Jak w grudniu Kajko dorsze (Gadus morhua) łowić zapragnął
Data: 13-12-2002 o godz. 13:59:50
Temat: Wieści znad wody


Pomysł na taką wyprawę wpadł mi do głowy niedługo po zlocie w Kalejtach. Esox, Adalin i Marek_b zagadnęli mnie, żebym jeszcze coś zorganizował w tym roku (może Pobiedziska, może coś innego). Faktem jest, że jakoś nie mogłem się zebrać w sobie. Do czasu. W trakcie swych służbowych pielgrzymek trafiłem do jednej z firm we Władysławowie. Jej właściciel gdy dowiedział się, że jestem wędkarzem, powiedział od razu: „Musisz koniecznie jechać na dorsze. Teraz jest najlepszy sezon od listopada do połowy marca. Za ciepło nie jest, ale warto jechać bo i rybkę się złowi i przygoda jest.”

Krótko mówiąc: natchnął mnie. Z głowa pełną dorszy rzucam hasło na Pogawędkach W odpowiedzi - las rąk, tyle że wyrąbany. Armatora mam, ale brak ekipy. Adalin nie może, Sigi jako znany amator ciepłych kalesonów mówi, że wymięka, że dla Niego to za zimno. Inni też nosem kręcą.
No cóż, słowo się rzekło, więc skompletowałem ekipę ze starych Poznaniaków. Na początku było nas sześciu. Później ilość chętnych stopniała jak lody latem - zostało nas dwóch. Dosłownie rzutem na taśmę zdecydował się jeszcze jeden amator morskich rybek. Wyjazd planowany początkowo na 23 listopada został z powodu kłopotów z frekwencją ustalony na 6 grudnia.

Po drodze znalazłem jeszcze jednego opiniodawcę - dyrektora jednej z zaprzyjaźnionych firm, który gorąco mi zachwalał i polecał dorszowanie: „Musisz jechać, ja byłem i co prawda nic nie złowiłem, ale jaka zabawa, jak buja i do tego jak zimno. Wziąłem z kumplem 2 flaszki, ale coś ty, nawet ich nie ruszyliśmy. Dwudziestu nas było i wszyscyśmy rzygali jak dzieci, kupa śmiechu. I wiesz co, tego nie da się powstrzymać, żaden aviomarin i takie sztuczki”.
Nie powiem, w sercu coś mi zadrgało, banan zakwitł na ustach, a myślami już byłem na morzu.
Pora na sprzęt. Żyłka 0,45 mm powinna starczyć. Do tego parę piklerów, czy jak tam inni wolą – pilkerów. Wędka sumówka (jeszcze znad Odrzańskiej Biesiady), mój rybacki komplecik, kalesony, 2 mocne dębowe i ćwiartka żołądkowej (to tak na wypadek nagłych boleści w trzewiach). Wędkarskie wyposażenie uzupełniły pełne gacie strachu i 5 grudnia 2002 r. o 2 w nocy ruszyłem na przeciw mojemu przeznaczeniu. Bolało, że nikogo nie ma z Pogawędek, ale cóż - dobrze, że choć jeden pojechał.

Godzina 6.45. Jesteśmy w porcie w Darłówku. Trzeba się odziać, tzn.: szybko, szybko rozebrać do gatek (a zimno było, bo –5oC wspomagane wiatrem) i ponownie wskoczyć w (kolejność nieprzypadkowa) gatki (te akurat już miałem na sobie), ciepłe chińskie kalesony, ciepłe spodnie od dresu, pikowane robotnicze ogrodniczki i na koniec moje, żółte, podszywane bawełną rybackie spodnie (takie wielkie ogrodniczki). Góra część mojego ciałka została odziana bardzo podobnie – mam na myśli ilość warstw ubrań. Dopinając resztę ciuchów i skacząc w gumofilcach, wbiegliśmy jako ostatni na pokład stateczku „Passat II”. Patrząc z nadzieją na obsługę, oczekiwaliśmy jakichś kapoków i linek z karabińczykami, którymi moglibyśmy się przytwierdzić do barierek lub pokładu. Ale skoro cała załoga milczała, nie śmiałem się o to pytać.
Pyr, pyr, pyr i płyniemy...

Na morzu miałem odczucie, jakby zimniej się zrobiło i wiaterek zaczął mocniej wiać. E tam – myślę - bywało gorzej. Po czym polazłem na dziób statku, bo tam najlepiej bujało.
W końcu kuter przestaje pyrkać i staje. Tłumaczą nam, że na sygnał łowimy, a na drugi kończymy, bo nam śruba żyłki pozrywa. Muszę tu dodać – ku przestrodze innym - że moja wędka przydała mi się jak świni siodło. Była za miękka i za długa, więc byłem zmuszony wypożyczyć ichnią. Kołowrotek za to miałem dobry. Stary sprawdzony Rex. Niestety, nie łowiłem nim, bo w komplecie z wędka był już jakiś inny.

No więc, po pierwszym sygnale rzucam mój zestaw i podskakuję po dnie moją ołowiana rybką. I co? Tak, tak, nie mylicie się. Wasz skromny Kajko wyciąga pierwszego dorsza tego rejsu i zarazem pierwszego dorsza w życiu. Nie wiem czy na widok mojej rybki, czy też z powodu bujanki, jeden z łowiących obok panów zaczął oddawać w hołdzie morzu swoje śniadanie (a może to była wczorajsza kolacja?). Szczerze mówiąc, nie zwracałem na to większej uwagi. Pomyślałem, że jak tak będą brać, to do końca rejsu nałowię dla wszystkich, dla tego pana również, skoro jest zajęty czym innym. Tymczasem epidemia zaczęła atakować innych podróżnych; pokład wyglądał jak podłoga w garkuchni po ataku terrorystycznym: śliska, kolorowa i przede wszystkim z pełną prezentacją menu tych chorych biedaków.

A ja łowiłem dalej. Chwycił następny dorszyk i następny (ten trzeci był już całkiem spory), aż w końcu brania ustały.

Pływaliśmy tak i pływaliśmy...

Czując nieodpartą potrzebę odwiedzenia ubikacji, poszedłem ulżyć cierpiącemu pęcherzowi. Na miejscu odniosłem wrażenie, że jestem maleńka wisienką w scheaker’ze, zmieszaną (nie wstrząśniętą) ze słoną wodą i bardzo bogatą zawartością muszli klozetowej oraz tym, co nie trafiło do niej, tylko obok.
Te wizualne i aromatyczne niedogodności nie przeszkodziły mi jednak w konsumpcji żurka na kiełbasie. Siedząc w messie i zajadając ów rarytas, spoglądałem sobie przez iluminator. Wierzcie, kiedy widziałem na przemian raz morze, raz niebo, to miałem wrażenie, że skonsumowałem talerz gorzkiej żołądkowej, a nie żurka.

Po powrocie na pokład rozejrzałem się uważnie dookoła. „Tratwa meduzy” – inaczej tego nie można określić. Nie wiem czemu - ja i mój kolega jako jedyni nie zostaliśmy dotknięci tą dziwną epidemią, która zżerała resztę załogi (oprócz tej zawodowej). Dołowiłem jeszcze jednego dorszyka i z takim wynikiem wróciłem na ląd. Moi towarzysze złowili po 4 i 5 sztuk.
Dorsze łowiliśmy na głębokości 20 – 30 m. Frajda niesamowita, a odwiedziny na siłowni przed dorszowaniem – jak najbardziej wskazane. Wystarczy powiedzieć, że hol dorszyka o wadze 1 kg z kilkudziesięciu metrów głębokości można porównać z wyciąganiem cegły. Pot i zakwasy to normalny towarzysz takiego wędkowania. O większych sztukach nawet nie wspomnę.

Spyta ktoś, dlaczego w tej relacji tyle gastrycznych opisów? Już odpowiadam - to jest najsilniejsze wrażenie (oprócz czysto wędkarskich doznań), które się zabiera z pierwszej wyprawy na dorsze - przynajmniej w moim i moich towarzyszy wypadku. Potworne huśtanie dla nieprzyzwyczajonych lądowych szczurów jest doświadczeniem zacierającym inne. Pewnie po drugim czy trzecim wyjeździe na dorsze hierarchia wspomnień ulega znacznemu przetasowaniu. Mam zamiar się o tym przekonać.

W styczniu, w 2 lub 3 weekend płynę znowu. Tym razem celem wyjazdu jest Władysławowo, gdzie łowiska sięgają 50 - 70 m głębokości. Na pewno po powrocie opiszę Wam to jak najszybciej. Może wtedy co poniektórzy Pogawędkowicze, siedząc oparci o kaloryfer, zapragną tak jak ja łowić dorsze zimą.
Naprawdę warto.

Kajko







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=109