Pierwsze trociowanie
Data: 25-02-2005 o godz. 10:10:00
Temat: Wieści znad wody


Przez cztery lata obiecywałem sobie zimowy wypad nad którąś z pomorskich rzek z zamiarem złowienia trotki. Jednak, jak to w życiu bywa, zawsze czegoś było za mało. Raz pieniędzy, innym razem czasu.



I pewnie czekałbym na ten mój pierwszy trociowy wyjazd następne cztery lata, gdyby nie Marek. Zagadnął mnie na GG czy nie mam ochoty pojechać nad Wieprzę. Oczywiście, że musiałem zapytać mojej drugiej połowy czy mnie puści i już po chwili pełen zapału wisiałem na telefonie i dogadywałem szczegóły.

Wyjazd został ustalony na sobotnie popołudnie. Tym razem bez niespodzianek, zwarci i gotowi ruszyliśmy spod domu moich rodziców pełni nadziei na spotkanie ze srebrną królową pomorskich rzek - trocią.

Do Sławna przyjechaliśmy koło godziny 19, jednak zanim pojechaliśmy do naszego przewodnika Halbina postanowiliśmy odnaleźć jakąś miejscową pizzerię i najeść się do syta. Po kilku okrążeniach rynku w końcu natrafiliśmy na miły lokalik o nazwie "Pinokio". Panowała tam miła i przyjazna atmosfera, jednak pizza okazała się nie być najlepszą.

Po nieudanej kolacji pojechaliśmy prosto do domu Halbina. Herbatka, szybki zwiad, kto, co, gdzie i już jedziemy na kwaterę. Do oddalonej od Sławna o piętnaście kilometrów leśniczówki dojeżdżamy kompletnie zmęczeni. Po rozpakowaniu wszystkich toreb, worków i pakunków zabraliśmy się za zbrojenie wędzisk i rozgrzewanie się góralską herbatką.

Noc minęła szybciej niż mogliśmy sobie wymarzyć. O ósmej rano byliśmy już w Sławnie gdzie czekali na nas Piotrek i Krzysiek . Nad Wieprzę dotarliśmy w pół godziny później.

Rzeka meandrowała malowniczo pośród pól i zagajników. Śnieg trzeszczał nam pod butami. Wiatr powolutku zaczynał przecierać szare niebo.

Stałem nad brzegiem z walącym sercem, po tym całym czekaniu, po wszystkich tych nie zrealizowanych wyjazdach, w końcu jestem nad trociową wodą. Wyciągnąłem z pudełka miedzianą karlinkę, przypiąłem ją drżącymi dłońmi do agrafki i rzuciłem pod przeciwległy brzeg. Zamknąłem kabłąk i zacząłem zwijać. Spięty w sobie oczekiwałem brania. Naprężyłem w sobie wszystkie mięśnie i siłą woli próbowałem nakłonić ryby do ataku. I tak rzut za rzutem, dołek za dołkiem, konar za konarem...

Po południu wyszło piękne słońce, a my chodziliśmy po ośnieżonym brzegu rzeki rozkoszując się widokami. Koło trzynastej pojechaliśmy w inne miejsce, jednak ani w pierwszym, ani w drugim, ani nawet w trzecim nie udało nam się przechytrzyć ryby. Znad wody do Sławna wróciliśmy koło siedemnastej. Zmęczeni, jednak szczęśliwi pojechaliśmy w odwiedziny do taty Piotrka Halbiny.

Przy kawie słuchaliśmy opowieści o wielkich trociach i walecznych łososiach. Do leśniczówki wróciliśmy przed dwudziestą. Jechaliśmy w deszczu, a śnieg, który jeszcze kilka godzin wcześniej tak pięknie skrzył się w promieniach zachodzącego słońca znikał gdzieś odkrywając szarości i czernie.

W ciepłej leśniczówce najedliśmy się do syta i jak przystało na prawdziwych łowców zasiedliśmy przy stole i snuliśmy opowieści o rybach. Do łóżek poszliśmy grubo po północy tylko po to, żeby wstać o siódmej rano.

Rano pojechaliśmy do miejscowości Stary Kraków. Tu rzeka płynęła wśród lasów. Oczami wyobraźni widzieliśmy te wszystkie trocie, które czekały na nasze wabiki pod opadającymi nad wodą konarami drzew. Schowane i gotowe do ataku czaiły się aby w odpowiednim momencie wyskoczyć do przynęty. I tak marząc przechodziliśmy od zakrętu do zakrętu. Pykaliśmy fajkę i piliśmy góralską herbatkę na rozgrzewkę. Po deszczowych chmurach nie było ani śladu. Las szumiał i usypiał nas coraz bardziej.

Czułem magię tego miejsca, czułem spokój i radość z przebywania nad wodą. Już nawet nie myślałem o trociach i wszystkim co zostawiłem wychodząc w sobotę z domu. Szedłem za moim bratem oblodzonym brzegiem Wieprzy. Metrowa skarpa pobudzała moją wyobraźnię. Prawie czułem stojące przy niej ryby. Gdy nagle poślizgnąłem się i runąłem do wody. Złapałem aparat wiszący na szyi i uniosłem go błyskawicznie jak najwyżej mogłem. Drugą ręką złapałem za wystający z brzegu patyk. Mój brat odrzucił wędkę i złapał mnie za ramię.

- Puść mnie! - krzyknąłem - łap aparat!!!

Młody wziął aparat i cofnął się o krok od skarpy. Podciągnąłem się i wgramoliłem na brzeg. Na moje szczęście byłem w śpiochach więc ubranie miałem suche. Rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu wędki. Jednak nie mogłem natrafić na ciemny kontur kija. Nie było go. W chwili gdy zsuwałem się ze skarpy musiałem wypuścić go do wody.

Przez następną godzinę próbowaliśmy odnaleźć mój sprzęt czesząc dno ciężkimi przynętami. Jednak bezskutecznie.
- No, Wykrzyknik, teraz jesteś już prawdziwym trociarzem. Skąpałeś się, zapłaciłeś podatek, teraz już tylko czekać na rybę - Piotrek śmiał się w głos mówiąc te słowa.
Mnie jednak nie było do śmiechu. Straciłem kij i kołowrotek. Nie miałem już czym łowić. W samochodzie miałem już tylko lekki kij pstrągowy. Wziąłem się więc za fotografowanie.

Wieczorem rozpaliliśmy ognisko. Pod niebem rozświetlonym milionami gwiazd powoli zaczynaliśmy odczuwać nadchodzący szybkimi krokami koniec wyprawy. Zasiedzieliśmy się przy ciepłym ogniu do północy.

Wtorek przywitał nas mrozem i bezchmurnym niebem. Pojechaliśmy w górę Wieprzy, aby łowić powyżej Korzybia. Gdy tylko przyjechaliśmy na miejsce wyciągnąłem delikatny zestaw z zamiarem złowienia potokowca, wziąłem również muchówkę z nadzieją przechytrzenia kilku lipieni. Chłopaki uparcie postanowili łowić trocie.

Tuż na pierwszym zakręcie rzeki, wziąłem do ręki muchówkę i złowiłem dwa lipionki.

- Wykrzyknik, dałbyś i mi złowić sobie rybkę. – prosił Marek.
- Nie ma sprawy, trzymaj, ja pójdę poszukać pstrągów.

Oddałem Torque wędkę i poszedłem za następny zakręt.

Skradałem się jak lis pod krzakiem, prawie doczołgałem się po brzegu. Założyłem srebrny woblerek i posłałem go daleko pod przeciwległy brzeg. Po kilku rzutach poczułem przytrzymanie. Napiąłem żyłkę jednak nic się nie działo. Podciągnąłem mocniej a zaczep ożył. Zakręcił młynka przy dnie i ruszył w dół rzeki. Serce zabiło mi mocniej, kij zatrzeszczał a ryba podeszła pod powierzchnię. Zasrebrzyła się i z powrotem przywarła do dna.

Napięcie sięgało zenitu, ryba walczyła w nurcie, spokojnie i majestatycznie nie dając się oderwać od dna. Po chwili jednak znów pokazała się pod powierzchnią. Zsunąłem się do wody, podciągnąłem rybę pod powierzchnię i zdębiałem. Półtora metra od moich nóg pokazał się piękny kelcik, ani duży ani mały, ot, taki koło sześćdziesięciu centymetrów.

-HAKKK !!! - zdążyłem krzyknąć gdy mały woblerek wyskoczył w powietrze.

W ciągu kilku sekund stali za mną moi towarzysze. Siedziałem na brzegu z nogami spuszczonymi do rzeki z przedziwnie głupią miną.

- Miałem trotkę.
- Czemu nas nie wołałeś? – zapytał Halbin.
- Wiesz na początku myślałem, że to potok, potem już tylko chciałem wyciągnąć rybę.
- Słyszałem, że coś się chlapie ale nie sądziłem, że walczysz z rybą. Trzeba było nas zawołać, popatrzylibyśmy chociaż.

Po tych słowach Halbina zapadła krótka cisza. Cieszyłem się i smuciłem zarazem. Miałem na wędce rybę marzeń i przegrałem z nią. Radość jednak zwyciężyła. Miałem trotkę na kiju i prawie ją dotknąłem. Niech rośnie może jeszcze kiedyś się spotkamy.

Wstałem z ziemi i ruszyłem w dół rzeki. Jednak do trzynastej nie udało mi się już nic złowić poza malutkim pstrążkiem. Marek w tym czasie na nimfkę złowił ładnego lipienia.

Rozstaliśmy się z Piotrkiem nad brzegiem Wieprzy. Wróciliśmy do leśniczówki, spakowaliśmy nasze tobołki i ruszyliśmy w drogę. Wracaliśmy planując już kolejną wizytę nad Wieprzą tym razem w poszukiwaniu ogromnych, wieprzańskich lipieni.

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1055