O karpiu, cyplu i ufoludkach
Data: 07-03-2005 o godz. 08:00:00
Temat: Karpiomania


Jest możliwe znać i lubić „kogoś” całe lata, a potem nagle się „zabujać”?? Jest... i to nie tylko w romansidłach za 10 złotych dla Pań, czy wenezuelskich tasiemcach (dla formalności - nie czytam i nie oglądam!!)...



Wiem o tym z autopsji, a ten „ktoś” z pierwszego wersetu, w moim przypadku (troszkę przewrotnie – bo jakoś musiałem zacząć) to nie kto inny tylko KARP.


No jak tu nie dać buzi…

Jednak nie do końca tylko o tym chciałbym kliknąć…
O karpiach i karpiowaniu napisano już wiele; o samej rybie, o sprzęcie, technikach łowienia, o sposobach i sposobikach, metodach; o karpiarzach - mniej lub bardziej śmiesznie tak wiele, że mogłoby się wydawać, iż temat ten jest już mocno wyeksploatowany i nic nowego się nie odkryje. Nic bardziej mylnego…

Przekonałem się o tym dobitnie, a nawet powiedziałbym boleśnie w zeszłym, wyjątkowym sezonie…
Przekonałem się, że zwykła, pospolita w naszych wodach ryba - herb Wigilii - potrafi otworzyć oczy i przyjemność zamienić w pasję, a przyjaźnie budować lepiej niż ZSRR.

Napisałem boleśnie, ale drogi kolego nie był to ból w potocznym tego słowa znaczeniu. O, nie nie - to słowo można, a w tym przypadku nawet należy zinterpretować zupełnie odwrotnie. Przychodzą mi do głowy różne porównania, ale jakoś tak dziwnie się składa, że same sprośne i nie na miejscu byłoby je tutaj przytaczać. Zresztą - wszyscy wiedzą o jaki rodzaj bólu chodzi. Dla wolniej kumających powiem tak: płeć piękna ma go raz w życiu, choć niektóre podobny przyjemny ból lubią powtarzać (wybaczcie - mam tak czasem z rana)...

Dobra, koniec tego przydługiego wstępu - miało być o karpiu, a zboczyłem nie wiadomo gdzie…

Karpia znałem od początku mojej przygody z wędką, a nawet wcześniej – w końcu Wigilie były - ale tak stricte z wędkarskiego punktu widzenia, to praktycznie od pierwszego zakupu „wędki” u „ruskich” na targu. Minął jeden dzień od tego wydarzenia, a ja już miałem złowionego karpia, wróć - karpika.

Ha – „wędki”! Słówko o niej: ten monstrualny teleskop miał co prawda tylko 3,60 m, ale za to trzymając go oburącz na końcu i zamykając oczy, przy odrobinie wyobraźni miało się wrażenie, że trzymasz stary krzyżacki miecz zwłaszcza, kiedy mięśnie puszczały i ten „miecz” opadał pomimo moich starań na ziemię… Teraz albo się trochę sprzęt poprawił albo przyciąganie ziemskie coś słabsze... nie wiem.

Mijały kolejne sezony, dochodziły inne rybki, przygody, rosła radość i duma równocześnie z ilością zdjęć i zmieniającymi się na nich proporcjami (rzecz jasna na korzyść ryb!). Zmieniali się kompani wypraw, miejscówki, ale czegoś brakowało… Jest czasami takie uczucie prawda? Że niby wszystko OK, ale jednak coś nie pasuje.

Jest w mojej okolicy, oddalony dosłownie o rzut kamieniem, pewien całkiem spory zbiornik. Piękna woda… W zeszłym roku stuknęło jej trzydzieści lat. Nigdy tam nie wędkowałem, podobnie zresztą jak większość znajomych, a to z powodu wieści, po części prawdziwych o jej zanieczyszczeniu, które niosły np. że: „ryb nie szuka się tam z echosondą a z licznikiem Geigera”, „jak chcesz zabrać rybkę do domu, to owszem, ale w ołowianej skrzyni”, albo: „ do smażenia ryby nie używaj oleju! Połóż na gołej patelni – sam z niej wyjdzie…” itp.

Choć mnie to nie dotyczyło, bo cóż tu wiele mówić – mam taka przypadłość - w ogóle nie jadam ryb, za wyjątkiem tych, do przygotowania których potrzebny jest otwieracz do konserw – jakoś nie mogłem się zebrać na tę wodę. Do wspomnianego zeszłego roku… Coś tam niby słyszałem o zrywanych żyłkach czterdziestkach, o stadach potworów wygrzewających się w lipcowym słońcu przy zaporze, ale wybrać się tam jakoś nie mogłem.

W okolicach czerwca zdecydowałem się - robię rozpoznanie. Popytałem, poobserwowałem bojki na wodzie, chodziłem tropami rozsypanych w lesie ziaren kukurydzy, szukałem miejsc raczej trudnodostępnych, ale jednak z oznakami życia wędkarskiego, bo to i bezpieczniej dla sprzętu, a i „kawy” może będzie się z kim napić? Mój wybór padł na piaszczysty cypel w połowie zbiornika, ukryty za laskiem od najbliższych tubylczych zabudowań, do którego nie sposób było dostać się samochodem, co przy całej niedogodności z tym związanej uznałem za duży plus.


Dwaj tekstylni i dwa”golce”…

Ten jak się potem okazało przysłowiowy „strzał w dziesiątkę” okazał się niczym innym jak wypełnieniem luki, o której wspomniałem, brakującym elementem, przyprawą, bez której nawet najsmaczniejsze danie po pewnym czasie może zmulić. Podczas moich rekonesansów naprawdę może ze dwa razy na tymże cyplu kogoś przyuważyłem. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy nadszedł ten z dawna planowany dzień, gdy niemiłosiernie napakowany sprzętem na plecach, z namiotem na szyi, śpiworem na głowie i Bóg wie czym w rękach (czyli niezbędnym ekwipunkiem wędkarskim – fani spinna mogą się już śmiać), dotarłem na plażę i zobaczyłem rozbite chyba cztery namioty i kilku gostków. Mówię sobie – nic to, na kłusowników czy kryminalistów nie wyglądają, rozłożę się obok – będzie dobrze.

Początkowo czułem się dosyć nieswojo, w czym pomagały mi delikatnie to ujmując chłodne spojrzenia, na tak zwanego „spod byka”. Ale nie przejmowałem się tym za bardzo, bo w pewnym sensie rozumiałem tę nieufność. Wielokrotnie wcześniej byłem w takiej sytuacji i wiedziałem, że jedyne co muszę zrobić, to zdobyć ich zaufanie. Przekonać ich, że nie mam zamiaru wejść im na głowę, a tym bardziej wyciągnąć im wszystkich ryb – słowem, że możemy w niewielkiej odległości koegzystować, a być może i wynieść z tej symbiozy jakieś profity.


Mój profit

Chłopaki okazali się zgraną ekipą. Byli otwartymi, wesołymi ludźmi, mimo że różnili się od się niesamowicie. Stanowili prawdziwy team - paczkę facetów, których złączyła jedna pasja - karp. Dla tej pasji wspólnie przesiedzieliśmy tam (po paru dniach byłem już swojak) cztery miesiące, pociągnęliśmy wiele dwucyfrowych ryb, przeżywaliśmy hole udane, ale i zakończone zwycięstwem pana karpia. Dla tych niesamowitych wieczorów i nocek wymykaliśmy się popołudniami, a to po skończonej pracy, a to od kobiety - byleby tam tylko być.


Noc nie służy tylko do spania…

Przelaliśmy litry piwa, mocniejszych cieczy, hektolitry kawy, ale ani grama krwi tej pięknej ryby, dla której tam moglibyśmy przesiedzieć i całą zimę - gdyby nie rozsądek i szerokość geograficzna.


Zachód na cyplu...

Może następnym razem opowiem o konkretnych rybach, nęceniu, przynętach czy sprzęcie. Uważam, że jestem chłopakom to winny, żeby podzielić się z innymi, jakie miałem szczęście wybierając ten właśnie cypelek. Mam pewne podejrzenia, że to goście z kosmosu, bo na tej planecie takich ludzi dotąd nie spotkałem, ale życzę wszystkim spotkań z takimi ufoludkami w swoich przygodach z wędką. Poznałem i chciałbym poznać jeszcze paru ludzi z PW – też wyglądają na „pozytywnie zakręconych” kosmitów. Jak nigdy, nie mogę się w tym roku doczekać rozpoczęcia sezonu. Myślę jak i Wy wszyscy. Wiem jedno – będzie jeszcze lepszy…

Jacek72







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1066