To kill or not to kill
Data: 11-12-2002 o godz. 12:46:59
Temat: Nasza publicystyka


"To kill or not to kill" - oto jest pytanie na miarę naszych wędkarskich czasów. Pytanie podstawowe, bowiem kwestii pokrewnych jest więcej. Zabijać złowione ryby i zabierać je ze sobą, czy też delikatnie odhaczać i wypuszczać? A może zabierać tylko ryby niektórych gatunków? I w niektórych wodach? Od pewnej wielkości? Do pewnej wielkości? W określonym czasie i limicie? Takim jak w ustawie, a może większym?



Nie ma jednej, uniwersalnej odpowiedzi na te pytania. Jest za to kwestia etyki. Etyki, która w wędkarskim świecie nie dorobiła się sztywnych norm i długo się ich nie doczeka. Najlepszym przykładem jest tu niezwykle zróżnicowany stosunek do zakazanego obecnie połowu na żywca. To, co dla jednych jak najbardziej wpisywało się w wędkarską tradycję i sztukę łowienia - dla innych jest metodą barbarzyńską i - jeśli można je w ten sposób w ogóle wartościować - mało humanitarną.

Jak zatem rozstrzygnąć kwestię wypuszczania złowionych ryb? Punktem wyjścia jest określenie - po co łowimy. Pobudki, które towarzyszą wędkowaniu są różne. Dla niektórych wędkarska wyprawa - to po prostu przygoda, pretekst do podróży, spotkania z przyrodą, odpoczynku. Kontakt z rybą jest wtedy jak sól do potraw. Dodaje smaku każdej wyprawie, ale rybie mięso nie jest celem samym w sobie. Dlatego ryby się wypuszcza. Dla innych wędkowanie - to sympatyczny sposób na zdobycie surowca na kolację. Takie pojmowanie sprawy często ma związek z sytuacją finansową i wykształceniem wędkarzy. Według ankiety, przeprowadzonej swego czasu w witrynie internetowej "Wiadomości Wędkarskich", zasada "no kill" stosowana jest najczęściej przez ludzi lepiej sytuowanych i wykształconych. Z kolei najwięcej przeciwników wypuszczania ryb jest wśród wędkarzy mniej zamożnych i o niższym wykształceniu.

Zwolennicy zwracania wodzie złowionych ryb wysuwają wiele argumentów za takim postępowaniem. Jest to ochrona cennych wędkarsko populacji niektórych gatunków, szczególnie tych rzadszych i szlachetnych (pstrąg potokowy, głowacica, troć) lub nie rozmnażających się zazwyczaj w naszych wodach (amur, karp), ochrona dorodnych okazów, a pośrednio także zwiększenie szansy innych wędkarzy na ich złowienie. Tak, aby jedna ryba mogła ucieszyć kilku łowców.

Zadeklarowani przeciwnicy "no kill" bardzo często przeliczają wydatki na wędkarskie opłaty i sprzęt na wartość złowionych ryb, wychodząc z założenia, że to hobby musi się opłacać. Słynne są już opowieści o Polakach wyjeżdżających do Szwecji, którzy przetwarzają złowione szczupaki do postaci ryb w occie i wywożą hurtowe niemal ilości przetworów do kraju. I niestety - poprzez ten stereotyp przypisywany w Szwecji naszym krajanom - Polacy postrzegani są jako winni dramatycznego spadku pogłowia szczupaków w niektórych skandynawskich wodach. Ten syndrom ma swoje głębokie przyczyny w kraju. Rosnące składki i opłaty pozwalają oczekiwać nie tylko większej zasobności wód, ale także rozwoju infrastruktury wędkarskiej i poziomu obsługi wędkarzy przez gospodarzy łowisk. Skoro jednak - w powszechnej opinii - to nie następuje, to pojawia się wszechwładna chęć zrekompensowania sobie choćby części poniesionych wydatków, czemu służyć mają złowione i zabrane z łowiska ryby.

Jest też sporo takich wędkarzy, którzy są na najlepszej drodze do tego, aby ich hobby nie oznaczało wyjałowienia wody z ryb. Pierwszym krokiem jest uświadomienie sobie, że o ile w samym zabraniu z łowiska złowionej przepisowo ryby nie ma nic złego, o tyle ich nadmiar zamienia wędkarza w zdobywcę rybiego mięsa. Potem przychodzi czas na przełamanie bariery psychologicznej przy wypuszczaniu choćby niektórych ryb, bez oglądania się na tych, którzy biorą jak leci. I wreszcie uwolnienie się od złudnej myśli, że to tylko rybacy odpowiedzialni są za przetrzebienie pogłowia ryb. Stąd jeszcze droga do "no kill" daleka i zapewne niewielu ją pokona do końca. Ale jakże wielki wpływ na zasobność wód będzie miało choćby samo poszukiwanie przez każdego wędkarza reguły złotego środka. Niestety, na razie poszukujący są wciąż w mniejszości, zaś wypuszczanie ryb spotyka się często wręcz z oburzeniem kolegów "po kiju".

O tym, że "no kill" wzbudza kontrowersje, wiadomo nie od dzisiaj. I paradoskalnie - wśród przeciwników "no kill", obok mięsiarzy, prym wiodą ekolodzy. Dowodzą, że wędkowanie jest męczeniem ryb dla własnej przyjemności, a zatem nie uzasadnionym żadną podstawową potrzebą zadawniem cierpienia żywym stworzeniom. I tak jest w istocie. To właśnie robimy - męczymy ryby dla własnej przyjemności. Wędkarz, który nie zdaje sobie sprawy z tego faktu, zawsze będzie miał kręgosłup etyczny z silikonu. Jednak wędkarstwo jest też tradycją. Jest przyjętym w całym świecie sposobem na rekreację, na kontakt z naturą, na przygodę. Jak każda tradycja - niesie ze sobą wiele przesłań pozytywnych, ale ma też te negatywne. Współczesne wędkarstwo jest sztuką wyboru tych dobrych stron. Sztuką umiaru w atawistycznym, łowczym zapale, sztuką szacunku dla ryb i dla samych siebie. Problemu coraz mniej rybnych wód nie rozwiążą jednak żadne sztywne zasady typu "no kill", bo ich po prostu nie da się narzucić. Można i należy jedynie zachęcać, ale do wędkarskiej etyki dojrzewa się samemu. I dla każdego co innego ona znaczy.

Z jednego jednak trzeba zdać sobie sprawę. Przyroda jest dramatycznie szybko wyczerpującym się zasobem. I chcąc, nie chcąc - musimy do tej świadomości dorosnąć. Nie możemy czerpać z wód garściami i bez opamiętania. Dlatego na pierwszym miejscu powinien stać zawsze wędkarski rozsądek. Wynikający z wewnętrznej potrzeby, a nie narzuconych zasad. Po to, aby nie stało się tak, że zamiast zasady "no kill", siłą rzeczy pozostanie nam formuła "no catch".

Esox







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=106