Pierwszy dzień zlotu dobiegł końca, a ja miałem wielką
nadzieję odespać dwie poprzednie nieprzespane noce. Jedną w
pracy, drugą na przedzlotowych przygotowaniach. Nadzieje te -
jak się okazało - były jednak bardzo płonne. Ledwo jako tako
ułożyłem się w pościeli, kiedy dopadł mnie atak kichania. No
tak - poduszka puchowa... Zmora moich wyjazdów. Wywlokłem
poduszkę, włożyłem do poszewki koc i próbowałem zasnąć.
Jeszcze na dobre nie wpadłem w objęcia Morfeusza, kiedy
rozległo się takie chrapanie, że chyba nad całym brzegiem
Narwi rosówki powyłaziły z ziemi na wierzch. Jako że nie
wypada wskazywać sprawców, nie będę tego czynił, ale
rembertowsko-knurowski duet dał się we znaki.
Na zegarku druga. Przykryłem głowę drugim kocem. Chrapanie
nieco zelżało. Nagle z kolejnej próby uśnięcia wyrywa mnie
dźwięk samochodowego alarmu. Lecę jak głupi po schodach, w
piżamie, na bosaka - ratować Skodillaka, bo to moje auto
właśnie wyło. Po chwili są posiłki i wspólnymi siłami
lustrujemy teren parkingu pod jabłonią. Sprawców włamania nie
widać. Ale co do licha spowodowało ten alarm? Ktoś wspomina o
owadach we wnętrzu pojazdu. Byłoby to możliwe?
Sprawdzam - i faktycznie. Na czujniku alarmu siedzi sobie
wyrośnięty chruścik, który zafundował sobie darmową
przejażdżkę zapewne z Bronowa. W kilka chwil pacyfikujemy
zarówno sprawcę nocnej policji, jak i jego wspólników, bo tych
okazuje się być aż kilku. Słaniając się na nogach biorę azymut
na łóżko, lekko tylko zbaczając, by wyrównać ciśnienie
osmotyczne. Do dzisiaj nie wiem, czy dobrze zboczyłem. Ale
jakoś nikt się nie skarżył. Przykładam głowę do
zaimprowizowanej z koca poduszki i... znowu rozlega się dźwięk
alarmu. Tym razem nieco inny, ale przecież trzeba iść z
odsieczą. Licho nie śpi.
Wypadamy w kilku przed posesję. Tam okazuje się, że to żaby
w stawku gospodarza urządzają sobie tak głośny koncert, że
kilku osobom pomyliło się to z samochodowym alarmem. Prawdę
mówiąc pierwszy raz słyszałem, żeby żabska tak rechotały. W
sennych majakach nachodziły mnie nawet myśli, że to za namową
Golucha i Rikiego te paskudne płazy rechoczą tak z reszty
zlotowiczów, którzy wrócili za dnia o kiju. Tym ambitniej
postanawiam zdrzemnąć się jeszcze chwilę i ciut świt wyruszyć
na łowiska.
Wstaje nowy dzień - fot. Wykrzyknik
Ledwie składam głowę, starając się zignorować chrapanie
obsady pokoju, dzwoni telefon. To Wykrzyknik wzywa na poranny
łów.
- No chyba cię zesnopowiązało - rzucam krótko
przez telefon - ja chcę wreszcie pospać!
- Jak sobie
uważasz - mówi Wykrzyknik - ja jadę po rybę...
I w tym momencie już wiem, że ten farciarz na pewno coś
złowi.
Kto rano wstaje... - fot. Wykrzyknik
Szósta rano. Budzi mnie głos Oldiego.
- Esiu -
szybko leć sikać, bo ci zajmą łazienkę zaraz.
- Munio -
szybko idź zęby myć, bo kolejka do łazienki.
- Esiu -
gdzie Twój kubek? Woda na kawę stygnie!
Zrywam się,
kiedy nagle dociera do mnie, że to podstęp.
- Jaka
kurna kolejka, jakie siusiu, jaka kawa?!
Ale cóż było
radzić. Skoro wszyscy już się wybudzili, trzeba było wstawać.
Wykonuję kontrolny telefon do Wykrzyknika. Mają z Superjurkiem
po rybie - Wykrzyknik szczupaczka 48 cm, a Superjurek okonka
24 cm. Oczywiście według przelicznika z Pogawędkowego Łowcy
Okazów Superjurek zdeklasował towarzysza łowów. Ale według
przelicznika porcjowego Old_Rysia to Wykrzyknik jest górą!
Mam i ja - fot. Superjurek
Powoli zbieramy się na śniadanie. Ściągają wszystkie ekipy,
ale tym razem większych sukcesów brak. Oprócz wspomnianych
ryb, opuścił na chwilę Narew jeszcze szczupaczek 45,5 cm
Golucha. Tenże farciarz, podobnie jak Tyton, złowił jeszcze
okonka. Wszyscy narzekają na potworny skwar, który tradycyjnie
już towarzyszyć nam będzie do końca zlotu.
Po śniadaniu Old_Rysiu serwuje specjalność knurowkich
smakoszy herbaty - czyli herbatę dwukolorową. Jak zwykle
wzbudza to pewną sensację wśród publiki, ale kiedy okazuje
się, że herbatka nie zawiera wzmacniaczy smaku, zapachu i mocy
- ten i ów się rozczarowuje. Żar leje się z nieba, ale niczym
nie zrażeni, ponownie wyruszamy do Bronowa w poszukiwaniu ryb.
Tym razem Old_Rysiu przypuszcza atak na starorzecze ze
spławikiem, Czez spinninguje z brzegu, Kiełbik (mój ojciec) na
gościnnych występach poprzestaje na obserwacji, a ja z
Jjjanem, który był uprzejmy zaokrętować mnie na swoją
jednostkę, badam dokładnie bronowskie starorzecze.
Okręt Jjjana - fot. Zamker
A woda ta
okazuje się przede wszystkim zaskakująco głęboka (główna rynna
miała od 4 do 5,5 m), zasiedlona licznie przez drobnicę i
dająca szansę na grubszą rybę. Odkryliśmy też, że ma stałe
połączenie z rzeką, przy którym notabene pobawił się z nami w
berka spławiający się boleń.
- Nie to nie, głupi bolku! - fot. Wykrzyknik
Ryby zajęte były opalaniem, więc o sukcesach wędkarskich
nie mogło być mowy. Spaleni słońcem wracamy na obiad. W bazie
przekonujemy się, że większość zlotowiczów odpuściła upalne
łowy. Wybrali zimne piwko na zacienionym tarasie. No i
dyskusje o wyższości jerka nad woblerem oraz systemiku Zamkera
nad systemikiem Fischtenholtza.
- Panowie, na to naprawdę się łowi! - fot. Wykrzyknik
Po obiedzie część ekipy rusza znowu nad wodę. Większość
niedaleko, aby zdążyć na wieczorne ognisko z prosiakiem. Mnie
tym razem przypadło w udziale poznawanie doliny Narwi w samej
Wiźnie. Wcześniej Munio wydobył tu kilka okoni na boczny trok.
Burta na zakręcie rzeki prezentuje się okazale. Jest jednak
potwornie głęboka - może 7, a może 8 metrów. Jedyne ryby,
które tu łowimy (a dokładnie Munio łowi) trzymają się kęp
podwodnych traw przy samym brzegu. Ze szczupakowego punktu
widzenia interesujący jest przeciwległy brzeg - płytsza,
spokojna woda i trzcinowiska. Widać tam ataki ryb.
W pewnym momencie widzę też, że w nurcie chlapnął się
boleń. Bardzo daleko od brzegu. Posyłam tam siudaczkowego
bezsterowca. Dolatuje bez problemu, ale żyłka układa się w łuk
pod wpływem wiatru i prądu wody. Wykonuję kilka obrotów
korbką, kiedy widzę uderzenie i przewalającą się rybę. Z tej
odległości wygląda na przyzwoitego bolenia. Zacinam, ale
elastyczność żyłki i wspomniany łuk nie daje szans, aby
cokolwiek z tego zacięcia miało skutek na drugim końcu. Ryba
zawraca na głębszą wodę, a wobler od tego czasu, aż do
wieczora, nie wzbudzi już zainteresowania żadnej ryby.
Tymczasem Munio dość pomysłowo dłubie na żabki okonie i
szczupaczki spod burty. Niestety - wszystko krótkie.
Czas wracać do bazy, bo - jak ktoś donosi przez telefon -
ognisko już płonie i prosiak stygnie. Pędzimy zatem, oganiając
się od potwornych komarów i meszek. Jeszcze tylko przejście
przez błotnistą kałużę przy samym płocie i... trach! Potrącam
sprzączką pudła wędkarskiego o słupek płotu. W tym momencie
zawartość górnego piętra pudła ląduje w błocie i w trawie.
Komary żrą niemiłosiernie, a ja, przy pomocy Munia, zbieram
wszystkie elementy wędkarskiej galanterii. Ot - jeszcze jedna
narwiańska lekcja pokory.
Wracając do kwatery spotykamy Kasię z Siudakiem. Siudak
chwali się przyzwoitym okoniem, mierzącym 31 cm. I w tym
momencie już wiem, że w towarzyskiej, zlotowej rywalizacji ta
ryba na pewno plasuje się w ścisłej czołówce. To ryba, która
sposród drapieżników daje chyba największe szanse na miano
Mistrza Zlotu. Całą ekipą zmierzamy do kwatery. Tam czeka nas
sprint po aparat fotograficzny, bo Zamker - jako samozwańczy
mistrz ceremonii - jak ten elektron orbituje już
niebezpiecznie blisko wokół jądra prosiaka. Zgromadzeni
zlotowicze zaś ocierają kapiącą ślinę...
Podano do stołu! - fot. Esox
Rozpoczyna się dzielenie prosiaka. Tu nie ma miejsca na
savoir vivre. Pierwsza po swoją porcję udaje się zlotowa
starszyzna, aby przed publiczną degustacją ocenić, czy aby
mięsko nie jest mdłe.
Tester - oblatywacz - fot. Esox
Nie pada jednak jeszcze żaden werdykt,
kiedy spontanicznie ustawia się kolejka chętnych na
rzeczywiście wyśmienitego prosiaka.
Kolejka do korytka - fot. Esox
Słychać głośne mlaskanie, ciamkanie, przerywane chóralnym
"Na zdrowie!". Jednak kulinarna ekstaza następuje dopiero w
chwili, kiedy Zamker dobija się do kaszy. W zgodnej opinii
grona smakoszy - ta kasza była majstersztykiem. I dobrze, bo
przecież w przedzlotowej dyskusji jasno było widać, że sprawa
szła nie o kasę, lecz o kaszę!
Humory coraz lepsze, dowcipy coraz bardziej cięte. I
chociaż wysokich lotów, to trzeba uważać, bo łatwo można
dostać rykoszetem. Old_Rysiu zwraca uwagę na fakt, że twarze
wszystkich obecnych na zlocie pań promienieją uśmiechem. Nie
wyłączając najmłodszej uczestniczki imprezy, która w zgodnej
opinii zlotowiczów, nigdy się nie wyprze dumnego taty. Z
wyglądu są wszak bardzo podobni. Ale już perlisty śmiech
malutka Wykrzykniczka odziedziczyła po mamie. I bardzo
dobrze!
Niedaleko pada jabłko... - fot. Esox
Zamker brata się z gospodarzem - fot. Esox
Ekipa "Darków" - fot. Esox
Superpara - fot. Esox
Woblerowa miłość - fot. Esox
Jjjasio rządzi! - fot. Esox
- Oldi zjadł pół kilo prosiaka, potem znowu pół kilo prosiaka, potem kilo kaszy i jeszcze ćwiwrć kilo prosiaka - to ile to razem będzie? - fot. Esox
Pijemy piwko, nalewkę, krupnik, gdzieś pęka gorzałka.
Wszystko jest dla ludzi, byle z umiarem. A że koordynacja
ruchów staje się trudniejsza? Cóż - tym bardziej zyska na
atrakcyjności konkurs Old_Rysia. Pierwszy - dla Pań - zostaje
właśnie ogłoszony. Polega on na zawiązaniu w ciemności haczyka
z oczkiem. Udział w konkursie biorą wszystkie dorosłe
zlotowiczki, bo przecież dziewczyna czy żona wędkarza, choć
nie musi łowić ryb, powinna umieć wiązać haczyki!
W autorytatywnej ocenie wysokiej komisji w składzie:
Old_Rysiu i przy pomocy niżej podpisanego, zostaje wydany
jedyny sprawiedliwy w tej sytuacji werdykt. Wszystkie haczyki
zawiązane są za pomocą autorskich węzłów zlotowiczek. Z tego
powodu komisja nie może ocenić dokładności wykonania wiązań,
bo nie zna ich pełnej dokumentacji i wzorca. Zapada więc
decyzja o przyznaniu wszystkim startującym w konkursie
pierwszego miejsca i nagród w postaci... specjalnego preparatu
pozwalającego łatwiej tolerować wypady chłopaków/mężów na
ryby.
Zwyciężczynie - fot. Superjurek
Jeszcze nie przeminęły konkursowe emocje, a Old_Rysiu
zapowiada już kolejne zmagania. Tym razem konkurs wiązania
haczyka z łopatką dla panów. Po ciemku. W warunkach nocnego,
biesiadnego łowienia - czyli przy świecących czasem w oczy
latarkach i potrącających wiążącego kolegach. Stawka zaostrza
się niezwykle, do tego stopnia, że pełniąc rolę "szturchacza"
mało nie dostaję w zęby od jednego z krewkich zawodników!
Wreszcie wysoka komisja w składzie: Old_Rysiu ogłasza
werdykt. W konkursie zwycięża Siudak, który w nagrodę wygrywa
woblery Siudaka. Na całe szczęście byliśmy przygotowani na
taki bieg wydarzeń i mieliśmy pod ręką zamienne Gloogi. Siudak
bardzo się cieszy ze zwycięstwa i bardzo ładnie udaje, że się
cieszy z woblerów.
- Dobrze jest! - fot. Zamker
Po konkursach chwila rozluźnienia. Wszyscy tak zasmakowali
w zlotowej atmosferze, że padają pytania, gdzie odbędzie się
następny zlot.
- To ludzie decydują w demokratycznym
głosowaniu - tłumaczę zlotowiczom, ale jakoś nie przyjmują
tego wytłumaczenia. Ktoś pyta:
- A czy wiadomo już,
jakie miejsce ludzie wybiorą?
- Zalew Koronowski -
odpowiadam w pierwszej chwili, ale gryzę się w język i dodaję:
- Ale przecież to ludzie zdecydują!
- W
demokratycznym głosowaniu! - rzucają Superjurek z
Superżoną. Niby tacy super, a cięci nie mniej jak te
narwiańskie komary!
Przychodzi wreszcie czas na ostatni, ale najpoważniejszy
ogniskowy konkurs. Towarzyszyć mu będzie posmak ryzyka, bowiem
clue całej zabawy to ciskanie gruntowym ciężarkiem do
celu.Wbrew zapędom niektórych tym celem nie jest ani okno
gospodarzy, ani szczekający burek u sąsiada, ani łódka Jjjana
ani nawet okoliczne drzewa. Celem, ustawionym w odległości
dobrych 20 metrów jest plastikowe wiadro. Od niego będziemy
mierzyć odległość spadającego ciężarka.
W pierwszej serii - poza wysoką komisją w składzie:
przewodniczący Old_Rysiu, mierniczy Esox i członek Zamker -
biorą udział prawie wszyscy. Inauguracyjne rzuty budzą lekki
niepokój - Jjjaś ciska ok. 7,5 metra za cel. Superjurek
uzyskuje wynik 2,25 m. Darek poprawia na 194,5 cm. Lobuz
wypada jeszcze lepiej i uzyskuje 156 cm od celu. Dobrą passę
przerywa Munio, miotając ciężarek na 6,5 metra od wiaderka. O
metr bliższy celu jest Tyton. 3,5 metra - to wynik Siudaka. I
wreszcie - ku zdziwieniu wszystkich - jedyna kobieta w
konkursie, Siudakowa Kasia osiąga niezły wynik 2 metrów. Po
niej piękny rzut oddaje Wykrzyknik (132,5 cm). Nieźle wypada
Lucek (240 cm), ale pokonują go Matys (170 cm) i Le_Frog (137
cm).
Komisja ogłasza finał, w którym udział biorą: Le_Frog,
Matys, Wykrzyknik, Lobuz, Darek, Kasia i Superjurek. Pada
pierwszy rzut. I już wszyscy domyślają się, że bardzo celny.
Pomiar to potwierdza - Le_Frog trafia 34 cm od celu. -
Mierzciee co do połowy centymetra - rzekł wtedy proroczo
Old_Rysiu - tu mogą decydować milimetry! Po chwili niezły rzut
oddaje Matys - 116 cm. Wędkę przejmuje Wykrzyknik i kiedy
ciężarek spada, wszyscy widzą, że będzie to bardzo doby wynik.
Ale czy lepszy niż Le_Froga? Okazuje się, że tak. Wykrzyknik
osiąga 33,5 cm. Kolejne trzy rzuty wypadają słabiej (Lobuz
224,5 cm, Darek 309 cm, Kasia ok. 5 m). Ostatni rzut wykonuje
Superjurek i uzyskuje trzeci wynik finału - 105 cm. Zwycięzca
konkursu otrzymuje garść woblerów, a Kasia, jako jedyna
odważna kobieta w konkursie... No właśnie - miast woblerów
Siudaka, których jak mniemała komisja, Kasi nie brakuje,
otrzymała specjalny płyn rozluźniający przy rzutach wędką.
Na tych zabawach czas zleciał tak szybko, że tuż po
konkursie, co ambitniejsi, nastawiając się na poranne łowy,
przyjęli pozycję horyzontalną, przeważnie w swoich łóżkach.
Ci, którzy przedkładali życie towarzyskie nad poranne
wędkowanie biesiadowali jeszcze na ganku, podziwiając świt nad
Wizną. Wstawał właśnie dzień, który stanowił zwieńczenie zlotu
(bo przecież niedziela to już prawie tylko pożegnania i
wyjazdy), a z drugiej strony dawał dużą szansę na zmianę w
zlotowej, rybiej klasyfikacji. Wszak do rywalizacji mieli się
jeszcze włączyć autochtoni - Siudak, Matys, Le_Frog. O tym, że
zmienił się lider klasyfikacji - wiadomo już ze zlotowej
galerii. Ale czy Riki i Siudak utrzymali się na podium? O tym
w następnej części relacji...
cdn.
relacjonował
Esox