Radwan napisał
Wyprawę na węgorze planowali¶my z koleg± już od wczesnej wiosny. Jak to zwykle bywa – dzień płyn±ł za dniem i zanim się spostrzegli¶my, już przyszło lato. Wraz z latem zawitały wakacje i dużo, dużo wolnego czasu. Przyszedł więc czas na realizację naszych planów. Po wybraniu miejsca i spakowaniu wszystkich, niezbędnych bambetli wyruszyli¶my po taaakie węgorze. A wiozła nas moja, (nie) zawodna Skoda 105L.
Po przybyciu na miejsce żwawo zabrali¶my się za urz±dzanie rozpakowywanie samochodu, a potem za rozkładanie sprzętu i oczywi¶cie łowienie. Ten dzień nie był jednak moim najszczę¶liwszym. I to wcale nie z powodu braku brań. Przeciwnie, tych nie brakowało. Mnie natomiast brakowało refleksu, wyczucia... sam nie wiem. W każdym razie ryby jak zaklęte spinały się z mojego zestawu i nie zważaj±c na moj± rozpacz, odpływały zadowolone do swoich kryjówek. Ale po kolei...
Pierwsz± ryb±, która uwolniła się z haczyka, był dwukilogramowy karp. Trzęs±cymi się rękoma, obcieraj±c pot z czoła, założyłem now± przynętę i zarzuciłem zestaw ponownie. Po godzince spławik znowu znikn±ł pod wod±. Zaci±łem. Tym razem opór, jaki stawiała holowana ryba, był jeszcze większy niż poprzednio. I kiedy już byłem pewien, że wypełnię pust± siatkę ładn± ryb±, poczułem luz na żyłce. Tego było za wiele. Dwie przyzwoite ryby, które sobie ze mnie zadrwiły oraz kilka pustych zacięć popsuły mi, delikatnie mówi±c, humor.
Postanowiłem przestroić sprzęt i przygotować się do nocnego połowu węgorzy. Przyszedł wieczór. Zaraz po zachodzie słońca rozpoczęły się brania. Szczę¶cie jakby się do mnie u¶miechnęło, bo złowiłem 4 węgorze. Niestety, przewrotny był to u¶miech, gdyż węgorze nie mierzyły więcej niż 45 cm każdy. Wszystkie trafiły z powrotem do wody.
Brania się skończyły. Za to niebo zaci±gnęło się chmurami, by po chwili uraczyć nas ulew±, która zamieniła się w potężn± burzę. Lało „jak z cebra”. Chc±c, nie chc±c, musieli¶my się schować do samochodu. Ponieważ deszcz nie przestawał padać, zdecydowali¶my, że pora wracać do domu. W strugach deszczu zwijali¶my wędki, pakowali¶my sprzęt do auta, by na końcu samym wcisn±ć się do przytulnego wnętrza Skody.
I dopiero teraz zaczęły się problemy. Samochód nie chciał ruszyć, a dobywaj±ce się spod maski rzężenie nie napawało optymizmem. Cóż było robić? Kolega nie patrz±c na ulewę, zacz±ł pchać samochód. Po kilku nieudanych próbach silnik zaskoczył. Dobre i to. Ruszyli¶my... Zaraz, co się dzieje? No tak. Okazało się, że paliwo nie dochodziło tak, jak powinno. Przez cał± drogę musiałem więc pedałem gazu pompować benzynę, co znacznie utrudniało nam jazdę. Po kilku kilometrach zaczęła mnie boleć noga od tego wachlowania pedałem gazu. A do domu jeszcze pozostało około 40. kilometrów. Szybko¶ć zawrotna, ale dla ¶limaka. Moja poczciwa Skoda tylko w porywach osi±gała prędko¶ć 40 km/h. Wierzcie, cieszył nas każdy przejechany w strugach niesłabn±cego deszczu kilometr. Zawsze to kilometr mniej...
Do domu dojechali¶my nad ranem. Zmęczony i okulawiony wyci±gałem mokre rzeczy z auta. Bol±ca noga ci±gle przypominała mi o morderczej podróży. I nawet dzisiaj, gdy wspomnę tę feraln± wyprawę, zastanawiam się, czy to tylko ja mam takiego pecha? Czy innych też spotykaj± takie przygody, po których odechciewa się jakichkolwiek wyjazdów na ryby? Uciekaj±ce karpie, malutkie węgorze, potężna burza i niesprawny samochód... Mało to, dużo, a może w normie?
Radwan
Redagował Old_rysiu