Zlotowe wspomnienia
Data: 07-10-2005 o godz. 07:00:00
Temat: Pogawędkowe imprezy


Dzień wyjazdu zbliżał się nieubłagalnie, a my ciągle z przygotowaniami byliśmy w lesie. W czwartek, jak przystało na prawdziwych twardzieli, razem z Torque pojechaliśmy na wieczorne łowienie jazi na Wiśle. Gdy tylko przyjechaliśmy nad wodą zaczęło padać. Cóż - nie daliśmy za wygraną i poszliśmy brodzić.



Po dwóch godzinach przemoknięci i zziębnięci wróciliśmy do samochodu. Pojechaliśmy do Marka po Dziecko i ruszyliśmy do mnie. W domu okazało się, że mojej córci rosną ząbki, ciągle płacze, a moja żona nie zdążyła jeszcze nic spakować. Cóż - trzeba było się sprężyć, jednak mimo ogromnego nakładu sił, poszliśmy spać dopiero po pierwszej w nocy. Rano ciężko było nam wstać i w końcu dopiero po dziesiątej udało się wyjechać.

Droga ciągnęła się jak guma od majtek. Roboty drogowe i ruch wymęczyły nas niemiłosiernie. Jednak nie na tyle, żeby po przyjeździe nie popłynąć na ryby.

Zalew Koronowski okazał się być wyjątkowo malowniczą wodą, kojarzącą mi się bardziej z naturalnym jeziorem niż sztucznym zbiornikiem.

Pierwsze kilka godzin pływania przyniosły mi jedynie jednego okonia. Marek w tym czasie miał już przy łódce szczupaka, jednak brak podbieraka uratował rybce życie. Wracając dostałem sms-a od Askneta. Krótka wiadomość tekstowa była jasna, zwięzła i bardzo przyjemna: JADĘ. Z tą dobrą wiadomością szybciej powachlowałem wiosłami.

Do ośrodka dopłynąłem już w zupełnych ciemnościach. Na szczęście w przystani był jeszcze Jarbas i pomógł mi zataszczyć wypożyczony od Sigiego silnik i akumulator. Zaczęło się biesiadowanie. I było tak intensywne i długie, że kładąc się spać świat wirował i wirował. Co gorsza już po trzech godzinach miałem wstać i wypłynąć na ryby. Wstałem, a właściwie zwlokłem się z łóżka pół godziny po umówionej czwartej. Ledwo przytomny, z potwornym bólem w głowie, musiałem jeszcze przygotować sobie sprzęt. Wypłynęliśmy jeszcze po ciemku, przedzieraliśmy się przez poranną mgłę, a jezioro chlupotało milionami ukejek i pluskało spławiającymi się leszczami. Zalew żył własnym życiem, a my wdzieraliśmy się w głąb nieznanej wody. Rzut za rzutem, skok za skokiem czesaliśmy głębiny i płytkie blaty. Jedyne ryby, jakie się trafiały to małe okonki. Oddalaliśmy się coraz bardziej od Kręgla, przeczesując przybrzeżne płycizny w poszukiwaniu zębatych myśliwych, jednak nic nie brało.

Koło jedenastej zaczęliśmy się poddawać, nastał czas powrotu. Spływaliśmy cały czas rzucając. Przy jednym z drzew poczułem delikatne pstryknięcie, postawiliśmy kotwicę. Kilka rzutów nie przyniosło oczekiwanego brania.
- To musiał być okoń - powiedziałem.
Zwinąłem zestaw i obejrzałem gumę. Jednak nie, cały ogon był pocięty, wyglądało to na pstryknięcie małego szczupaczka. Odpłynęliśmy. Przepływaliśmy po kilka metrów i oddawaliśmy kilka rzutów, aż w końcu poczułem upragniony impuls. Zaciąłem i od razu poczułem miły opór. Ryba sprawiała wrażenie całkiem sporej, walczyła jak sandacz, jednak przy łodzi okazało się, że mam na gumie szczupaka. Do tego wcale nie tak okazałego, jak się spodziewałem.

Przyszedł czas na obiadek i chwilkę wytchnienia. W międzyczasie przyjechał Asknet z Sandałem, Okonkiem i rodzinami. Radek, nie mogąc wysiedzieć na miejscu, napompował swojego belly bouta i ruszył z muchówką na szczupakowe łowy, budząc przy tym ogromne zainteresowanie zlotowiczów.

Po obiadku i krótkiej sjeście wypłynęliśmy ponownie - tym razem z Asknetem. I znów zaczęło się czesanie wody, to tu, to tam. W pełnej desperacji wyszperałem na dnie pudełka jakąś starą cykadę. Przynętę, która przeleżała w mojej skrzynce dobre dziesięć lat, nie widząc przez ten czas nigdy wody. Cóż było robić skoro na nic nie brało może wzięłoby na cykadę? Gdy tylko zapytałem Radka, jak powinno się takie cacko prowadzić w moją cykadkę uderzył z furią jakiś drapieżca. Kij przygiął się obiecująco i zaczął pulsować. Po krótkiej chwili przy burcie zatrzepotał niewymiarowy szczupak. Ech - a miał być okoniem. Wyczepiłem rozbójnika nie wyciągając go z wody. Kolejne rzuty nie przynosiły oczekiwanego brania. Na takim bezowocnym biczowaniu wody czas mijał coraz szybciej. Tym szybciej im nas ogarniała głupawka i zaczynaliśmy się śmiać już z byle głupotki i wymyślać niestworzone historie. Wróciliśmy do przystani bez ryb, Oldi był niepocieszony.

Po kolacji nadszedł czas na prezentacje sprzętu Dragona i najważniejszy punkt wieczoru - ognisko.

Tym razem postanowiłem zbyt intensywnie nie biesiadować i po spałaszowaniu kiełbasy poszedłem spać. Tylko po to, żeby już po kilku godzinach wstać na ryby.
Gdy tylko zrobiło się szaro na niebie odbiliśmy od przystani. Poranna mgła przeszywała zimnem, kleiła się do wędek i pokrywała wszystko cienką warstwą wody.

Przepływając obok Zatoki Gigantycznego Okonia, bo tak nazwaliśmy miejsce, gdzie w sobotę trafiliśmy kilka mikro okoni, oczekiwaliśmy powtórki z dnia poprzedniego. Jednak nic tam nie było. Nawet najmniejszy okonek nie wyskoczył do małych gumek ani wirówek. Popłynęliśmy dalej w kierunku otwartej wody. Gdy zbliżaliśmy się do ostatniej kępy trzcin posłałem pod nie białego predatora i w trzecim skoku poczułem potężne targnięcie. Zaciąłem odruchowo i już wiedziałem, że mam coś ładnego na kiju. Ryba okazała się i tym razem mniejsza niż sprawiała wrażenie. Szczupak, choć większy od poprzedniego do metrowca miał jeszcze daleką drogę.

Mgła powoli ustępowała, a zza trzcin dobiegł nas kojący głos Jarbasa:
– Co macie, metrówkę? Niemożliwe, gdzie stoicie, ok. zaraz tam będziemy.
Gdy tylko Jarbas z Kuntą wyłonili się zza trzcin, podzielili się z nami dobrą nowiną. Farciarz z Krissem mieli "metrowca”. Krew od razu zaczęła szybciej krążyć i tchnęła w nas nowe siły do łowienia. Popłynęliśmy na otwarta wodę w poszukiwaniu starego koryta. Jednak bez echosondy było to trudniejsze niż nam się początkowo wydawało. Koło godziny dziesiątej nad wodą znów zrobiło się mglisto i zimno. Słońce zasłoniły chmury, a nad wodą zrobiło się ponuro i zimno.

Koło jedenastej postanowiliśmy się poddać. Wracaliśmy wypompowani i zmarznięci. Koło Zatoki Gigantycznego Okonia dopadła nas głupawka, tak silna, że łzy leciały nam z oczu ze śmiechu, a ja musiałem usiąść i odłożyć wędkę, bo groziło mi wypadnięcie za burtę. W przystani czekali nasi najbliżsi, wypakowaliśmy cały sprzęt i czekaliśmy na powrót szczęśliwej łódki. Zdjęcia mówią same za siebie jak piękną przywieźli zdobycz.

Nadeszła chwila oficjalnego zakończenia zlotu, wręczenia nagród...

i pamiątkowego zdjęcia.

Przygód jednak jeszcze nie było końca. Okazało się, że mój samochód nie chce zapalić. I tu z pomocą przyszedł Jjjan. Podczepił mnie na hol i udało się rozruszać mój samochodzik. Jednak jazda z dziewczynami niepewnym samochodem nie wchodziła w rachubę. I tu kolejna pomocna dłoń wyciągnęła się do nas - Marek_b zabrał nasze panie ze sobą. Wraz z Torque wyjechaliśmy pierwsi i ruszyliśmy do domu. Po zatankowaniu okazało się, że samochód przestał się dławić i kaszleć. Inne paliwo i zupełnie inna jazda.

Do domu dojechaliśmy cali i zdrowi i już nie możemy się doczekać kolejnego zlotu.
Tu ogromne podziękowania dla Jjjana i Marka_b za pomoc.
Mam nadzieję, że kolejne zloty będą co najmniej tak samo udane jak ten i oby jeszcze rybniejsze.

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1216