

Niestety, nie ma. Za to są nowe informacje. Aż porażające! Ci nowi dzierżawcy na Narwi i Pisie – mówi jeden ze spotkanych w sklepie wędkarzy - łowią, panie, siatami, bez miłosierdzia! Całymi worami ryby wywożą, diabli wiedzą dokąd. A na Pisie, wiosną, samego tylko węgorza za jednym razem agregatami natłukli z pięćdziesiąt kilogramów! I gdzie nie spojrzeć - tam siata! Ładny gips! Miny nam rzedną. Nowi gospodarze bili się w piersi, że odłowów gospodarczych nie będzie. Tylko kontrolne, do czego zostali zobowiązani umową dzierżawną lub w celu pozyskania tarlaków. Ewentualnie te o charakterze sanitarnym. A tu co? W Łomży i okolicach aż huczy od informacji, że jednak siaty są w stałym użyciu i na wielką skalę… Sześćdziesiąt kilometrów Narwi, prawie tyle samo Pisy. Więc i ta woda ma zostać zabita jak większość mazurskich jezior czy Zalew Zegrzyński? No cóż, skoro przyjechaliśmy, to spróbować trzeba.

Z rybami kiepsko – mówi Romek Trepanowski, w którego zajeździe rzucamy kotwicę. Owszem, na pierwszym lodzie było znakomicie. Potem przyszła odwilż i nie dało się wejść. Teraz lód już pewny, lecz przyjście wyżu spowodowało, że ryba nie żeruje. Przynajmniej jeszcze wczoraj nie żerowała. Kilka godzin łowienia na najlepszych miejscach i nic, nawet jednego brania. Znaczy – na mormyszkę coś skubało, ale tylko drobnica. Dzisiaj chyba nie lepiej. Podobno bierze coś tam dalej, na rozlewisku – wskazuje nam majaczącą w oddali grupkę wędkarzy.

Po pół godzinie potrzebnej na zagospodarowanie się i przebranie, ruszamy. Będą brać czy nie – prawie nam obojętne. Dla samych widoków, dla powietrza

– aż żal by było siedzieć w domu, w hotelowym pokoju, czy nawet i knajpce, w sympatycznym wnętrzu i takimż towarzystwie. Choć jest z pięć stopni na minusie, to jaskrawe słońce i niemal zupełny brak wiatru sprawiają, że już po wywierceniu pierwszej dziury w lodzie trzeba rozpinać kurtkę. Jednak zanim zacznę łowić – najpierw daję się ponieść ciekawości i ruszam na przeszpiegi. Pierwszy wędkarz akurat przy mnie łowi okonia pod dwadzieścia centymetrów. Ryba wraca do domu. Na wodach dzierżawionych przez GRRP wymiar ustanowiono na dwadzieścia. Po chwili drugi z wędkarzy mruczy pod nosem: glut, cholera! I natychmiast wypuszcza trzydziestocentymetrowego szczupaczka. Kolejni wędkarze siedzą w kupie. Rano okonie trochę gryzły – mówią - teraz to sama drobnica. I, jak na zawołanie, ktoś wyciąga pasiastego w wieku przedszkolnym.

Wracam, czas popróbować. Darek właśnie wyciąga pierwszego okonia. Ze trzy centymetry ponad wymiar. Śliczny jest! Okoń oczywiście. Grubiutki, intensywnie wybarwiony.

Prawo frajera – oceniam zazdrośnie. Wszak Darek sam się przyznaje, że na lodzie bywa raz w roku, najwyżej trzy. Albo wcale. A tu, gdy miejscowi narzekają na bezrybie, pomachał blaszką z dziesięć minut i już ma rybę. Po chwili ma drugą, tej samej wielkości. Kurcze! A ja nawet nie zacząłem! Więc zaczynam. I znów Darek ciągnie okonia, ale krótkiego. I jeszcze jednego. A u mnie, choć też blaszkę uczę pływać, nic. Wreszcie i u mnie branie. Siedzi! Okoń, miarowy, też pięknie wybarwiony. Zaraz kolejne branie. Ale jakie! Wędeczki mało mi z ręki nie wyrywa! Odjazd, gwałtowny warkot terkotki i… luz. Ryba spadła. Trudno, jej prawo. Przynajmniej i ja poczułem wreszcie dreszczyk emocji.

Po kilku minutach mam kolejne. Już łapię rytm, już wiem: podciągnąć blaszkę o metr do góry i opuszczać na trzy – cztery raty, za każdym razem odczekując kilka sekund, by blaszka, po spuszczeniu odchodząca przy opadzie w bok, wróciła do pionu. To właśnie podczas tych zatrzymań są puknięcia. Niestety, kilka kolejnych zacięć partaczę. Brak wprawy? Zapomniałem? Wszak pierwszy raz w tym sezonie wędkuję na lodzie. Ach, jak bardzo by się przydał kiwok! Po dobrych dwudziestu minutach wreszcie kojarzę, czemu nie mogę zaciąć: jedno ramię kotwiczki ułamane, drugie rozgięte. To jaką ja rybę miałem na wędce? Ale, z drugiej strony, żyłka 0,14 wytrzymała…

Wiążę inną blaszkę. Już wiedząc, że najlepsza będzie dwukolorowa: mosiądz z jednej strony, ołów lub coś podobnego z drugiej. Na taką łowi Darek, na taką i ja miałem brania. I sprawdza się, choć idzie mi zdecydowanie gorzej niż Darkowi, który, choć jego blaszka jest stosunkowo duża, wyjmuje nawet okonki w wieku przedszkolnym, niewiele dłuższe od blaszki. Oczywiście trafiają się i miarowe.

Niestety, po niespełna dwóch godzinach brania się kończą. Nie pomagają zmiany blaszek, wędrówki od dziury do dziury, kombinacje z prowadzeniem, obławianie różnych głębokości. Ryby po prostu nie chcą jeść. Nawet i miejscowi zaczynają wędrówki po lodzie, co kilka minut zmieniając miejsca. I też nie łowią. Więc co? Może czas na mormyszkę? Zaczyna Darek i… zaraz wyjmuje piękną, dobrze ponad dwadzieścia centymetrów, wzdręgę. Ależ wybarwiona! Nawet i jej oczy aż prawie świecą na pomarańczowo! Zaraz, a może to płoć? Jednak nie. Ukośny pyszczek rozwiewa wątpliwości.

Dzień powoli się kończy. Słońce przytula się do drzew na narwiańskiej skarpie, cienie stają się wciąż dłuższe i dłuższe, narastający mróz skłania do zapięcia kurtek, przeproszenia się z rękawiczkami, do powrotu. Czas odpocząć. I pogadać.

Pogaduchy

z gospodarzem zajazdu nieco studzą nasze obawy o wodę. Co??! Jakie pięćdziesiąt kilo węgorza z Pisy??!- Romek parska śmiechem – jak cztery czy pięć sztuk odłowili, to wszystko. A łowili, bo to były odłowy kontrolne. Specjalnym agregatem, który nawet i narybku nie zabije. Ot, oszołomi na kilkadziesiąt sekund. Siaty? A i owszem. Ale kłusownicze. I za cholerę nie daje się tego wyplenić. Niestety, teren bardzo trudno dostępny. Jak większe deszcze poleją, to albo traktorem, albo terenówką trzeba jeździć. Albo na piechotę. A złap kłusola na piechotę! Szczególnie, że całe wsie kłusują. I jak się kto obcy pojawi, to zaraz cała okolica wie. A sieci to chłopaki ściągają chyba codziennie. Sznury też. Najgorsze, że jak jeszcze niedawno miejscowi stawiali siaty, to tylko z przeznaczeniem dla siebie. Rozumnie, z umiarem. Ot, wziął taki parę kilogramów ryby. Jak miał za dużo, to sąsiadowi czy krewniakowi podarował. A teraz to chyba na handel biorą, albo świnie tym skarmiają.

My tu – ciągnie Romek – mamy Wiźnieńskie Towarzystwo Wędkarskie i Ekologiczne. Współdziałamy z nowymi gospodarzami, współpracujemy. Owszem, nieufność jakaś była. Bo wiecie, zawsze będzie, jak nowi się pojawiają. Ale źle nie jest. Siatami nie łapią, zarybiają. No i dogadaliśmy się w sprawie zawodów. Maratony wędkarskie, w pierwsze weekendy lipca i sierpnia. Mamy zgodę gospodarzy. Tylko każdy z uczestników musi wykupić licencję. W zamian staramy się pomóc przy zarybieniach czy przy porządkowaniu brzegów. Ot, dogadujemy się, jak to między sąsiadami. To się dopiero rozkręca. Przecież nawet rok nie minął od rozstrzygnięcia przetargu i zmiany dzierżawcy wody.

cdn.

Bombel







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1343