Wyprawa do Mequinenzy - ryba życia (5)
Data: 12-12-2004 o godz. 15:10:00
Temat: Wieści znad wody


Po niedzielnym sukcesie Mariuszowi bardzo poprawił się nastrój. Uzasadnione jest to chyba tym, że następna ryba - zgodnie z umową - jest na pewno jego. Łowi zatem niejako na cztery wędki.

Martwi mnie jednak pogoda, a raczej wschodni zimny wiatr, który bardzo szybko wychładza Segre i skutecznie odbiera rybom apetyt. Poranki stały się nagle chłodne, a i wieczorem jeszcze przed zachodem słońca musimy zakładać grube swetry, a nawet kurtki. W ubiegłym tygodniu siedzieliśmy z Mariuszem na jachcie tylko w spodenkach i w koszulce do późnych godzin nocnych, a tu nagle taki chłód. Na brzegu wyraźnie ubyło też wędkarzy. Rano łowią tylko Anglicy i my - wieczorem natomiast dochodzą jeszcze Niemcy i Belgowie.

W poniedziałek spędzamy z Mariuszem cały dzień nad brzegiem. Co trzy godziny wymieniamy rozmiękły już i mało atrakcyjny pelet na nowy twardy i aromatyczny, jednak sumy nie okazują najmniejszego zainteresowania przynętą. We wtorek rano wstajemy jak zwykle przed świtem, wychodzimy na taras i sprawdzamy warunki pogodowe. Niestety – dmucha nadal zimnym wiatrem i jest bardzo niski stan wody. Decydujemy, że dzisiaj poszukamy jakiejś zatoczki, gdzie można by się schować przed wiatrem i połowić trochę z łodzi.

Po paru minutach siedzimy już w łodzi i penetrujemy brzeg wolno płynąc w górę rzeki. Znajdujemy ładne i osłonięte miejsce, szybko kotwiczymy łódź i zanęcamy zanętą karpiową, kukurydzą i kulkami proteinowymi dwa miejsca, nastawiając się na połów sazana.

Pogoda jest wspaniała. Jest naprawdę gorąco, lecz niestety, zimny wiatr powoduje, że nawet sazany nie maja ochoty na moje pływające kulki, kukurydzę, a nawet na białe robaczki Mariusza.

Wracamy o kiju, ale zamierzamy się zemścić i wieczorem raz jeszcze zapolować na sazana. Po obiedzie proponuję Mariuszowi spacer do zamku, można bowiem z jego murów zobaczyć nie tylko całą Mequinenzę, ale także ujście Segre do Ebro.

Mariusz patrzy z przerażeniem na wysokie i strome zbocza góry zamkowej. Spoko Mariusz – wiem jak dojechać tam autem. - To świetnie - odpowiada uspokojony i uśmiecha się zbawiennie. Widok ze zbocza zamkowej góry jest naprawdę imponujący. Odwiedzam to miejsce za każdym razem, kiedy tutaj jestem.

Po powrocie szykujemy się do połowu sazana. Decydujemy, że będziemy łowić w Ebro w okolicy mostu, niedaleko ujścia Rio Segre. Po przybyciu na łowisko natychmist obficie zanęcamy wybrane miejsce, sprawdzamy głębokość i rozkładamy sprzęt. Ebro płynie bardzo leniwie, a co chwila wyskakujące sazany uświadamiają nam trafność wyboru miejsca połowu.

Na pierwsze branie nie musimy długo czekać. Silne pobicie na lewej wędce Mariusza, krótki hol, nagle zaczep i suchy trzask pękającej linki. Mariusz zbroi nowy zestaw, aż tu nagle wszystkie sygnaliztory zaczynaja grać! Patrzymy zdumieni, jak nasze linki uciekają ze szpul i nie do końca rozumiemy sytuację. Kiedy jednak nasza łódź sama zaczyna odpływać, a Ebro nagle przypomina nam Dunajec, rozumiemy co się stało. Ruszyły turbiny elektrowni, które dzisiejszego wieczoru niweczą nie tylko nasze plany połowu sazana, ale także zabierają część naszego sprzętu, leżącego na brzegu rzeki. Między innymi wiadro na żywca i brezentowy pojemnik do rozrabiania zanęty, który kiedyś sprezentował mi Włodek.

Z wielkim rozczarowaniem opuszczamy łowisko, a następnego dnia rano po kontroli stanu pogody wracamy do łóżek, bo wiatr zdecydowanie przybrał na sile. Wieczorem jak co dzień wywozimy nasze sumowe zestawy i razem z Anglikami wracamy po północy o kiju do domu. Mariusz jest załamany i twierdzi, że to wszystko przez tego suma straconego pierwszego dnia. Pocieszam go jak tylko umiem, ale i mnie ten cholerny wiatr spędza sen z powiek.

We czwartek gospodarze zapraszają nas wieczorem na grilla, organizowanego, jak zwykle, na pobliskim campingu. Zgadzamy się naturalnie i tak bowiem będziemy łowić suma w tym rejonie.

Czwartkowy poranek jest jeszcze wietrzny, ale już w południe wiatr cichnie i powoduje, że pomarszczone Rio Segre prostuje się jak lodowa tafla. Natychmiast pakujemy sprzęt do łodzi i ruszamy na suma. Wywożę szybko nasze zestawy, sypię sporo peletu jako zanętę i zaczynamy połów. Krótko po zachodzie słońca zostawiam Mariusza na chwilę samego przy wędkach i udaję się na pobliski camping, zobaczyć jak wygląda sprawa z grillem. Zamawiam zimnego SAN MIGUELA (hiszpańskie piwo), zasiadam na drewnianej ławie i patrzę chciwie jak nasz rodak Tadek sprawnie podpieka soczyste kiełbaski. Co chwilę wstaję jednak i spogladam w stronę Mariusza, czy przypadkiem nie ma brania.

Kończę akurat drugiego San Miguela, spoglądam po raz kolejny w stronę Mariusza i aż mnie elektryzuje: Roj stoi bowiem nad samyma brzegiem z wygiętym w pałąk wędziskiem. - Nareszcie! - wykrzykuję - i w te pędy ruszam w jego stronę. - Spokojnie! - wołam już z daleka, dopadam Canona i robię pierwsze foty. Roj holuje z trudem i co chwilę słychać, jak jego Penn oddaje parę centymetrów, może metr linki, a przecież dokręciłem jego hamulec prawie na maksa. Minuty uciekają bardzo powoli, Roj holuje i holuje.

Ta wędka wywieziona była najdalej. Pewnie dlatego to tak długo trwa. O przypon jestem dziwnie spokojny. Solidny, sumowy hak, o atomowej wytrzymałości 90 kg pochodzący z japońskiej kuźni, przywiązałem mu wspaniałą plecionką, którą dostał kiedyś od Seby. Jako węzeł zastosowałem po raz kolejny węzeł bez węzła, którego nauczył mnie nasz znakomity kumpel z PW - Sazan.

Nagle sum zaczyna rozrabiać na powierzchi wody. Usłyszeliśmy głośny plusk. Myślę, że to po prostu uderzenie ogonem o powierzchnię wody.

Hol ryby przedłuża się. Nie ulega wątpliwości, że to duży okaz – ale jak duży??? Mariusz mimo zadowolonej miny jest wyraźnie zmęczony pompowaniem wielkiej ryby, ale ani przez chwilę nie traci nad nią kontroli.

Mijają kolejne minuty. Multiplikator powoli zaczyna zapełniać się odzyskaną linką. Jest to dla mnie sygnałem, że czas najwyższy szykować się do lądowania ryby. Zakładam grube skórzane rękawice, betonowe nabrzeże Segre okrywam śpiworem, wskakuję do wody i czekam, aż zmęczony sum pojawi się w zasięgu moich rąk.

Sum nie daje jednak za wygraną i odchodzi od brzegu coraz to nowymi gwaltownymi zrywami. Te ostatnie sekundy to prawdziwa wieczność. Stoję po łydki w wodzie i świecąc czołówką po powierzchni, starajam się wypatrzyć miejsce, w którym pojawi się wielki pysk ryby.

Nagle powierzchnia stojacego niemal Segre ożywa. Widzę wyraźnie wiry, jeden za drugim i są one coraz większe. Napięcie wzrasta – gdzie on jest ???

- Staraj się go podnieść - wołam - on muruje!!!

Wiem już, że sum jest w moim zasięgu. Zdaję sobie jednak sprawę, że z całą pewnościa nie jest jeszcze dostatecznie zmęczony i gotowy do lądowania. Mariusz robi krok w tył i podnosi wędzisko. Potężny łeb suma wyłania się wolno z czeluści Segre – co za widok!!!.

- Powoli! - wołam - i łapię suma za dolną szczękę. Ten jednak potężnym machnięciem głowy wyrywa się, rozrywając skórę rękawic ostrymi jak brzytwa zębami. Ponawiam chwyt za szczękę raz lewą, raz znowu prawą ręką, jednak sum wyrywa mi się za każdym razem.

Rozpoczyna się prawdziwa walka wręcz. Przy którymś machnięciu obrywam olbrzymim łbem ryby w prawy łokieć. Nagle moja lewa ręka trafia dokładnie pod dolną szczękę i zaciska się natychmiast na grubej wardze ryby. W tym samym momencie sum zwija się, podciągając ogon aż pod pysk, by w tej samej chwili wyprostować się, eksplodując przy tym całą swoją masą i energią. Niemal mnie skubaniec z portek nie wyrwał. Udaje mi się jednak ten atak utrzymać i pakując mu prawą dłoń w pysk, zaciskając ją, cofam się na płyciznę. Dwa albo trzy machnięcia łbem wytrzymuję jeszcze i już stoję na kamieniach.

- Lina, Mariusz – dawaj linę!!! - wołam.

Mariusz odkłada wędzisko i zeskakuje do mnie z liną w rękach. Przewiązuję olbrzymią szczękę mocną liną i wdrapujemy się na wysokie nabrzeże Segre, po czym wciągamy giganta po śpiworze na betonowy brzeg. Promieniejemy obydwaj z zachwytu nad wspaniałą rybą, a szczęśliwy Mariusz woła: - Dzięki, dzieki, dzięki, Janusz.

Jeszcze przed mierzeniem suma gratuluję Mariuszowi kapitalnej ryby i jestem pewnien, że jest to jego „ryba życia”. Mierzymy zdobycz bardzo dokładnie: ma dokładnie 227 cm!!! Kolejne wiadro wody odświeża gigantyczny korpus ryby, potem parę zdjęć oraz nieudana próba podniesienia suma do zdjęcia i ryba wraca do Rio Segre, jednej z najwspanialszych rzek, które znam.

Następnego dnia rezygnujemy z porannych połowów na rzecz pakowania się. Mamy tyle gratów, że trzeba to wszystko bardzo dokładnie układać, żeby się zmieściło. Ponadto z premedytacją staram się zawrzeć znajomość z właścicielem apartamentów, w którym mieszkamy, bo człowiek ten stworzył sobie prywatny wędkarski paradise, w którym mogą wędkować tylko jego przyjaciele i ludzie zaufani. Zbudował bowiem na nie zagospodarowanym brzegu Segre taras z zapleczem do wędkowania na naprawdę wysokim poziomie.

Po południu ruszamy po raz ostatni w tym roku na drugą stronę tej fenomenalnej rzeki.

Pełni optymizmu wywozimy nasze sumowe przynęty. Tym razem moja kolej na złowienie suma.

Około godziny 21.00 węgorzowy dzwoneczek sygnalizuje branie. Najpierw bardzo delikatnie, a następnie już dynamicznie i „sumowo”. Po zacięciu ryba jakby oszalała: rusza z impetem w górę rzeki, potem zmienia kierunek i idzie w dół. Penn choć niechętnie, ale zmuszony jest oddawać wielokrotnie linkę mocnej jak lokomotywa rybie.

Mariusz cieszy się chyba jeszcze bardziej niż ja. Jesteśmy bowiem zgodni, a to znowu kolos powyżej dwóch metrów. Zabawa trwa dobrych parę minut, zanim sum pozwala się doholować do stromego brzegu Segre. Jeszcze dwa odjazdy i jest nasz. Jakież jest nasze zdziwienie, kiedy po wylądowaniu suma stwierdzamy, że ten malec ma zaledwie 175 cm, tyle że masą i walecznością nie ustępuje „dwumetrowcowi” z niedzielnego przedpołudnia. Walczył o wiele bardziej i nieustępliwiej – to z całą pewnością materiał na rekordowego suma.

Krótko przed północą Mariusz stawia kropkę nad „i”, zacinając kolejnego suma. Tym razem po dokładnych pomiarach miarka wskazuje 196 cm – jest naprawdę piękny.

W sobotę rano zwalniamy nasze apartamenty. Rozliczamy się i udajemy w drogę powrotną do domu. Do zobaczenia Rio Segre, do zobaczenia Rio Ebro, ADIOS wielkie sumy.
Do następnego razu – ADIOS Hiszpanio!!!



Karpiarz







Artykuł jest z
www.pogawedki.wedkarskie.pl

Adres tego artykułu to:
www.pogawedki.wedkarskie.pl/modules.php?name=News&file=article&sid=1002