Jezioro zaginionych wędkarzy – część III
Data: 18-12-2002 o godz. 06:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Cisza pulsowała w nim, bał się jej bardziej, niż gdyby stanął przed jego twarzą potężny, wygłodniały niedźwiedź. Boże, czy ja popadam w paranoję? Przecież to nienormalne...
Istotnie, jego zmysły nie zachowywały się rozsądnie, panika nie pozwalała myśleć rozumnie. Czy to ten las chciał zrobić z niego wariata? Czuł się osaczony, choć równocześnie miotało nim uczucie potwornej samotności, wypełniające go do nieprzytomności. Boże, jeszcze trochę, jeszcze parę kroków i będzie w domu, ale w którą stronę? Czy nie widział już tego miejsca? Tak, tak, krąży w kółko, tak beznadziejnie i wciąż...

- Boże, mam już dość! Koniec, poddaję się... Upadł na kolana, wbił dłonie w leśne poszycie i zaczął śmiać się histerycznie głosem łamliwym, acz mocnym. Śmiał się do rozpuku, śmiał aż do oczu napłynęły mu łzy.

Wstał po chwili, otarł kolana i powstrzymując śmiech, ruszył z wolna przed siebie. Pozwolił łzie spłynąć łagodnie po policzku. Był zrezygnowany. Jak długo tułał się już bez celu? I jak długo przyjdzie błądzić mu jeszcze?

Niespodziewanie gdzieś w oddali zamajaczyło nikłe światełko, stłumione przez drzewa - strażników nocy. Czy to przydrożna latarnia? Tutaj nie ma dróg, a tam, za skrajem lasu jeśli są jakieś, to z pewnością nie znajdziesz choćby jednej latarni... Cóż to zatem, słońce wschodzi? Zaśmiał się sobie w twarz. Nie zdziwiłby się, gdyby noc pomału dobiegała już końca. Ale nie, to światło nie było zapewne światłem słonecznym. Ciemność zionęła swoistą pomarańczową poświatą, równie nienaturalną, jak wszystko wokół. Ruszył w owym kierunku, czując wzbierającą w nim niepewność. Był coraz bliżej.

Wrócisz jeszcze...
Złota łuna zdawała się poszerzać w miarę jak szedł coraz to dalej i dalej, aż wreszcie ujrzał ją w całej swej okazałości, gdy stanął u stóp granatowego atłasu. Jednak powrócił do tego miejsca jakimś niewyjaśnionym sposobem...

Wpatrywał się w jarzącą się przenikliwym blaskiem zorzę, która zlewała się z taflą jeziora w połyskliwą całość. Spoglądał w to zjawisko niczym zahipnotyzowany, błądząc wzrokiem po niczym niezmąconej powierzchni wody, równie spokojnej jak wówczas, gdy jezioro połknęło jego sprzęt. Nie zastanawiał się co tu się działo. Wystarczył mu widok, tak niezwykle majestatyczny i piękny. Żywszego złota w życiu nie widział, nawet dwudziesto cztero karatowa kolia z diamentami nie mogła się równać z tą potęgą. I tylko czarne chmury zawisłe na szafirowym niebie zdawały się zakłócać dostojność tej nocnej akwareli. Zrobił kilka kroków w przód, nie odrywając wciąż wzroku od nieopisanie pięknego widowiska. Wszedł wolno na drewniany pomost, wcinający się głęboko w zakole jeziora. Stąd wyraźnie widać było źródło nieodpartego blasku. Lśnienie emanowało całą swą siłą z wnętrza jeziora. Na samym środku tafli woda rozstąpiła się nieco, tworząc coraz to większe kręgi, jak wtedy, gdy puszcza się kaczki. Jezioro zdawało się kołysać delikatnie, a on wraz z nim, jakby siedział na bujanym fotelu hipnotyzera.
I nagle poczuł po raz pierwszy tego dnia lekki wietrzyk, muskający jego twarz.

Szu szu....

Słyszał wyraźnie cichy gwizd bryzy omiatający wszystko wokół. Z każdą chwilą przybierał na swej sile, by naraz przepędzić czarne chmury, by potargać spokojne wody. Dziki zefir oplótł jego twarz, rozwiał włosy i zachwiał nim, jakby pionkiem, grając w chińczyka z jednym ze swoich braci.

Coś zaczynało się zmieniać. Wróciłeś...

Jezioro wezbrało spienioną falą, wchłaniając w siebie mistyczny poblask. I zobaczył dłonie. Najpierw jedną, potem drugą i masę innych - wszystkie blade i kościste. Wyłaniały się jedna po drugiej, jak gdyby łapiąc garściami gasnące światło. I rozległ się cichy, dzwoniący świst, tak nieznośny dla uszu, jak widok wszystkich tych rąk okropnych oczom. Wołali go.

Wróciłeś... Co u licha? Wtem usłyszał coś jeszcze. Chrzęst, trzask rozdzieranego drewna. Poczuł dziwny skurcz w nogach. Chciał postąpić do tyłu, nie mógł. Coś przytwierdziło go do drewnianego molo. Spojrzał w dół, na swoje stopy. Marmurowo białe palce objęły jego kostki zimnym uściskiem. Chciał krzyknąć, lecz nie był w stanie. Ostatni raz spojrzał na las rąk wydobywający się z wodnistych czeluści. Machały do niego.

Witaj! Jesteś już z nami.... Nie lękaj się.
Poczuł, że coś ciągnie go ku dołowi, rozdziera mięśnie. Przebija przez drewniane deski. Z ust wyrwał się przecinający ciemność jęk, jakiego nie słyszał sam w życiu. Ostatni dźwięk, jaki z siebie wydobył. Wpadł do wody. W jednej chwili ból w stopach ustąpił, ale wiedział, że blade ręce nie puściły. Ciągnęły go coraz niżej i niżej. Wszystko wirowało wokół niego; wodorosty, odłamki drewna i ostatnie obrazy normalnego świata. Widział całe ławice ryb, które tak bardzo pragnął ujrzeć niegdyś na końcu swej wędki... Wielki Karp Królewski przepłynął tuż obok, śmiejąc się mu prosto w twarz, węgorze prześlizgiwały się między nogami. W pewnej chwili olbrzymi kształt zamajaczył gdzieś obok, czy to... tak, tak! To Łosoś z zimnych wód Alaski! Niemożliwe! A jednak. Ten widok uradował jego serce choć na krótką chwilę, zaraz jednak uświadomił sobie, iż to jedynie wyobraźnia płata mu figle. Schodził na dno. A ryby stroiły sobie z niego żarty, płynnie bijąc wodę płetwami. Wymachiwał rękoma, rozcinając łapczywie mętną toń, ale siła z jaką porywano go w głąb jeziora była nań zbyt wielka. Zachłysnął się i zdążywszy tylko wyszeptać bezgłośnie Ojcze naaaasz..., zniknął. Chmury na niebie rozeszły się, wiatr uciekł gdzieś daleko i słońce poczęło wschodzić. A wraz z nadejściem brzasku tutaj, po prawej stronie świata, złoto zachodu po drugiej stronie lustra zgasło.
- A niech to! Pięknie.

Mężczyzna w wędkarskiej kamizelce stanął u stóp rozległego szafiru. Rozłożył krzesełko, otworzył szarą skrzynkę i począł przygotowywać przynętę. Pogwizdywał wesoło pod nosem, nie zważając na gromadę czarnych ptaków, gorączkowo krążących nisko nad jego głową. Zapowiedź...

A w oddali, za kępą przybrzeżnych brzóz stał cicho i bezszelestnie cień. Cień człowieka, posłany na polowanie. W czarnym kapturze, zgarbiony. Pokutujący. Jezioro było tak spokojne, niemal nieruchome. Coś zbliżało się nieuchronnie, co jednak, tego nie wiedział mężczyzna w wędkarskiej kamizelce.

Pomóż mi! No, podejdź tu. Podaj mi dłoń, chcę wyjść! Spoglądał na niego zza szkła wody, wołając o pomoc, ale mężczyzna w kamizelce tak zaabsorbowany był swoim zajęciem, że niezdolny był ujrzeć bladą twarz pod powierzchnią wody.

nadesłała Klaudia Polakówna







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=117