Z pamiętnika wędkarza - cz. 10
Data: 04-01-2005 o godz. 12:00:00
Temat: Bajania i gawędy


Nie mogłem już dłużej znieść tego zrzędzenia. Mimo ogromnej i wrodzonej cierpliwości nie wytrzymałem. Zostawiłem sprzątanie, ubrałem się ciepło, chwyciłem torbę ze sprzętem i wyszedłem ostentacyjnie trzaskając drzwiami. Silny wiatr momentalnie ostudził mój wojowniczy nastrój, postanowiłem jednak nie dawać za wygraną i nie okazałem słabości, pojechałem. Na miejscu byłem po piętnastu minutach, wyciągnąłem spod kurtki GPS i ruszyłem w chrzęszczącym śniegu w kierunku ukochanej górki.



Jasna cholera, że też zawsze w święta musimy się poprztykać - psioczyłem pod nosem. I pewnie się jeszcze okaże, że przez moje złe zachowanie nie przyjdzie do mnie Święty Mikołaj. Szedłem walcząc sam ze sobą, nie mogłem przecież wrócić po pół godzinie. W końcu miałem tego dość. Czemu przed każdą wigilią musimy wytaczać przeciw sobie ciężką artylerię. Czy tylko po to żeby łamiąc się opłatkiem móc uronić kilka łez? Dość tego, niech wie, że mam tego dość.

GPS to fenomenalne urządzenie. Stałem nad swoją ukochaną górką, nad tym magicznym miejscem, w którym zawsze czekał na mnie wielki drapieżnik. Wywierciłem dziurę i do czarnego otworu w lodzie wpuściłem małą, złotą blaszkę. Wtuliłem się w siebie jak mogłem najmocniej i zacząłem grać moim wabikiem. Jakże pięknie musiał tańcować w ciemnej toni jeziora. Jesienne próby w wiadrze pokazały jak fantastycznie zachowuje się moja blaszka przy krótkich płynnych poderwaniach. Robiło się coraz ciemniej i zimniej, jakby tego było mało zaczął sypać gęsty śnieg.

Co za koszmar, to chyba jakaś kara za tę moją zawziętość i upór. Nie dokończyłem myśli, gdy jakaś potworna siła zatrzymała moją blaszkę. Naprężyłem mocniej żyłkę, jednak nic się nie działo. Podciągnąłem jeszcze mocniej a kołowrotek tylko zaterkotał. Co za licho - pomyślałem, przecież tam nie było żadnych zawad. Poluzowałem lekko żyłkę i w tym momencie siła ruszyła. Wyciągając coraz szybciej z kołowrotka żyłkę ryba gnała w kierunku środka jeziora. Przestałem odczuwać zimno, nie przeszkadzał mi silny wiatr ani coraz gęstszy śnieg. Nawet zły nastrój gdzieś prysł. Byłem już tylko ja i ryba. Zapas żyłki topniał z każdą sekundą, nic nie było w stanie zatrzymać rozpędzonej torpedy. Coś jednak musiałem zrobić.

Spod ostatnich zwojów żyłki zaczął wyłaniać się złowieszczy, czarny kolor szpuli. Ścisnąłem ją mocno dłonią na szpuli. Moja mała wędeczka aż zatrzeszczała a cienka jak włos żyłka rozciągnęła się tak bardzo, że stała się prawie niewidoczna. I gdzieś tam na jej końcu wymęczona szaleńczą ucieczką ryba zatrzymała się. Mogłem powoli i delikatnie zacząć odzyskiwać utracone metry żyłki. Moja przeciwniczka nie wykazywała już większej ochoty do walki potrząsając jedynie złowrogo od czasu do czasu łbem. Czas uciekał a wokół mnie zrobiło się zupełnie ciemno. Gęste chmury i padający śnieg potęgowały tylko poczucie samotności i bezradności. Jednak z każdą chwilą ryba była bliżej mnie, aż podciągnąłem ją pod przerębel. Zapaliłem małą czołową latarkę i zdębiałem. Pod grubą warstwą lodu, w czarnym otworze łypało na mnie wielkie, groźne oko sandacza.

W jednej chwili dotarło do mnie, że cała ta walka, mój wysiłek poszły na marne. Po prostu przegrałem. Nie miałem przy sobie pierzchni a świdrem nie byłem w stanie powiększyć otworu. Otworzyłem kabłąk z nadzieją, że ryba się nie wypnie i zacząłem gorączkowo przeszukiwać kieszenie z nadzieją, że gdzieś tam znajdę scyzoryk.

- Zamknij kabłąk bo spadnie - mało nie wyskoczyło mi serce gdy zza pleców dobiegły mnie te słowa.

Odwróciłem głowę jednak zacinający śnieg zamazał mi obraz. Złapałem za wędkę i zamknąłem kabłąk. Ryba ciągle była na haczyku. Tajemniczy przybysz zaczął ostrożnie rozbijać lód wokół przerębla. Starałem się przeszyć ciemność i przyjrzeć się przybyszowi, jednak nic z tego nie wychodziło. Do tego moja mała latareczka zaczęła przygasać.

Gdy tylko otwór był już wystarczająco duży zacząłem spokojnie podnosić rybę z dna do powierzchni. Pochyliłem się nad nim i miałem go chwycić gdy usłyszałem:

- Poczekaj, ja to zrobię - głos jakim to powiedział sprawił, że posłusznie go posłuchałem.

Jednocześnie wydał mi się jakiś znajomy i jakiś taki jakby bajkowy. Podprowadziłem rybę do powierzchni a nieznajomy szybkim i sprawnym ruchem chwycił rybę pod skrzela i wyciągnął na lód. Sandacz złocił się w przygasającym świetle latarki. Był olbrzymi, co ja mówię - był gigantyczny.

- Piękna ryba, jeszcze takiego nie złowiłem. Gratuluję.
- Dziękuję, bez pańskiej pomocy nie poradziłbym sobie, jak mnie pan tu znalazł?
- Przyjeżdżam tu od dawna po rybkę dla żony. Robię sobie taką małą przerwę w roznoszeniu prezentów.

Podniosłem głowę do góry i znieruchomiałem.

Mimo śniegu, zacinającego wiatru i egipskich ciemności widziałem go dokładnie. Stał przede mną Święty Mikołaj. Podskoczyłem na równe nogi i niewiele myśląc złapałem go za brodę.

- Przepraszam, nie wiem czemu tak zareagowałem.

Zawstydziłem się, gdy okazało się, że broda nie jest przyklejona. Mikołaj roześmiał się tak jak to tylko on potrafi.

- Nic się nie stało, wcale ci się nie dziwię.

Stałem z rozdziawioną gębą nie mogąc z siebie wydobyć słowa, a Mikołaj jak to Mikołaj uśmiechnął się szeroko, powiedział: "Wesołych Świąt" i kazał mi wracać do domu. Po czym odwrócił się i zniknął w ciemnościach. Po chwili usłyszałem dzwoneczki i znajomy głos Mikołaja:

- Do zobaczenia, za rok!

Wykrzyknik







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1014