TJ napisał
Trzecia i ostatnia część relacji ze zlotu w Kalejtach, a w niej opowieść o słynnych wyszkowskich uklejach, które osiągają niebywałe rozmiary. - przyp. Redakcji
Lotna premia, czyli "żółta koszulka lidera"
lub "wieś tańczy i śpiewa"
Atrakcje zapowiadały się nie lada, bo gwoździem programu
miało być nie tylko ognisko, ale zapowiadany przez Artura ciąg dalszy życiorysu,
no i generalne podsumowanie zlotu. Po pobieżnie poczynionych na kwaterze ablucjach,
zebraliśmy się - już głębokim wieczorem - przy wyznaczonym opadającą jabłonką
miejscem na ognisko. Przygotowanie paleniska, jedzenia i napojów zabrało minuty,
a później w najlepsze oddaliśmy się bajdurzeniu. Artur nas nie zawiódł, ale
przez to, że wiele wątków było raczej osobistych, nie będę, wybaczycie, w całości
ich przytaczał (niech to zostanie naszą zlotową tajemnicą!). Jedną jednak z
cyklu "opowieści z mchu i paproci" opiszę, bo i prelegent całym ciałem
się w nią zaangażował, a i widownia dała wyraz pełnej współpracy (co na zdjęciach
można zobaczyć).
Słowem komentarza do zdjęcia powyżej: Artur vel Sołtys (pierwszy
od lewej) właśnie snuł na tyle mrożący krew w żyłach monolog, że Esox (drugi
w kolejności) ledwo mógł usiedzieć na miejscu i jedyne co go powstrzymywało
od drapaka od ogniska, to chyba to, że byli od niego bardziej załamani (ostatni
widoczny Darek, którego w pierwszej części pomyłkowo ochrzciłem Adamem - sorry
Daro... Na szczęście, druga część sali reagowała bardziej spazmatycznie, choć
nie mniej nerwowo (kolejno od lewej: Janusz, Monk i Piotrek).
A rzecz dotyczyła, jakżeby inaczej, wielkości poławianych
w sołtysowym okręgu ryb. I tu muszę was z błędu wyprowadzić, bo nie chodziło
o jakieś tam szczupaki czy sandacze, ale o cichy obiekt pożądania każdego, wyszkowskiego
wędkarza - uklei. Niby nie ma w tym nic dziwnego, bo prawie każdy rybkę tę spotykał,
ba, nawet wylewał na jej skromne ciało żale nieudanego połowu, co poniektórzy
też konsumowali jako przyprawa do czegoś innego lub główne danie. Jednak nie
poszło o walory smakowe naszej bohaterki, ale o jej pospolite rozmiary w wodach
Wyszkowa i okolic. Nie jest to katalogowe 15-20 cm, bo takie są dość często
spotykane w pozostałych, eksplorowanych przemysłowo pod względem uklejki wodach
nizinnych, ale co najmniej 30 cm i to bez jakieś cudownego hormonu, czy specjalnej
diety, choć zapewne przy takich rozmiarach dość naturalne jest, że ukleja ta
w Bugu żeruje na dorastającej i traktowanej jako zwyczajny rybi chwast, płoci
lub skarłowaciałym leszczu.
Sądzę,
że od dnia zlotu, zupełnie naturalnym następstwem będzie wpisanie w czerwony,
poprzeczny pas w herbie Wyszkowa, uklei - królowej rzeki (a śpiewali, że: "Wyszków
tonie.." - przyp. autora). Od dnia zlotu, również nasz kolega i zarazem
autor niesamowitych opowieści dostał przykaz wchodzenia na "pogawędkowy"
czat z nickiem, naprawdę godnym piastowanego stanowiska i choć mało wyszukanym,
to w pełni oddającym powagę jego osoby.
Praktycznie do późnych godzin nocnych okalające nas
zewsząd lasy odbijały odgłosy doskonałej zabawy i wybuchów śmiechu, a tego było
co niemiara, również za sprawą innych historii czy opowiadanych - znanych mniej
lub bardziej - dowcipów (naturalnie z wędkarstwem w tle, bo jak inaczej). Takich sytuacji było wiele i to wprost proporcjonalnie do liczby dyskutantów,
a także ilości konsumowanych, prawdziwie ogniskowych potraw i trunków. Były
też zdjęcia. jak to poniżej, które wykluczają jakiekolwiek próby wyparcia się
udziału w "lotnej premii" i chyba dobrze! (od lewej: Artur, Esox,
Darek, Włodek z głową na podpórce pod karpiówkę), Bobo, Marek_b, Janusz).
Opróżnić suto zastawionej "kuchni" było niesposób,
chociażby ze względu na ciężki i pełen atrakcji dzień zlotu, udaliśmy się więc
do kwater, bo przed nami była jeszcze jedna szansa, poranne zmagania z teoretyczną
rybą ... .
Etap V, czyli "O dwóch takich, co ... ."
Zaznaczam, że wcale tu nie chodziło o znany, literacki obiekt
niebieski, bo wstaliśmy dobrze o 5 rano, ani też o skojarzenia powyborcze, dotyczące
odtwórców filmowej wersji powieści. O dziwo, już na godzinę przed planowaną
pobudką przewracaliśmy się z Arturem jak te wieloryby, bo widać zarówno on,
jak i ja w ciągu dwóch godzin histerycznego snu mieliśmy te same marzenia o
taakiej rybie, bo o czy innym mogliśmy śnić?
Na wodzie byliśmy tuż przed 6, bojowo nastawieni, bo i pogoda
nieco się zmieniła (wiał większy wiatr) i mieliśmy silną chęć zrobienia kolegom
niespodzianki. No nie byłbym sobą, żeby jak zwykle o czymś na rybach nie zapomnieć!
Praktycznie z połowy dystansu, po kilku próbach rzutów musieliśmy wrócić na
przystań po jakiś ceglasty odważnik w roli kotwicy, bo łódki w miejscu nie można
było logicznie zatrzymać. Straciliśmy jakieś 15 minut, ale chyba się opłacało,
bo płynąc ponownie do miejsca, w którym poprzedniego dnia miałem tego niewymiarka,
a także urwanego w grążelach większego szczupaka, miałem pobicie na obrotówkę
i skuteczny hol, zakończony 38 cm szczupakiem.
Zwątpiłem znacznie w teorię o niedużej migracji tego gatunku
w wodzie stojącej, bo jak tłumaczyć to, że poprzedniego dnia tego samego wypuściłem
dobre 300 m dalej - żartuję naturalnie - bo sprawa wymiarów tutejszego szczupaka
wyjaśniła nam się przy wczorajszym ognisku. Na wiosnę gospodarz jeziora wpuścił
do wody 600 szt. właśnie takich i ciut mniejszych gagatków, które z takim zapamiętaniem
cięliśmy podczas zlotu. Naturalnie poszedł do wody, bo i nieregulaminowo i afrontu
z wykazywaniem niskiego pogłowia w raportach do gminy, gospodarzowi robić nie
wypadało. Jakkolwiek by jednak było, ranek zapowiadał się nieźle.
Kilkanaście rzutów na obszarze 50 m kw. nie dało jednak kolejnych
ryb, ani nawet brań, więc popłynęliśmy w opisywane wcześniej miejsce. Artur
również założył obrotówkę (chyba Meppsa) i zanim ja dobrze zdążyłem nas zakotwiczyć,
już śmignął zestawem w swoim stylu. Ledwo blacha opadła, a już twarz mojego
kompana nabrała rumieńców. Wiedziałem, że zacięta ryba duża nie jest, bo ugięcie
nie to, ale zawsze, i do tego TEN pierwszy. Zbytnio mu nie folgował, więc po
15 sek. szczupi wylądował w podbieraku i łódce. Nie był długi, bo wiadomo z
gospodarzowej kolekcji, ot 42 cm, za to nie taki podkasany jak mój, a trochę
grubszy i ładnie na ciemnej, mułowatej miejscówce wybarwiony. Za to pazerny
okazał się wyjątkowo, bo choć płytko zacięty, to na wszystkie 3 groty, więc
uwalnianie trochę mi czasu zajęło.
Po krótkiej naradzie jednak go nie wypuściliśmy, ale w roli
żywego eksponatu na przystań zamierzaliśmy dostarczyć, żeby wiarygodności u
chłopaków nie stracić, no i pokazać, że kto rano wstaje, nie tylko musi poprzestać
na bliższym zapoznaniu się z armaturą łazienkową.
To miejsce obrzuciliśmy jeszcze wielokrotnie, rozszerzając obszar poszukiwań
do ponad 200 m, bezskutecznie. Za to w naszej determinacji pourywaliśmy przynęt
do bólu (mój szczególnie dotkliwy, bo straciłem przedostatnią Taką-Wirówkę,
którą kiedyś w ilościach powalających ekspedienta na ladę, wziąłem był zakupił
za oceanem), a to głównie za sprawą tego nieszczęsnego grążela, choć korzeni
i gałęzi też nie brakowało. Zmieniliśmy zatem miejsce, na wypatrzone wcześniej,
a nazywane przez miejscowych "bawolim rogiem". Miejsce wyjątkowo urokliwe,
bo rzadko spotykane na jeziorach (przynajmniej w mojej okolicy), pełne zatopionych
konarów i głęboczków. Raczej trudne technicznie, ale jakbym był drapieżnikiem,
takie miejsce właśnie wybrałbym na polowanie.
Stada uklei (ale tej pospolitej, nie wyszkowskiej) chodziły
przy brzegach, niestety poza porą żerowania okoni, za to w okolicach, gdzie
szczupak musiał stać bankowo. Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach, że ten fragment
jeziora do złudzenia przypominał bardziej pstrągowe "przewały" na
zapomnianej pomorskiej rzeczce, niż stojącą wodę.
W ruch na mojej wędce poszły pływające woblery różnej maści,
bo tylko te umiem precyzyjnie prowadzić, choć ich strata jest ekonomicznie bardziej
dotkliwa niż innych przynęt. Dna zupełnie nie znaliśmy, ale słyszeliśmy kiedyś
o jakimś zatopionym lesie (pewnie to było tam), więc ryzyko kontaktu z dnem
było wysokie i już nie chodziło o stratę nawet kilkunastu gum, ale o to, że
takim rwaniem zrobimy niezły zamęt w wodzie, co skutecznie przepłoszy ryby.
Zachowywaliśmy się szczególnie cicho, co nawet Arturowi się udawało, męczonemu
cały poprzedni dzień przez mega-czkawkę. Po dobrych kilkudziesięciu rzutach
na woblery nie skusiło się nic, oprócz tradycyjnego zainteresowania okoni -
palczaków.
Było już późno (ok. 10), a był to dzień wyjazdu i jeszcze
w planach grzybobranie, więc czasu na sentymenty niewiele zostało - założyłem
ostatnią, wspomnianą przeze mnie blachę, bo nigdy mnie nie zawiodła (dla zainteresowanych:
są to obrotówki w wielkości Aglii-3, o podobnej dość paletce, za to zupełnie
srebrnej). Jak sądzę, ich nadzwyczajne właściwości biorą się ze sposobu wykończenia
brzegów, bo były one karbowane jak liść. Obrotówka oprócz wytłoczonego "made
in USA" nie posiadała znaków firmowych, w kraju jej nie widziałem, zresztą
w innej części Stanów też nie, może był to więc jakiś wyrób niewielkiej manufaktury,
albo okolicznego pasjonata, którego ucieszyłem, kupując wtedy wszystkie egzemplarze
- 20 szt.
Rzut wykonałem na granicy zieliwa, upewniajac się wcześniej,
czy jakowyś gałęzi na dnie nie ma, przeczesując miejsce ripperem. Praktycznie
oprócz drobnych krzaczków moczarki było czysto do głębokości ok. 1.5 m. Pozwoliłem
wirówce opaść na dno, poderwałem raz i drugi, opuściłem ponownie i przy drugim
podciągnięciu szczupak przysiadł. Tradycji stało się zadość, bo po zmierzeniu
miał 40 cm, a że chcieliśmy tego złapanego przez Artura i bytującego w siatce
dostarczyć w jak najlepszej kondycji, wrócił do wody. Obłowiłem jeszcze to miejsce
dokładnie, ale bez skutku, a szkoda bo był to kawałek pięknej wody.
Nieuchronnie nasze łowienie na zlocie dobiegło końca, bo
i słonko wysoko i w kichach bez śniadania się przewracało. Poza tym wizja odłowu
kontrolnego z ramienia gospodarza, jakoś do dalszych wymachów nas nie zachęcała.
Wracając, rzucaliśmy jeszcze w paru atrakcyjnych miejscach, nawet do tego stopnia,
że jakiś czort podkusił mnie do penetracji koło leżącej w wodzie, a zapewne
zwalonej przez bobry brzozy. I ta, choć przeważnie brzozy od dołu do korony
mają pozbawiony gałęzi pień, jakąś posiadała, nie dość, że rybie schronienie
nie dała to jeszcze skutecznie zachachmęciła mi ostatnią blachę, bo akurat nie
zdążyłem nic nowego powiesić (#$%^&! - bez komentarza). Już do samego brzegu
nic ciekawego się nie wydarzyło, ale już po dobiciu na przystani zostaliśmy
przywitani przez galopujących do nas kolegów. Tu zadziałał, jak myślę, widok
ogromniastej siatki Artura, ciągniętej za łódką na podobieństwo niewodu, w której,
gdzieś między 3 a 4 oczkiem miejsce znalazł wyłowiony przez niego szczupak.
Nie obyło się bez sesji zdjęciowej, gratulacji i innych uprzejmości, bo bądź
co bądź mieliśmy nosa, żeby egzemplum owe wypuścić z opóźnieniem. Dzięki temu
możecie podziwiać Artura Zdobywcę z połowem i nawet nie tracić czasu na szukanie
lupy, bo pokusiłem się o powiększonko.
Etap VI, czyli "komu w drogę, temu..."
... grzyby, bo co innego do domu można było zawieźć?! Wystarczy spojrzeć na
mapę Polski, aby przekonać się, że zlot został sprytnie zlokalizowany przez
Esoxa (za co mu dzięki) w krajowym zagłębiu grzybowym. Miejscowy rezerwat przez
Homo sapiens nawiedzany zbyt często nie jest, otoczony dodatkowo przez Puszczę
Augustowską i nieprzerwanie ciągnące się do państw sąsiadujących lasy, więc
był wymarzonym miejscem dokonań grzybiarskich. Praktycznie od pierwszego dnia
zlotu, gospodarz wspomagany przez miejscowe jednostki wynosił z lasu ogromne
ilości grzybów, przeważnie borowików (może tu innych nie znają), czym bił rekord
za rekordem (ostatni 460 szt. w 3 godziny). Często też, co bardziej zazdrosnych
doprowadzał do rozpaczy, wcale ze swoim zbiorem się nie ukrywawszy, bo zarówno
w domu, jak i na podwórzu stały kosze z grzybami w różnych postaciach przerobionymi.
O walorach smakowych i pasji zbieractwa nie trzeba chyba
przekonywać wędkarzy, bo znam naprawdę niewielu, którzy temu drugiemu w rozwoju
ludzkości atawizmowi (po polowaniu, wędkarstwie naturalnie) by się nie oddawali.
I my podczas zlotu z różnymi efektami i potrzebami w las się zapuszczaliśmy.
Prym wiódł Esox, który swoje zbiory w tych okolicach uskuteczniał od ładnych
paru lat, więc o topografii i występowaniu gatunków pojęcie miał największe.
Zresztą przyjeżdżał w te okolice niejednokrotnie, właśnie w okresie wysypu grzybów,
zbierając ilości przekraczające moje pojęcie (widać albo smakosz wyjątkowy,
albo ma liczną rodzinę). Przygotowany na zbiory był również profesjonalnie,
bo na miejscu, na kwaterze grzyby suszył i marynował (przed planowanym zlotem
zrobił sobie tydzień urlopu właśnie w tym celu) skutkiem czego posiadał (co
widziałem) niczego sobie zapasik. Drugiego dnia zlotu, w trakcie, kiedy kilku
z nas próbowało wędkować (już wiecie z jakimi efektami), niektórzy (Piotr, Darek)
robili krótkie wypady do lasu, a potem razem z Esoxem wybrali się w jemu znane
miejscówki, wyjątkowo w grzyby zaopatrzone. Później zostali naszymi przewodnikami,
bo jak pisałem, porę do zakończenia zlotu i naszych wyjazdów zaplanowaliśmy
zakończyć grzybobraniem.
To, że możemy nieźle się nachapać wiedzieliśmy (ja z Arturem)
już wcześniej, bo łowiąc na jeziorze parę godzin, nieraz trzeba było do brzegu
w wiadomym celu dobić (o wywrotności łodzi pisałem, więc proszę nas zrozumieć,
nie można było inaczej tego załatwiać, żeby nie narazić się na kąpiel, a poza
tym mącić tak urokliwego kawałka przyrody nie wypadało ani chemicznie ani dźwiękowo.
Przy każdym takim dobiciu robiliśmy krótki zwiad w promieniu maks. 100 m, ale
zdarzało się, że i kilkanaście grzybów znaleźliśmy.
Na wspólny, już zaplanowany wypad jakoś wybrać się nie mogliśmy,
bo to albo kogoś nie było, albo coś się zapomniało, wiadomo, jak to w grupie.
W końcu jednak ok. 11 wyruszyliśmy za Piotrem do "ziemi obiecanej",
która zeszłego dnia obrodziła mu pełną reklamówą prawdziwków (a może więcej?).
Szliśmy raczej z kopyta, bo przyległe do gospodarstwa zagajniki obfitowały w
grzyby (głównie maślaki), ale jak wiadomo łup miał być szlachetniejszy i głowy
sobie nikt nimi nie zawracał. Dobre 2 km podążaliśmy drogą, tzw. duktem, pomiędzy
wydzielonymi kwartałami lasu, humory dopisywały i nadzieje rosły, bo raz za
razem ktoś od peletonu się odrywał i dopadał borowika wypatrzonego z drogi,
a poza tym jak zwykle sypały się kawały i inne opowiastki. Po godzinie marszu
Piotr rozpoznawał już odwiedzone wcześniej miejsca (m.in. była to ambona myśliwska,
stojąca przy jednym z takich duktów, a koło niej kilkadziesiąt kilogramów fermentujących
jabłek z mirabelką - pewnie dowód przerwanej, miejscowej produkcji rozweselacza.
Z drogi skręciliśmy ławą w las i zaczęły się żniwa! Na początku
dość nieśmiałe, bo co jakiś czas ktoś przykucał i ładował borowiki do torby
odprowadzany przeciągłym wzrokiem sąsiada. Im dalej w las, wiadomo, tych przykucnięć
było coraz więcej (pewnie też w innych celach) i to do tego stopnia, że towarzycho
się porozłaziło po krzakach i prawie na czworakach bobrowało, to jeszcze przestali
się odzywać, co jak nic jest objawem, albo połknięcia pająka, albo brakiem chęci
zdradzania obfitego miejsca. Skłaniam się do tego drugiego, bo choć pająków
było co niemiara (głównie krzyżaków, których całe sieci wróżyły, że co najmniej
kilka godzin nikt tamtędy nie chodził) to jednak pochód nasz znacznie się zwolnił
i to bynajmniej nie z powodu zmęczenia, ale coraz cięższych toreb. Prym wiódł
Piotr, choć Arturowi też niewiele brakowało do napełnienia pierwszej reklamówki,
a reszta bardzo się starała.
Las był przeważnie mieszany, typowy, z górującymi 30-40 letnimi
świerkami i bogatym poszyciu z dąbków, grabów i buczyny na puchatych łanach
mchów i gdzieniegdzie wysokich, ostrych traw. Na obrzeżach przeważnie rosły
szpalery brzóz, w których z upodobaniem zbierałem koźlarze, za to w mchach rodzinnie
występowały prawdziwki, rzadko pojedynczo, a w trawach podgrzybki wszelkich
gatunków. Można było więc wykazać się do bólu, albo do liczby zabranych pojemników.
Słońce było już wysoko, kiedy falanga z lasu na polanę się
wysypała, no za wyjątkiem Artura, który oddawał się roli kosiarza w pobliskich
chęchach, dopełniając już drugą torbę (notabene miał ich 6!). Kiedy po namowach
doszedł do nas, korzystając z przerwy zrobiliśmy sobie foto i tradycyjnie zajrzeliśmy
wzajemnie do toreb, w celach porównawczych ma się rozumieć. Na zdjęciu od lewej
Artur, Włodek, Monk, Bobo, Piotr i ja.
Zdecydowaliśmy się na powrót, naturalnie lasem, bo jak tyle
dobra w krzakach zostawić, więc po wyznaczeniu azymutu wleźliśmy w las, wypatrując
co wartościowszych rodzinek, raczej już skupieni w grupę, bo trzeba było za
dnia do domu wrócić. Na grzybach tak bywa, że dopiero wtedy, gdy się nam śpieszyło
trafiały się zdecydowanie częściej. Szyk się zaburzył, bo coraz to kto inny
od grupy odpadał, zatrzymując się dłużej nad zbiorem. Mnie również zdarzyło
się kilka koncertowych miejsc, gdzie rosło i po kilkanaście sztuk borowików
różnej wielkości. Kilka było wyjątkowej urody i wielkości, co możecie ocenić
sami, ba nawet wydawało mi się, że jak ustawiałem się do zdjęcia, co najmniej
ze 2 krasnoludki dawały drapaka w pobliskie paprocie, co zresztą idący obok
mnie Włodek może potwierdzić. Akurat ten lewy był u mnie w siatce największy
(25 cm długości i 28 cm średnica kapelusza - zmierzyłem w domu) i aż żałowałem,
że go wyrwałem.
Po jakimś czasie wyszliśmy na jakąś drogę, więc zgodnie z
tamtejszą logiką należało odnaleźć wkopany na skrzyżowaniach duktów betonowy
słupek, oznaczający kolejny sektor lasu. Nieźle się naszarpaliśmy zanim doszliśmy
do kamienia z oznaczeniami 212/19, co oznaczało niestety, że przed nami jeszcze
kawał drogi, tylko ... w którą stronę!? Nie powiem, że zgodni byliśmy, co do
kierunków dalszej wędrówki, choć wydawało nam się to dziecinnie proste. No bo
jak, sami harcerze, dorosłe, doświadczone chłopy i do tego w grupie, mogli zgubić
się w lesie? Zresztą do głowy tej informacji nikt z nas nie dopuszczał (narazie!).
Czuliśmy się bezpieczni, mając w odwodzie, na kwaterze Esoxa, który rewiry znał
dobrze w związku z czym sięgnęliśmy po wynalazki telekomunikacji. Proste? Pewnie,
tylko że na 4 posiadane przez nas komórki tylko jakiś lichawy zasięg posiadał
Włodek (o dzięki mu i jego operatorowi!). Kiedy dzwonił, wpatrywaliśmy się w
niego jak w jakąś "wyrocznie delficką", bo nikomu nie uśmiechało się
dymać kilometrówki po lesie z ciężkimi torbami i w niedoczasie.
Okazało się, że węzłowym jest słupek 23, stojący przy dukcie
przecinającym drogę dojazdową do Kalejt. Wszyscy się dziarsko uśmiechnęli, tym
bardziej, że Włodek wyjaśniając nasze położenie pod dyktando Esoxa prawie z
satelitarną dokładnością wyznaczył nowy kierunek marszu. Dodatkowo (bo wiadomo,
że z natury wędkarz niedowiarkiem jest), postanowiliśmy zasięgnąć języka u miejscowych,
którzy w odległości ok. 300 m wzięli się byli z lasu wysypali i stali przy samochodzie.
Z delegacją pobiegł Włodek, bo i doświadczenie widać z autochtonami miał i wyglądał
najprzyzwoiciej, w każdym razie najmniej prowokująco do ewentualnego "strzału".
Nie mogąc doczekać się jego powrotu (mimo, że na oku go cały czas mieliśmy,
w razie konieczności przyjścia z odsieczą!), poszliśmy w jego kierunku. Okazało
się dlaczego Włodek tak długo nie wracał - "miejscowymi" były 3 panie
(matka i dwie córki) oczekujące na zbierającą grzyby głowę rodu. Nie bez obaw
o swoje głowy w razie skutecznego ataku z ukrycia leśnego tejże, wdaliśmy się
w ostrożną konwersację, bo i nieznajome miny miały niewyraźne (a jakie miały
mieć, widząc sześciu, przynajmniej dziwnych, facetów w głębokim lesie?!).
Niestety nic bardziej mylnego jeśli sądzicie, że droga nam
się wyjaśniła, wręcz odwrotnie, ja osobiście zdurniałem do reszty, bo a jakże
droga na której staliśmy prowadziła do znanej nam z dojazdu na zlot Przewięzi,
ale z niej do Kalejt jechało się samochodem po lesie jeszcze ok. 20 minut (to
prawie 10 km!). W każdym razie zapytaliśmy o nasz punkt orientacyjny, czyli
ambonę myśliwską, a dodatkowo uzyskując zapewnienie od seniorki rodu, że mąż
skłonny będzie, w razie co, samochodem nas dognać i zawrócić udaliśmy się we
wskazaną stronę. Już idąc mieliśmy wątpliwości, bo zmierzaliśmy w dokładnie
innym kierunku niż nam się na początku wydawało. Wydłużyliśmy kroku wypatrując
następnego od już znalezionego nieszczęsnego skrzyżowania, słupka z numerem
lub ambony. Miał być rosnący, 20, potwierdzający zbliżanie się do tego właściwego
- 23. Oczywiście, wcześniej nie zapytałem chłopaków o ich dotychczasowe sukcesy
w grach losowych, ale pewne, że w Totka więcej niż "trójki" nie trafili,
bowiem po 0.5 km napotkany słupek miał numer 18, czyli zaprzepaściliśmy 50%
szans powodzenia.
Znowu stanęliśmy jak te lamy pośrodku drogi, każdy na swój
sposób dowodząc złego wyboru. W międzyczasie dojechała do nas, już w pełnym
składzie spotkana rodzina i okazało się po pierwsze primo, że takich ambon w
lesie jest co najmniej kilkanaście! Po drugie, dla nas, też primo, z posiadanej
przez gościa mapy z leśnymi duktami wynikało, że poszliśmy w odwrotnym kierunku.
No kobiet nam obstawiać było niehonor, bo że nas w błąd wprowadziły, jak zresztą
robiły to od zarania dziejów (vide: biblijny, rajski ogród), to fakt, a i niespecjalnie
na migawkę pt. "Tragiczny incydent pod Augustowem" w wieczornych wiadomościach
mieliśmy ochotę. Podziękowaliśmy więc uprzejmie przedstawicielowi naszego gatunku
za pomoc i fatygę, po czym udaliśmy się w drugą stronę, czyli do obejrzanego
już raz słupka 19. Minęliśmy go, pełni nadziei, że następny będzie ten właściwy,
ale czekać na niego nie musieliśmy, bo z daleka zapach "jabola" (to
te fermentujące jabłka z mirabelką) utwierdziły nas w przekonaniu, że droga
jest dobra. Z małymi wyjątkami już spotykanych grzybów nie zbieraliśmy (choć
było ich wcale niemało), ale reklamówki z każdym kilometrem stawały się cięższe.
Artur jednak ambitnie założył sobie dopełnienie drugiej i sukces osiągnął (widać,
albo lubi grzyby, albo zima latoś będzie ciężka, albo jedno i drugie :), więc
praktycznie do samego gospodarstwa wpadał jak ten dzik na brzeg lasu i grzybki
przeróżne do torby pakował.
Epilog
Przywitano nas prawie jak dzieci marnotrawne, choć Esox wierzył
do końca w nasz wrodzony intelekt, choć po godzinie od naszego telefonu nieco
się zestrusiował i wyprawę ratunkową zaczynał planować. Na szczęście obyło się
bez ceregieli, ładne zbiory przygodę osłodziły, a my nie musieliśmy nadrabiać
miną, gdyby pod wieczór naszego błądzenia po lesie umundurowany osobnik zwrócił
się do nas: "padażditie pażałsta, pasport", bo do granicy było raptem
50 km. Pozostali na miejscu, na widok przyniesionych przez nas grzybów, rozpierzchli
się w okoliczne zarośla (Marek_b) i naturalnie z efektami. A my, cóż , zabraliśmy
się do pakowania samochodów i wyjazdu.
Po obiedzie, udaliśmy się na przystań, gdzie szef wyprawy
- Esox ustawił nas do grupowego zdjęcia (które, mam nadzieje, wkrótce zawiśnie
w galerii) jak na rasowy zlot wędkarski przystało. Pierwszy opuścił nas Włodek
z Darkiem (oni i Janusz, który jeszcze postanowił dzień zostać, mieli najdalej
- do Poznania), później Monk z Piotrem i Bobo, później ja i Esox. Pozostał Artur
walczący z siedzeniem w swoim samochodzie, które to połamał podczas przeciągłego
ziewania, jadąc na zlot. Gwoli wyjaśnienia, Artur wcale nie należy do jakichś
wyjątkowo puszystych osób, ot, widać francuska myśl techniczna nie przewidziała
potrzeby ziewania kierowców, a to że Artur, zresztą jak my wszyscy, może zaliczyć
ten zjazd w nadzwyczajne przygody obfitujący to inna sprawa!
Jeszcze przed moim wyjazdem Marek wrócił z koszem maślaków
i po namyśle wybrał się na ostatnie wędkowanie. Miał do nas spore zaległości,
bo rano na wodzie nie był, a pogoda (tak zwykle bywa) nabrała rumieńców, albo
próbował jeszcze ratować honor zlotu, tym bardziej, że widział o naszych porannych
przygodach i tym, że ryba zaczęła żerować. Co by nie mówić, już następnego dnia,
na czacie (bo gdzieżby indziej) pochwalił się złowionymi rybami. Niestety, jednak
ciągle tymi samymi, 35-40 cm szczupaczkami z kolekcji gospodarza Kalejt.
* * *
Cóż, nie będę się specjalnie starał o podsumowanie tego zlotu,
bo już wiele ciepłych słów z Waszej strony, czy to w komentarzach pod poprzednimi
częściami, czy bezpośrednio padło. Zupełnie od siebie mogę dodać, że moje oczekiwania,
snute podczas jazdy na miejsce zlotu spełniły się w 100%. Wszyscy przyjechaliśmy
po długim okresie wirtualnej znajomości, choć ta z racji swojej natury nie zawsze
okazuje się owocna, a nawet nieraz zupełnie odwrotnie, bo na ileż to sposobów
możemy się przy okazji zawieść?! Dowód na to, że łączy nas wspólne hobby wcale
nie oznacza satysfakcji.
Jednak tym razem, okazało się, że jesteśmy jak ta podwórkowa
paczka, zgrana, zabawna i pełna nowych pomysłów. Nie wiem, jak wy, ale ja ubawiłem
się setnie, spotkałem ludzi, których szukanie zajęłoby normalnie szmat czasu
i mitręgi (i nie chodzi już o sławne profesje, czy nie mniej zabójczo piastowanie
stanowisk na różnych szczeblach władzy. To, że rybaczenie nam akurat nie wyszło,
też nie było dla tej imprezy dyskwalifikującą sytuacją, bo nie chodziło nam
o zawody jakieś. Poza tym nie wierzę, żeby ktoś z obecnych na zlocie brał na
poważnie myśl o nadzwyczajnych połowach? Osobiście miałem zgoła inny cel (jak
sądzę Wy również), a przy okazji nie będzie mylił się ten, co sądzi, że wędkarstwo
to nie tylko sztuka sama w sobie, ale całe pokłady folkloru różnorakiego, przygody,
nowych znajomości, czy w końcu "wątrobowego survivalu" (a może się mylę!?).
Kalejty
w tym wydaniu już się nie powtórzą, co nie znaczy, że nie będzie jeszcze ciekawiej,
weselej i przede wszystkim, że będzie nas więcej. Kończąc relację wiem przecież,
że w 2 tygodnie po tym odbył się zlot drugiej części czata "pogawędkowiczów"
w Pobiedziskach, koło Poznania. Wzięło w nim udział więcej osób niż w naszym,
a w dodatku pojechali Włodek i Marek, integrując kapitalnie grupę czatowników.
Kamień milowy został minięty (no, nie tylko ten z numerem
19/212 ;) teraz może być tylko lepiej, dla nas osobiście, dla naszych wędkarskich
doświadczeń i przyszłych zlotów, czego Wam i sobie życzę.
TJ
Może tu kiedyś wrócimy...