Wspomnienia połamańca
Data: 11-12-2005 o godz. 15:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Po raz kolejny skierował wzrok na czubki drzew w dali. Siedział przed oknem już chyba piąty dzień. Sam był zdziwiony, że to mu się przytrafiło. Po prostu biegł i ... nie zauważył...



Przerębel był wykuty dzień wcześniej i lód nie był zbyt gruby, więc gdy w czasie biegu jego noga trafiła w to miejsce, musiało stać się to, co się stało. Minęło trzy tygodnie od czasu założenia gipsu – to, co powiedział lekarz brzmiało jak wyrok. Złamanie z przemieszczeniem to oznaczało gips, a później rehabilitację przez resztę zimy i kawałek wiosny. Ale nie mógł postąpić inaczej - przecież ten chłopiec topił się. Musiał zadzwonić i powiadomić kolegę o zmianie czasu wyjazdu.
- Marku ruszamy za piętnaście minut - rzucił krótko do słuchawki i po raz setny chyba przekręcił kluczyk w stacyjce.

Samochód jeszcze raz prychnął, kichnął, ale wreszcie odpalił. Zakała z tym gratem. Trzeba w końcu coś lepszego kupić – pomyślał - albo wymienić filtry i inne takie ustrojstwa. Trzeba popatrzeć do archiwum PW - przecież nie tak dawno była dyskusja na temat samochodu dla wędkarza. Ciekawe, czy było coś na temat zimy? Jeszcze raz spojrzał na tylne siedzenie, upewniając się czy wszystko jest, wsiadł za kierownicę i jak zawsze ostro ruszył na spotkanie z rybami. Dojechali nad swoje jezioro z małym opóźnieniem. Właśnie tak je nazywali - „swoje”, a przecież był to akwen ogólnie dostępny. Tak to się już utarło po prostu, po tylu latach wędkowania w tym miejscu. Przeżywali tu swoje sukcesy wędkarskie, a także wracali stąd o kiju. To w tym niedużym jeziorku złowili swoje pierwsze „pięćdziesiątaki”. Okonia było tu dużo, ale najczęściej łowiło się maluchy. Dzisiaj wpadli potrenować. Zbliżał się zimowy zlot PW... Zbyszek nie był jeszcze na „zimowym”. Czytał o nim w sitcomie i spodobała mu się ta impreza. Zresztą był na letnim, gdzie poznał wspaniałych pogawędkowiczów, a teraz znów trafiała się okazja spotkania z nimi w realnym świecie.
Tak, trzeba potrenować - pomyślał.
Na zlocie przecież nie będzie taryfy ulgowej, trzeba będzie pokazać chłopakom, że łowić się potrafi. Opuścił na dno najmniejszą blaszkę jaką miał. Już nieraz łowił na nią duże okonie, szczególnie w takich miejscach jak to. Blisko brzegu i płytko maksymalnie do 3 metrów głębokości. Marek powątpiewał w te metody, zawsze łowił głębiej i ciężej niż inni i o dziwo często łowił piękne ryby. Ale jak to z naturą - żadnych reguł . A dzisiaj to już w ogóle totalna porażka. Mieli wykute po kilkadziesiąt dziur, a dużej ryby wcale. Same „frytki” jak nazywali małe pręgowane rybki, które ostrożnie wpuszczali z powrotem do wody. Trzy godziny marznięcia i nic sierdził się Marek.
- Sam chrust, patyczaki. Zmieńmy miejsce. Może w tej głębszej zatoczce coś trafimy - zaproponował.

Ruszyli, kierując się na widoczne w oddali porastające cypel drzewa, za którymi była zatoczka. Raki na butach przy każdym kroku wygryzały swój ślad w przysypanym, padającym w nocy drobnym śniegiem lodzie. Raki, kolce i termos z gorącą herbatą to stały ekwipunek. Tego nie wolno zapomnieć nigdy. Kolce i raki już nie raz uratowały niejednemu życie. Na szczęście nie musiał się jeszcze nigdy przekonać, czy tak jest - był ostrożny po tym, jak widział kilka lat temu tonącego wędkarza. Na szczęście został uratowany przez swoich kolegów, którzy przy pomocy kolców pomogli mu wydostać się na lód. Po tym zdarzeniu wykonał sobie swoją lekko ulepszoną wersję tego przyrządu, a także sprezentował taki sam Markowi. Dodatkowy przymocowany do rękojeści hak z grubego, stalowego drutu umożliwiał w razie konieczności wbijanie go w lód i podciąganie się. Rozwiązanie to pozwalało na samodzielne wydostanie się na lód, na szczęście do tej pory nie musiał z niego korzystać.

Wreszcie doszli. Całe szczęście, że tafla była w miarę czysta bo przejść ponad kilometr w śniegu to udręka szczególnie jak się jest źle ubranym. Zaczęli robić dziury; zawsze robili na początek po kilka w dwóch, trzech rzędach i je obławiali. Pozwalało to uniknąć hałasowania związanego z częstym kuciem lodu, które zawsze straszyło ryby. W kolejny, chyba szósty z kolei przerębel wpuszczał blaszkę, licząc metry żyłki... trzy cztery, pięć, sześć: o kurcze – pomyślał - trochę głęboko jak na tak małą przynętę, nie będzie widać brania. Wiedział, że jest tu gdzieś uskok, ale nie pamiętał, w którym miejscu. W tej zatoczce łowili rzadko w zimę. W poprzednim przeręblu było o trzy metry mniej, a to tylko kilka kroków. Duży uskok, na takim lubi sobie okoń poczatować na drobnicę - pomyślał i wypuścił jeszcze kawałek żyłki. Wreszcie przynęta dotknęła dna, a leciutko przygięty koniec podlodowej wędeczki nieznacznie się uniósł. Delikatnie poderwał blaszkę o trzy centymetry ponad dno, żeby unieść mały obłoczek mułu, co zawsze wabiło ciekawskie okonie. Powtarzał to kilkakrotnie, lecz bez żadnego efektu. Znów nic. Pora wracać do domu – pomyślał - i zaczął się odwracać w stronę kolegi, żeby mu to powiedzieć, gdy właśnie w tym momencie dostrzegł kątem oka lekki podskok delikatnej szczytóweczki. Nie to niemożliwe - cisnęło się do głowy, bo tak biorą tylko bardzo duże okonie, a taki podskok to efekt „oplucia” przynęty przez rybę. Ręka z wędką zatrzymała się w miejscu jakby była z kamienia i zaczął czekać. Minęło kilkanaście sekund i koniec kijka drgnął, co skwitował szybkim zacięciem. Poczuł ogromny opór na rękojeści wędki. O rany – pomyślał - przecież mam cienką żyłkę. Kurcze, że też dzisiaj musiał ją zabrać do testowania!

Dostał ją od kolegi ze stanów. Marcin „Galo” bardzo ją zachwalał. Mówił, że to najlepsza żyłka do połowów w zimę, z jakimiś tajnymi dodatkami z super materiałów, stosowanych w technologiach kosmicznych. Trudno - mam co mam. Zobaczymy, jak się sprawdzi. Oby tylko hamulec w młynku nie był przymarznięty - pomyślał i się zaczęło. Ryba od ręki wybrała ze dwa metry żyłki i stanęła. Wiedział, że jeszcze długo mu nie pozwoli zapanować nad sobą. Prawdopodobnie zeszła do końca spadu i przymurowała, ale tak przecież nie robią okonie - pomyślał i lekko podniósł długi kij do góry, naprężając żyłkę do granic wytrzymałości. Znów nastąpił odjazd, ale kij idealnie go zamortyzował.

Wszystkie wędki robił sobie sam. Włożył w nią sporo pracy, zastosował węglową szczytówkę z pickera, którą doszlifował do potrzebnej grubości, co dało jej sporą elastyczność, a rękojeść wykonał z korka materiału ciepłego w dotyku nawet na mrozie. Kijek był długi, bo mierzył ponad 80 cm, ale od kilku lat tylko takie długości stosował, bo pozwalało to tak jak teraz na zamortyzowanie zrywów ryby. Kolejny raz poczuł kilka szarpnięć na kiju tak, jakby ryba chciała w ten sposób pozbyć się przynęty z pyska, chociaż jakoś był dziwnie o to spokojny, bo uzbroił blaszkę w kotwiczkę przysłaną mu aż ze Śląska od Sigiego, a On wiedział co dobre i byle czego nie wysyłał. Ponad osiem minut - bo tyle minęło od zacięcia ryby - już zmagał się, gdy nadszedł przełom. Pierwszy raz podciągnął rybę, a ta nie uciekła, zaczął skręcać żyłkę kołowrotkiem. Znów się przyłapał na tym, że liczy jeden obrót drugi, trzeci, a cztery to metr żyłki i wtedy znów poczuł ruch ryby, ale jakiś inny, taki jakby zaczęła kołować wokół jeszcze odległej dziury. Co to za ryba znów pomyślał?? Odczekał następną minutę i znów zaczął skręcać żyłkę. Ryba nie zaprotestowała następnym zrywem - widocznie była juz zmęczona. Tylko to kołowanie wciąż go zastanawiało? Musiał coś szybko zrobić, bo przez to kołowanie amerykańska żyłka zaczęła szorować o lód, co groziło zerwaniem, bo tego to nawet i ona nie wytrzyma i w końcu pęknie. Kolejny raz, teraz już mocniej podciągnął kijem rybę na dokręconym mocniej hamulcu i dojrzał jej blask w wodzie. O rany przecież to jest ... nie to niemożliwe!!! Była coraz bliżej otworu wystarczyło mocniej podciągnąć kijem i byłaby na lodzie, ale wiedział, że tak się nie postępuje z tą rybą. Jest ona bardzo waleczna i płochliwa, potrafi mocno wycieńczona holem nieźle jeszcze narozrabiać przy podebraniu. Dociągnął ją do samego otworu i leciutko popuścił, mocno dokręcony hamulec na wypadek gwałtownego zwrotu ryby. Włożył rękę do wody i w tym momencie usłyszał głośny krzyk Marka. RATUNKU!!!! POMOCY!!! CZŁOWIEK SIĘ TOPI!!!

Błyskawicznie odwrócił się szukając niebezpieczeństwa i dostrzegł kilkadziesiąt metrów od siebie małą postać do połowy schowaną pod taflą lodu. Rozpaczliwie trzymałą się krawędzi. O rany - rzucił wędkę i zaczął biec. Zrobił to mechanicznie nawet nie myśląc o rybie, która została w przerębli. Był blisko, gdy kolega już podawał chłopcu koniec pierzchni do schwycenia, żeby go podciągnąć na lód, gdy poczuł, jak jego noga gwałtownie traci oparcie i zapada. Upadając poczuł przeszywający ból w kostce, a w oczach zrobiło się aż ciemno. Marek aż jęknął z przerażenia na ten widok. Wyciągnął chłopca i podbiegł do niego. Nic mi nie jest – usłyszał - Odprowadź małego do pobliskich zabudowań i wróć po mnie.
Do domu cięższego o gips z kołaczącą się w głowie myślą, że zimowy zlot odbędzie się bez niego po wizycie w szpitalu odwiózł go Marek.

Znów się przyłapał na tym, że liczy: trzeci dzwonek, czwarty, piąty. Dzwonił telefon. Poderwał się do słuchawki i wcisnął guzik, a po chwili usłyszał zdenerwowany głos Marka:
- Chłopie ty tu śpisz, a ryby czekają! Rusz się, bo zimowy już niedługo i trzeba potrenować. Inaczej nas Oldi wyśmieje!
O licho - pomyślał - ... ZASPAŁEM!!

Zamker







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1269