Wspomnienia znad Ebro, część I
Data: 16-12-2002 o godz. 11:19:44
Temat: Tu łowię


Nadszedł nareszcie ten upragniony dzień wyjazdu. Koniec z robotą!!! Co tu dużo mówić – mamy urlop, jedziemy na trzy tygodnie na ryby.
Do wyjazdu nad Rio Ebro jesteśmy dobrze przygotowani. Jedynie co mnie gnębi to fakt, że mój nowy aparat cyfrowy, który zamówiłem parę dni temu, jeszcze nie doszedł. Dzisiaj mają przyjechać do mnie Sazan z żoną i TJ. Mają u mnie przenocować, więc odpowiedni zapas piwa już się chłodzi. A nazajutrz ruszamy do Hiszpanii. Miło mi i cieszę się, że będziemy mieć tak zacnych gości.

Wczesnym popołudniem dzwonię na komórkę Roberta (TJ), żeby dowiedzieć się, jak układa im się droga i jak daleko mają jeszcze do Aachen - mieli bowiem już o czwartej rano wyjechać z Krakowa. Informacja, jaką otrzymuję od Roberta, elektryzuje mnie. Niestety, Robert został w Polsce; nie może z nami pojechać ze względu na poważny stan zdrowia jego mamy. Wielka to szkoda, ale cóż zrobić. Sazan do Aachen dojeżdża dopiero wieczorem. Jak się okazało wyjazd o czwartej rano nie wypalił. Nie szkodzi. I tak mamy dosyć czasu żeby napić się razem piwa i pogwarzyć z przemiłą Panią Sazanową.

Następnego dnia rano, tuż po śniadaniu, listonosz przynosi mi mojego nowego cyfraka. Jest super, ale dużo czasu pewnie upłynie, zanim dogłębnie poznam jego możliwości. Robimy ostatnie zakupy w Belgii, następnie pokazuję Sazanowi Klinikę w Aachen i zadaję mu standardowe pytanie: "Co to jest?" i już podążamy na spotkanie z dalszymi uczestnikami wyprawy nad Ebro. Na umówionym miejscu spotykamy się z moim bratem Bronkiem, bratową Janką oraz innymi znajomymi: Richad’em z Danką, Michałem z Mariolą i Januszem z Sabiną. Tych ostatnich okradziono w czasie krótkiego postoju na stacji benzynowej, co skomplikowało i przedłużyło niesamowicie przebieg całej podroży.
Do Riomar dojeżdżamy zatem z parogodzinnym opóźnieniem i spotykamy się nareszcie z Oldim, Rojem i Arturem. W małej plażowej knajpce pijemy po powitalnym piwku i po załatwieniu formalności rozchodzimy się do swoich domków.

Następnego dnia zaczynamy negocjacje w sprawie wynajmu łodzi. Udaje mi się w końcu wybrać najbardziej korzystną dla nas ofertę – łodzie znajdują się na dodatek w bardzo bliskiej odległości od naszych łowisk. To naprawdę wielki plus całej wyprawy. W ten sposób zaoszczędzimy nie tylko sporo czasu, ale także i pieniędzy na paliwo.
Mam straszne problemy z moim nowym cyfrakiem, nie akceptuje zakupionej już wcześniej karty pamięciowej Compact Flash 128 Mb. Aparat ten współpracuje też z drugim system - Smart Media, ale cóż z tego skoro karta, którą posiadam, ma zaledwie 16 Mb. Teraz żałuję, że nie zabrałem laptopa. Mógłbym zdjęcia od razu przerzucać na twardy dysk i kasować kartę. Trudno. Będę musiał ograniczać się z ilością robionych zdjęć.


Naszą wędkarską przygodę rozpoczynamy nieco inaczej, niż zaplanowaliśmy. Mieliśmy wynająć jedną łódź i według grafika (sporządzonego przez Oldiego) po kolei wypływać na połów suma. Inni mieli w tym czasie polować w morzu na bluefisha, albo w Ebro na karpia.
Taki obrót sprawy daje nam naturalnie wolną rękę - nie musimy kurczowo trzymać się grafika, a mnie dodatkowo pozwala na wyskok nad morze z bratem na Bluefisha. W związku z tym, że Oldi z Rojem i Arturem mieszkają trochę dalej od nas i posiadają własną łódź, zmuszeni jesteśmy niejako łowić oddzielnie. Może to i dobrze, bo inaczej pewnie Oldi wyrywał by nas z łóżka w środku nocy na ryby, a my z Sazanem lubimy sobie pospać.


Na suma wyruszamy z Sazanem praktycznie trzeciego dnia. Najpierw na kanałach nawadniających pola ryżowe, położonych wzdłuż Ebro, łowimy żywczyki (sazanki i karasie) wielkości ręki i większe. Na łowisku jesteśmy krótko przed godziną 20.00 i pieczołowicie wybieramy miejsce do zakotwiczenia się. Mamy zamiar połowić gdzieś do 2.00 w nocy.
Kotwiczymy łódź w malowniczym i bardzo obiecującym miejscu, przy małej wyspie. Nasza strategia na dzisiejszą noc jest następująca: dwa żywce wędrują na głębokości około 1m z nurtem rzeki, natomiast dwa pozostałe wywożę małym pontonem nieco w górę rzeki i zazbrajam je w tzw. metodzie bojowej. Co to za metoda? Już wyjaśniam: do zakotwiczonej boi (w naszym przypadku jest to plastykowa butelka po wodzie przymocowana do linki obciążonej z drugiej strony odpowiednim odważnikiem) montuję na cienkiej 0,18mm żyłce nasz zestaw sumowy. Następnie wołam do Sazana, żeby zestaw napiął. Z chwilą naciągnięcia linki głównej zestaw staje się niejako odbezpieczony i gotowy do połowu suma. Sazan naciąga zestaw a ja wracam pontonem do łodzi. Po wgramoleniu się z pontonu do łodzi otrzymuję od Sazana puszkę lodowatego piwa. W tym momencie polowanie na suma uważamy za rozpoczęte.


Teraz dopiero dociera do nas coraz to bardziej przeraźliwy wrzask dosyć dużych białych ptaków, które właśnie w tej części wyspy wybrały sobie parę drzew z zamiarem przenocowania na nich. Patrzymy z Sazanem nieco zszokowani na tę całą sprawę i jesteśmy pewni, że taka ilość ptaków z całą pewnością nie pomieści się na pobliskich drzewach. Ptaki jakby o tym wiedziały. Stają się jeszcze głośniejsze - słyszymy wyraźne odgłosy ich walki między sobą. Każde chce zanleźć jak najlepsze miejsce na drzewie. Z powodu tego ptasiego jazgotu musimy z Sazanem podnosić głos, żebyśmy mogli się uslyszeć. Myślę, że gdyby nie nasze wędki, to czulibyśmy się jak bohaterowie filmu Hitchcok’a "Ptaki". Słońce zachodzi coraz szybciej, aktywność ryb wzrasta, zapada ciemność. Otwieramy po następnym piwku i we wspaniałych humorach zachwycamy się wspaniałymi wędkarskimi warunkami, niesamowitą ilością ryb, ptactwa itd. Opowieści płyną jak z rękawa - to moje, to Sazana. Jest cudownie, jak w bajce, tylko te przeklęte ptaki znowu robią straszną wrzawę. Jest godz.20.40 kiedy nagle następuje bardzo mocne pobicie na moim bojowym zestawie. Sum jednak po zacięciu zachowuje się bardzo dziwnie. Początkowo myślę, że to jakiś smarkacz i wołam do Sazana, że tego wyciągniemy podbierakiem, bo nie ma więcej niż 10-12 kg.
Podkręcam hamulec. Nagle ryba ożywa i rusza z niezwykłą siłą w górę rzeki. Hamulec mojego Penna syczy dostojnie.
- Cholera - wołam do Sazana. – Pas! Sazan, pas!
Sazan (zgodnie z umową) spokojnie i pewnie zakłada mi pas do oparcia wędki na brzuchu.


Kontruję suma zdecydowanie, ten jednak zachowuje się jeszcze dziwniej: nie ucieka z nurtem rzeki jak zwykle, ale idzie w górę rzeki i zaraz za powalonym drzewem skręca w lewo, po czym pikuje w dół. Nie mam żadnej kontroli nad nim. Wchodzi głęboko w moczarkę. Nie szkodzi, dostanę cię - myślę. Nagle sum zatrzymuje się, a opór zaczyna się zwiększać. To pewnie ta moczarka. Nagle plecionka zaczyna "grać". Co jest? - nie daję sumowi luzu. Po paru sekundach granie ustało, jednak opór pozostaje. Trudno, decyduję się na siłowy hol. Podciągam, czuję duży ciężar, jednak jakby bez życia. To ta cholerna moczarka - myślę sobie, ale mam jakieś dziwne przeczucie, że nie ciągnę ryby. Po paru minutach holu dociągam do łodzi pusty zestaw bojowy, bez suma i przyponu wykonanego z nowiutkiej plecionki o wytrzymałości 45 kg, którą dał mi Sazan...
Po przeanalizowaniu sprawy dochodzimy do wniosku, że cwany sum nie poszedł z nurtem rzeki - jak się tego spodziewałem i jak to zwykle bywa - lecz poszedł w górę do swojej jamy, gdzie na gruncie z całą pewnością leży jakiś metalowy, ostry przedmiot (może zatopiona stara łódź). Pech też chciał, że sum opłynął linkę mocującą boję, co spowodowało, że oprócz suma holowałem cały zestaw i parędziesiąt kg moczarki.

Pomimo straconej ryby humory nam dopisują, otwieramy następne i następne puszki z zimnym piwem, i o umówionej godzinie kończymy dzisiejsze wędkowanie. Tym razem o kiju wracamy do naszych domków.

Karpiarz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=112