Ferie z podlodówką
Data: 08-03-2005 o godz. 09:00:00
Temat: Wieści znad wody


Ferie zimowe minęły zanim na dobre nacieszyłem się podlodowymi holami płoci, okoni i niewielkich leszczy. Wszystko to dzięki mroźnym nocom, które na dobre kilka dni skuły lodem wszystkie zbiorniki na Pojezierzu Mazurskim.



Nareszcie! - wykrzyczałem, gdy szkolny dzwonek po raz ostatni w pierwszym semestrze zagrał monotonną melodię. Wróciłem do domu, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i pobiegłem do Dziadków, z którymi miałem się zabrać do Mikołajek. Bardzo wczesnym rankiem wyjechaliśmy z Warszawy.

Około godziny 12.00 szczęśliwie dojechaliśmy na miejsce. Pożegnałem się z jedną i przywitałem z drugą Babcią. Przegadałem o najróżniejszych sprawach prawie dwie godziny i tuż po obiedzie, tj. przed 15.00 po raz pierwszy w tym roku wybrałem się na wędkowanie pod lodem. Towarzyszył mi mój stary kompan od wypraw wędkarskich, Rafał. Postanowiliśmy przetestować wszystkie błystki podlodowe i obejść tereny zatoki w pobliżu wyspy położonej na Jeziorze Mikołajskim. Pierwsze trzy wykute pierzchnią przeręble nie obdarzyły nas ani jednym braniem. Dopiero z czwartego, gdzie głębokość sięga ośmiu metrów udało mi się wyciągnąć kilka małych okoni. Brania były bardzo agresywne i następowały przeważnie przy pierwszym podciągnięciu przynęty, tuż po opukaniu dna.


Największy okoń pierwszej wyprawy

Niestety tego dnia nie dopisała pogoda. Bardzo mocno wiało, a ponieważ na lodzie spoczywała gruba warstwa sypkiego śniegu, tworzyły się potworne zamiecie. Mimo tego, że już po 60 minutach od wyjścia byliśmy zmuszeni wracać do domu, pierwszy wypad uznałem za udany. Jakby nie patrzeć złowiłem swoje pierwsze okonie spod lodu. Zmobilizowany obiecującym początkiem przyszykowałem dwa wędziska: Mikado Merry-Go-Round oraz Mikado Red Under Ice 60 i uzbroiłem je w dość proste, ale jakże skuteczne - jak się okazało - zestawy. Polegały one na umocowaniu niewielkiej oliwki i zrezygnowaniu z mormyszki na rzecz haczyka uzbrojonego obfitą porcją ochotki.

Artykuł autorstwa Pana Andrzeja Zielińskiego dotyczący tej metody znaleźć możemy w lutowym numerze „Wiadomości Wędkarskich”. Metoda ta jest niezwykle prosta i bardzo szybka. Pozwala na niesamowicie łatwo i szybko operować zestawem i równie dobrze jak spławik pozwala obserwować brania.

Okazało się, że nie muszę montować kiwoka na drugim wędzisku. Przynęta podniesiona na około 2-3 centymetry nad dno jest atakowana z taką zaciekłością, że nawet stosunkowo gruba i sztywna szczytówka kapitalnie przekazuje wszystkie brania ryb. Szczerze mówiąc, jeśli ryba była w łowisku, to każde branie było kwitowane skutecznym zacięciem. Pierwszy raz z kulką i kiwokiem przyniósł mi 18 sztuk płoci i symboliczne 2 malutkie okonie.

Na kolejną wyprawę przygotowałem zanętę z przepisu jednego z pogawędkowych userów - Młodej_wygi. Proporcje na 1000 gram masy były następujące: zanęta Lorpio „Płoć” 400 gram, konopie prażone 200 gram, słonecznik prażony 100 gram, coco-belge 50 gram, ochotka zanętowa – jedno opakowanie i trzy szklanki czarnej ziemi. Jak się okazało zanęta ta kapitalnie wabiła ryby. W nowym przeręblu po 2-3 minutach następowały pierwsze brania. Podczas dwugodzinnej zasiadki, ani przez chwilę nie narzekałem na brak zajęcia. Cieszyła również wielkość łowionych ryb. Wszystkie płocie przekraczały granicę 15 centymetrów, a zdarzały się okazy 20-22 centymetrowe. Rekord ferii mierzył całe 24 centymetry.

Do środy 16 listopada wszystko układało się jak w pięknym śnie. Codziennie z samego rana wybierałem się na taflę jeziora Tałckiego i wędkowałem przy kapitalnej, słonecznej pogodzie. Miałem najlepsze rezultaty ze wszystkich osób, które spotykałem na lodzie. Podczas pierwszej wyprawy na ten zbiornik wykułem dwa przeręble. Trafiłem na 5-metrowy blat i to właśnie z niego przez cztery kolejne dni wyholowałem tyle wspaniałych rybek. Sen trwał i trwał, ale kiedyś przecież musiał się skończyć.

We czwartek rano obudziłem się z bólem gardła i gorączką. Na zewnątrz panowały fatalne warunki do wędkowania. Padał śnieg z deszczem, a ja ze smutną miną spoglądałem przez szybę. Werdykt lekarza brzmiał jak wyrok - nabawiłem się zapalenia migdałów. Czekała mnie czterodniowa kuracja w domu. Nic gorszego spotkać mnie nie mogło. Dlaczego teraz? – pytałem sam siebie. Niestety nic więcej poza ciągłym zadawaniem tego retorycznego pytania zrobić nie mogłem. Pozostało cierpliwe czekania z nadzieją na szybki powrót do zdrowia.

Jak na ironię przez wszystkie cztery dni panowała opisana już wcześniej pogoda. Nawet gdybym był w pełni zdrowia musiałbym zrezygnować z wędkowania. To szczęście w nieszczęściu bardzo poprawiło mi humor. W poniedziałek znów z uśmiechem na twarzy pomaszerowałem w stronę jeziora. To, co zastałem na miejscu zwaliło mnie z nóg. Przeręble były okropnie brudne i obrzucone dookoła niedopalonymi papierosami. Mimo wszystko posprzątałem stanowisko i zarzuciłem zestaw z nadzieją na branie. Niestety skończyło się na ogromnym rozgoryczeniu i rozczarowaniu.

Ponieważ nie zabrałem ze sobą pierzchni, byłem zmuszony do poszukania jakiegoś innego otworu. Ślady poprowadziły mnie, aż na środek akwenu. Znalazłem tam całe skupisko przerębli, które stopniowo zacząłem obchodzić z wędką spławikową.

W torbie, na wszelki wypadek, oczekiwało gotowe wędzisko z „kulką i kiwokiem”. Jak się okazało nie było mi ono potrzebne. Spora dawka zanęty natychmiast zwabiła płocie i krąpie. Nie były tak duże jak na poprzednim łowisku, ale uratowały moje dobre samopoczucie, jakże nadszarpnięte w pierwszej części dnia.

Kolejne dni, kolejne nowe rewiry, kolejne lepsze i gorsze chwile. Zdarzało się, że podczas trzygodzinnej wyprawy tylko przez 20-30 minut łowiłem ryby. Płocie stały się kapryśne, a okonie bardzo sporadycznie dawały się przechytrzyć smakowitą ochotką. Nowa sytuacja zmusiła mnie do zmiany taktyki łowienia. Nadszedł czas na zmianę akwenu.

We czwartek 24 lutego razem z Rafałem wybraliśmy się na nieznane nam zimą jezioro Mikołajskie (jedynym terenem, który mieliśmy okazję przetestować była wcześniej wymieniona zatoka. Na otwartym jeziorze jeszcze nie byliśmy.) Postanowiliśmy ustawić się na środku zbiornika i poszukać ubrudzonych zanętą otworów. Przez całą wyprawę udało mi się znaleźć tylko jeden. Jak się później okazało to w pełni wystarczyło.

Bez żadnej zanęty, z cedzakiem w jednej i ochotką w drugiej kieszeni rozpocząłem łowienie. Pierwsze branie nastąpiło natychmiast po opuszczeniu przynęty na dno. Krótki hol i piętnastocentymetrowa płoć ląduje na lodzie

Za nią z przerębla wyskoczyły kolejne i kolejne. Po dwudziestu minutach miałem już mniej więcej 20 płoci. Kolejny rzut, kolejne branie, ale tym razem hol jest dużo cięższy. Typowania okonia skończyło się niespodzianką w postaci wspomnianej już wcześniej największej „rutiluski” ferii. Miarka pokazała 24 centymetry. Okropnie silny wiatr uniemożliwił dalsze wędkowanie. Zmarznięci, ale zadowoleni wróciliśmy do domu.

Ostatnia wyprawa, w piątek, przyniosła podobnej wielkości okonia. Na tym moja przygoda z wędkarstwem podlodowym w 2005 roku się skończyła. Weekend minął na spacerach i przygotowaniu do wyjazdu. Z wędkowania zrezygnowałem, ponieważ kolosalne skoki temperatury (do 15 stopni Celsjusza ciepła w słońcu za dnia i - 15 w nocy) spowodowały utworzenie się podwójnego lodu. Znajomi strażnicy powiedzieli nam o jego kruchości i odradzili kolejne wypady. Tak też uczyniłem. Nie można narażać zdrowia dla najpiękniejszych nawet ryb.

Z Mikołajek przywiozłem mnóstwo nowych doświadczeń i wspaniałych wspomnień. Teraz pozostaje oczekiwanie na stopnienie śniegu i lodu. Nie mogę się już doczekać kolejnej wyprawy z wędziskiem w dłoni.

Wędkarz_wawiak







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1069