To był karp - Simson
Data: 25-08-2005 o godz. 20:00:00
Temat: Konkursy


Mimo psikusów jakich dostarczyło mi tegoroczne lato nieprzerwanie marzyłem o wyholowaniu karpia na miarę golejowskiego rekordu.



Mimo ciągłego nęcenia oraz dokładnie obmyślonej taktyki nie mogłem w żaden sposób ustalić odpowiedniego terminu wyjazdu. Ciągłe zmiany pogody a co za tym idzie i ciśnienia nie wpływały korzystnie na moje wyniki. Dodatkowym utrudnieniem, które nieoczekiwanie pojawiło się w miejscu, w którym zamierzałem wędkować okazały się chmary wygłodniałych jazi.

Po kilku godzinach od zanęcenia proteinką, gotowanym grochem oraz konopiami okazywało się, że dno jest tak czyste jak przed moim dokarmianiem. Doszło nawet do sytuacji gdzie zamiast mułu zalegającego dno pojawił się czysty piach. Z jednej strony cieszyłem się z takiego obrotu spraw, gdyż byłem pewien sukcesu z drugiej zaś obawiałem się zbyt dużej presji drobnicy, która profesjonalnie odstrasza duże ryby. Po dwóch tygodniach ciągłego nęcenia i podpatrywania wody zwiększyłem pojedynczą dawkę pokarmu i nie jak wcześniej codziennie lecz co trzy dni, punktowo w jedno miejsce podawałem przygotowaną mieszankę.

Z wyrzutem nie miałem większego problemu. Ze względu na niewielką odległość w jakiej upatrzyłem sobie miejsce przyszłych zasiadek do nęcenia używałem mega rakiety własnego pomysłu by zaoszczędzić na kosztach. Jedyny problem tkwił w gęsto w tym miejscu rosnących trzcinach, których widok odstraszał każdego do tej pory wędkarza.

Nie miałem się nad czym zastanawiać. Następnego dnia zabrałem ze sobą stare tenisówki oraz niewielki scyzoryk, który dzielnie pomógł mi powiększyć niewielki do tego czasu dostęp do czystej wody. Nie przewidziałem tylko, że rany po trzcinach tak długo potrafią się goić. Brak jakich kolwiek rękawiczek spowodował wykluczenie mnie z rywalizacji karpiowej na cały tydzień za to dzięki mojej pracy kilku miejscowych golejowskich wyjadaczy powiększyło swoje wyniki o piękne liny, które jak później się dowiedziałem ważyły grubo ponad dwa kilo. Szkoda, że te piękne ryby dały się nabrać bo jestem święcie przekonany, że skończyły na patelni.

Środek lipca przyniósł tak długo oczekiwaną stabilizację pogody. Zanosiło się na rychły wyjazd choć by na jeden dzień. Szesnasty lipca okazał się dniem w pełni trafionym, stałe ciśnienie i brak większej ilości turystów w tym tygodniu wskazywał na dobry wybór terminu zasiadki. Zaraz po północy zjawiłem się na brzegu z całym karpiowym dobytkiem. Na moje szczęście zjawiłem się tam dosyć wcześnie, a dzięki temu kilku wędkarzy już godzinę później omijało miejscówkę szerokim łukiem. Tylko jeden z nich, ten który często korzystał z mojej pracy, zechciał grzecznie spytać czy może zająć stanowisko po mojej prawicy. Oczywiście równie grzecznie zezwoliłem koledze na rozbicie się w tym miejscu.

Prawie po omacku przy świetle niewielkiego halogenika sporządziłem zestawy. Stojak umieściłem w cuchnącym, przybrzeżnym błocie i już po chwili do wody trafiły dwa świeżutkie przypony zakończone, jeden rybną szesnastką, a drugi osiemnastką o przecudnym zapachu scopexu. Koleś obok już po kwadransie łowienia na spławik dusił w siacie niewielkiego karpia. Ja zaś zaniepokojony martwą ciszą sygnałów postanawiam podrzucić kilka garści gotowanych konopi leciutko podrasowanych scopexem nad zestaw z osiemnastką na włosie i poczekać wytrwale na jakiś ruch ze strony mieszkańców jeziora.

Przysypiając już na moim leżaczku z twarzą omywaną porannym słońcem wsłuchuję się w budzącą się do życia przyrodę. Do moich uszu dociera również hałas jaki robi facet obok każdorazowo rzucając swój przedpotopowy zestaw do wody. Widocznie rybom to nie przeszkadzało bo zaraz po tym usłyszałem również pisk prawego foxa, a widok swingera przyklejonego do blanku wędziska poderwał mnie na równe nogi. Bez zacinania uniosłem wędzisko lekko tylko podtrzymując nadal obracającą się w odwrotnym do nawijania kierunku szpulę kołowrotka. Wściekle walcząca sztuka zaraz po wyczuciu większego oporu rzuciła się do ucieczki w przybrzeżne zaczepy zalegające południową część jeziora. Po tym ruchu wiedziałem, że jest to okaz pięknego cyprinusa. Tylko duży karp w takiej wodzie jak Golejów potrafi wbić się w moczarkę z siłą wystrzelonej torpedy. Praca kija nie budziła moich zastrzeżeń, bałem się jedynie o wytrzymałość żyłki, której świst wydobywał się z pochylonych jej naprężeniem trzcin.

Wolałem nie ryzykować. Nie zdążyłem jeszcze poprosić sąsiada o pomoc, a on już stał za mną z opadniętą szczęką. Gdy on trzymał wędkę ja w mgnieniu oka uwinąłem się z butami i spodniami, żeby nie rzec „dolną częścią garderoby” i stojąc już po pas w wodzie próbowałem odzyskać utracone metry nadwyrężonej żyłki. W ułamku sekundy adrenalina opadła gdy po próbie siłowego holu długi odcinek żyły plackiem leżał na tafli spokojnego jeszcze jeziora. To koniec, mogliśmy sobie tylko pogdybać na zakończenie lecz ja wiedziałem, że miałem na kiju wcześniej podpatrywaną dyszkę.

Tego dnia nie miałem już żadnego brania. Gorycz porażki zmobilizowała mnie do wycięcia jeszcze tego samego dnia większej ilości trzcin przez, które straciłem rekordowego karpia. Tym razem obyło się bez przelewu krwi, a widok „pustki” przede mną wróżył kolejne spotkanie z kulkowym łasuchem.

Po kolejnych dniach nęcenia, już nie sam ale z moim kumplem Darkiem w pełnym rynsztunku nawiedzamy tą samą wodę, o tej samej porze dwudziestego trzeciego lipca dokładnie tydzień po mojej wpadce ze sterczącymi trzcinami. Po drodze zaczepił nas znajomy wędkarz pytając czy to my tak często nęcimy? No cóż, trzeba było się przyznać. Uważałem go dotąd za faceta z literą ale po jego stwierdzeniu, że za ciężko łowimy chyba zmienię zdanie na temat jego osoby. Nie wdając się w dłuższą dyskusję zajęliśmy stanowisko.

Niewiele czasu upłynęło nim nasze zestawy gotowe były do wyrzutu. Ja oczywiście postawiłem jak zwykle na „ciężkie łowienie” ale Darkowi utkwiło chyba stwierdzenie napotkanego moczykija bo nie wiedzieć czemu postanowił połowić na drgające szczytówki. Prawdę mówiąc spodobał mi się jego profesjonalizm bo dzięki niemu przygotowany jest na każdą sytuację. Ciemność jaką zalane było jezioro utrudniło dokładne wyrzucenie zestawów w odpowiednie miejsce lecz mając już trochę praktyki udało się bezboleśnie umieścić zestawy w nęconych punktach.

Bezwietrzna, ciemna i ciepła noc widocznie spasowała rybom, gdyż już po dwóch godzinach łowienia miałem, a właściwie mieliśmy pare ładnych odjazdów. W Dariusza siatce wylądowało kilka przyzwoitych płoci oraz wymiarowych jazi, miał też leszcza oraz coś większego na kiju lecz delikatny przypon nie wytrzymał i ryba odpłynęła na wolność. Na mojego scopexa jak dotąd połakomił się niewielki, może dwu kilogramowy karpik lecz dziwne przeczucie nie dawało mi spokojnie usiedzieć w wygodnym leżaczku. Zamoczoną w dipie kulkę ponownie wyrzuciłem w miejsce skąd wyjąłem rybę. Wiedziałem, że coś dziwnego dzieje się pod wodą , tak po prostu brania na Darka zestawach nie zanikły bez przyczyny w jednej chwili.

Na reakcję swingera nie musiałem długo czekać, już po chwili sygnalizator dał o sobie znać, a szybkie wysnuwanie żyłki dało znak do zacięcia. Jak miło było znów poczuć kilka kilo na naprężonej wędce. Jedna myśl tylko zaprzątała mi głowę, by nie dopuścić do sytuacji sprzed tygodnia. Walcząc z rybą w każdej chwili gotów byłem wskoczyć do wody bez względu na skutki jednak odjazd ryby na środek jeziora dodał mi otuchy. Bez większego problemu odzyskiwałem żyłkę metr po metrze gdy w końcu po kilku minutach holu ujrzałem piękną płetwę grzbietową karpia lśniącą w świetle latarki. Ryba ostatkiem sił zdołała jeszcze zaplątać się w pozostałości trzcin, których na dnie nie brakowało. Przesuwając energicznie podbierak po samym dnie udało mi się połamać sterczące badyle, a karp uwolniony z zaczepu bezpiecznie wylądował w podbieraku.

Ryba przepięknie prezentowała się na mokrej macie odbijając światło naszych latarek. Worek wraz z rybą zawisa na wadze, która wskazuje 6,3 kg. Nie czekając na wschód słońca robimy szybkie pamiątkowe zdjęcie, a ryba wraca do domu.

Warto czasami darować rybie wolność. Teraz gdy to piszę mija miesiąc od tamtej przygody lecz jestem stokroć bardziej zadowolony z wypuszczenia tej sztuki niż ze wszystkich ryb złowionych do tej pory, które niestety nie zawsze kończyły tak jak ona. Wiem, że jeszcze się spotkamy, może jesienią, może w przyszłym roku ale na pewno to nastąpi i znów powiem "Starych drzew się nie przesadza...".

Simson

Tekst konkursowy - opublikowany w formie nadesłanej przez Autora, bez korekty redakcyjnej - Redakcja PW.







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1189