Wobleroza Dżąsa - cz. I
Data: 10-10-2002 o godz. 01:13:29
Temat: Zrób to sam


Szykuje się całkiem ciekawy blok tematyczny, dotyczący produkcji woblerów. Swoje teksty na ten temat obiecał nam Wojtek Łęcki-Węgrzyn, ale swój cykl rozpoczął także Dżąs. Dzisiaj kilka słów wprowadzenia zaledwie. Niecierpliwie czekamy na ciąg dalszy...

Zaczęło się bardzo niewinnie. Moje ponad 100-tysięczne miasto, niezbyt tłuste lata 80-te, szkoła podstawowa, byłem właściwie jeszcze dzieckiem. Całe kieszonkowe wydawałem na moją największą pasję - wędkarstwo. Należę jeszcze do tego pokolenia, które wie co to bambus, mosiężne złącza, druciane przelotki i coroczna, piekielnie pracochłonna, zimowa konserwacja sprzętu. Najbardziej kusiło, to co wtedy dla nastoletniego chłopaka było zakazane - spinning. Właściwie nieosiągalny. Półki sklepowe straszyły pustką - w sklepie wędkarskim można było kupić polskiej produkcji haczyki, wędki, kołowrotki i oczywiście polspingowskie wahadłówki - jeszcze te z wytłoczoną czaplą. Z rzadka trafiały się rzemieślnicze obrotówki, które o dziwo nawet czasem się kręciły. Wyjątkiem była pamiętana do dziś przeze mnie wirówka o bardzo wyszukanej nazwie "Super odblask" - to była rewelacja i spełnienie marzeń. Zjadł mi ją jakiś nieuprzejmy szczupak na pół godziny przed rozpoczęciem lekcji w szkole. Wieczorem, po lekcjach, już go nie spotkałem. O Meppsach nawet nie słyszałem, woblery czy gumowe przynęty właściwie nie istniały.

Wtedy trafiła w moje ręce jedyna słuszna wówczas wędkarska gazeta - "Wiadomości Wędkarskie". Roku wydania nie pamiętam, choć egzemplarz ten, jak i wszystkie kolejne, czeka na ponowne odkrycie w mojej piwnicy. Był to któryś z numerów letnich, a w nim artykuł o domowej, amatorskiej produkcji woblerów. Czytałem go wiele razy chłonąc jego przesłanie - "spróbuj a nie pożałujesz". Spróbowałem i tak mi już zostało do dnia dzisiejszego.

Dłubię i nie mogę się opanować. Coroczne postanowienie, że w tym roku sobie odpuszczę... i kolejna setka woblerów znajduje swoje miejsce w coraz to nowych pudełakch. Mimo szczerych chęci "wyrwania" choć części kolekcja ta powiększa się coraz bardziej. Nie są to przynęty na sprzedaż, zbyt wiele serca mnie kosztują, aby wymieniać je na narodową walutę. W cudze ręce trafiają za sprawą towarzyskich spotkań nad wodą, w pociągu, na stacji, w kniejach i dąbrowach. Bo prawdziwą moją pasją, a właściwie niemal chorobą, jest salmonidoza - choroba poważna i niewyleczalna.

Winę za mój stan ponosi ś.p. Marek Trojanowski. To jego artykuły w "WW" stały się przyczyną infekcji. Salmonidoza właściwie sprowadza się do jednego - ryby pozbawione kropek nie mają żadnego znaczenia. Liczy się to targnięcie, ten skok adrenaliny. Pstrągi uczą pokory. To nie jest ryba dla spragnionych szybkiego sukcesu. Jej po prostu prawie nie ma, więc... zawału nie muszę się obawiać. Przemierzam rocznie dziesiątki kilometrów nad urokliwymi, "górskimi" wodami i doświadczam tego, co wędkarzom nizinnym raczej niepisane - ten kolor i krzyk zimorodka rozrywający marcową szarość i ciszę, ten zapach letniej rzeki no i... te komary i pokrzywy. Jedno jest zawsze podobne - to cichutkie pacnięcie woblera o wodę i jego taniec. Ryby też coraz bardziej podzielają tę pasję - im moje woblery również się podobają. Co optymistyczne - z roku na rok nawet bardziej. To pomaga w planowaniu nowych kształtów, kolorów, innej pracy tych przynęt.

W kolejnych częściach przybliżę mój warsztat, materiały, sposoby i patenciki. Proszę jedynie o cierpliwość, bo zbliża się zima, a jeśli będzie dostatecznie zimowa, to jak co roku znów zrobię kolejną setkę moich malutkich miłości.


Dżąs







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=12